top of page

Znaleziono 525 wyników za pomocą pustego wyszukiwania

  • Roberto Bolaño – trzy wiersze (audio)

    czyta Wojciech Masacz Romantyczne psy Miałem wtedy dwadzieścia lat i byłem szalony. Utraciłem kraj ale zdobyłem sen.  A jako że miałem sen to reszta się nie liczyła. Ani praca ani modlitwa ani nauka o poranku pośród romantycznych psów.  Sen żył w pustce mojego ducha. Pokój z drewna, zanurzony w ciemności, w jednym z płuc tropików. I czasami odwracałem się w głąb siebie i odwiedzałem mój sen: posąg uwieczniony w płynnych myślach, biały robak wijący się w miłości.  Nieokiełznanej miłości. Sen śniony we śnie. I koszmar powiedział mi: dorośniesz. Pozostawisz za sobą obrazy bólu i labiryntu i zapomnisz. Ale dorastanie wtedy byłoby przestępstwem. Jestem tutaj, powiedziałem, z romantycznymi psami i tutaj mam zamiar pozostać. Duch Edny Lieberman Odwiedzają cię w najciemniejszej godzinie wszystkie twoje utracone miłości.  Polna droga która prowadziła do domu wariatów znów się rozwija niczym oczy Edny Lieberman, jakby tylko jej oczy mogły wznieść się ponad miasta i błyszczeć.  I znowu błyszczą dla ciebie oczy Edny za pierścieniem ognia który wcześniej był polną drogą, ścieżką którą kroczyłeś nocą, w tę i z powrotem, i jeszcze raz, szukając jej a może szukając swego cienia. I budzisz się w ciszy a oczy Edny tam są. Pomiędzy księżycem a pierścieniem ognia, czytając ulubionych poetów meksykańskich. a Gilberta Owena, czytałaś? mówią twoje usta bezdźwięcznie mówi twój oddech i twoja krew która krąży niczym światło na morskiej latarni. Ale to jej oczy są latarnią która przebija twą ciszę. Jej oczy niczym idealna książka geograficzna: mapy czystego koszmaru. A twoja krew rozświetla półki z książkami, krzesła z książkami, podłogę pełną stosów książek. Lecz oczy Edny szukają tylko ciebie. Jej oczy są książką najbardziej poszukiwaną. Zbyt późno to zrozumiałeś, ale to bez znaczenia. We śnie powracasz by uścisnąć jej dłonie, i o nic już nie pytasz. Godzilla w Meksyku Posłuchaj tego, mój synu: bomby spadały na miasto Meksyk ale nikt nie zauważył.  Powietrze niosło truciznę ulicami i przez otwarte okna. Skończyłeś jeść i oglądałeś kreskówki w telewizji. Ja czytałem w pokoju obok gdy zrozumiałem, że czeka nas śmierć. Pomimo zawrotów głowy i nudności doczołgałem się do jadalni i znalazłem cię na podłodze. Przytuliliśmy się. Zapytałeś, co się dzieje a ja nie powiedziałem że jesteśmy w programie śmierci tylko że wybieramy się na wycieczkę jeszcze jedną, razem, i żebyś się nie bał.  Kiedy odeszła, śmierć nawet nie zamknęła nam oczu. Czym jesteśmy?, zapytałeś tydzień czy rok później, mrówkami, pszczołami, złymi liczbami w wielkiej zgniłej zupie przypadku? Jesteśmy ludźmi, synu, prawie ptakami, bohaterami publicznie i w sekrecie. przełożył Adrian Krysiak Roberto Bolaño  (1953–2003) – chilijski poeta i prozaik, jeden z najważniejszych południowoamerykańskich głosów swojego pokolenia. Po polsku ukazały się zarówno jego powieści Dzicy detektywi, 2666, Literatura faszystowska w obu Amerykach, Trzecia Rzesza , jak i zbiory opowiadań Rozmowy telefoniczne, Dziwki morderczynie .

  • Marie Iljašenko – sześć wierszy

    Zwierzęta przychodzą do miasta Przychodzimy do miast z płonącej krainy, z odwodnionych pól i całkiem bezpiecznych miejsc, prowadzone rozmaitymi zapachami i ciekawością, oszołomione dusznym miejskim powietrzem. Przeprowadzamy się na próbę, na stałe. Co będzie z naszą dzikością? Nie stawiamy tak tego pytania, bo czy dzikość nie jest ludzkim wymysłem? W odróżnieniu od głodu, ciepłych zimowisk,   gościnnych świetlików i gzymsów. Przychodzimy z wylesionych miejsc, mamy swoje zwyczaje, ale umiemy je zmienić.  Skracamy własne skrzydła, uczymy się głośniejszych piosenek.  Nie chcemy, żebyście się nad nami rozpływali, wystarczy, że nie będziecie zastawiać pułapek. Nowożytna historia miast Pod każdym miastem leży inne miasto: miliony oczu, miliony łapek, podmokłe tunele, długie ogony, które latem klimatyzują, a przez resztę roku pomagają okazywać uczucia. Nowożytna historia miast jest też naszą historią: W 1722 roku osiedliłyśmy się w Dublinie, w 1730 roku w Londynie, Potem przyszły Praga i Wiedeń, Paryż i Madryt, rewolucja przemysłowa, która pędziła biednych do Ameryki pod podkładami parowców, a wreszcie: Nowy Jork, Nowy Jork! Kochamy wielkie miasta. Umiemy też być skromne, dlatego mieszkamy na sześciu kontynentach. Osiedliłyśmy większe terytorium niż człowiek. Ten powiedziałby „plaga”.   Dlatego produkuje wyrafinowane trutki z tłuszczem utwardzanym i czekoladą, który rozpuszcza nam wnętrzności, a my potem gonimy za wodą, żeby ugasić ten pożar. Zajęłyśmy ziemię. Jemy wszystko, opiekujemy się swoimi rannymi i starymi, ze stresu wyczyniamy rzeczy straszne, ale nie gorsze niż człowiek. Przedłużyłyśmy życie ludzi, ale oni nie dali nam  nawet imienia. Czekałyśmy na nie sto lat.  Przyszło przez Węgry skądś znad Morza Czarnego. Rzekomo: mysz pontyjska. Kiedy usłyszałyśmy je po raz pierwszy, piszczałyśmy ze śmiechu i nie mogłyśmy przestać.  Ludzie nas nie słyszeli, ponieważ słyszą bardzo ograniczoną skalę dźwięków. Życie bażanta Życie bażanta w środku wielkiego miasta: bardziej tajemniczy niż życie ludzkie? Czym się martwi bażant? Czy jego układ nerwowy rozpoznaje samotność, a może jego nerwy przypominają chochoły chwastów?  Wygląda tak samotnie wśród budynków. Czy on też tęskni za powszedniością?  Za nieznacznych drobnostkach, które można powtórzyć, ale nie można opisać powtórnie: pielęgnacja piór, pławienie się w plamach paprochów, miasto nieustannie nas z niej wyrywa. Widzę go z zawrotnej wysokości, perspektywa posłała ulicę obok do innej dzielnicy, łamie ją pałac wystaw, nieustawny jak Kaaba,  szare pole inwersyjne przed nim jest puste jak nasze najbliższe dni. On też nie ma koloru, ale jednak go poznaję,  być może po kolorze, a może po posturze: nóżki jak patyki mierzą działkę budowlaną,  nie podejrzewając nawet, że działka, że budowlana, rusztowanie do prac na wysokościach leży kawałek dalej. On nie wie, co się szykuje, ale ja owszem. Bo obserwuję go z zawrotnej wysokości: w najbliższych tygodniach będzie żyć w cieniu, w najbliższych tygodniach będzie żyć z robotnikami, pod skrzydłami rusztowania systemowego Everest. Schowaj mnie pod swoje skrzydła Dziadkowi pomagała w umieraniu para bocianów, uwiła sobie gniazdo tuż u jego stóp. Między chrustem i gałązkami rosła odrobinka mchu, ptasi dom przerósł krawędź łóżka. Zasypiali razem o zmierzchu, razem się budzili, czekały na niego na monitorze bladym świtem. Przy pierwszym jajku tańczyły wzruszający taniec: kłapały dziobami i przyklękały w pogańskiej modlitwie. Gorliwie grzały lęg brzuchami, polowały na zmianę, nie znosiły burz, latały na wietrze długie trzydzieści dni. Między pierwszą dawką leków i popołudniową drzemką  dziadek domagał się coraz silniejszych plastrów z morfiną. Bladł i się zmniejszał, a kiedy wylęgły się młode, miał drobne i przezroczyste dłonie, jakby spalone słońcem. Nie mógł już się sam wysikać, a wykarczowana upałem trawa przestała rodzić żaby, dawała tylko zaskrońce i węże. A on jadł bardzo niewiele i coraz bardziej skarżył się na bóle, z wielkiego człowieka została gromadka wełnianych koców. Kiedy ptaszęta nauczyły się latać, zrozumiał, że już nie wydobrzeje. Powiedział, że długo żył, kiedyś się to stać musi. Mech i gałązki nosiliśmy powoli z powrotem do lasu, w listopadzie bocian odniósł dziadka. Martwa natura z papużką falistą Osipowi Świętujemy moje pierwsze urodziny w obcym państwie w całkiem jeszcze pustym mieszkaniu. Chciałam potulną papużkę, ale zdaje się, że tu nie mieszkają. A jeśli nawet żyją, mówią obcym językiem.  Wszystko pławi się w ciemności, bo jest grudzień. Stół zastępuje nam perski dywan, który jeszcze parę dni temu wisiał u prababci nad łóżkiem. Kryje w sobie słodki zapach dawnych dni i kulek z naftaliny. Poczęstunek składa się z kiełbasy szynkowej, sera i oliwek (już je zjedliśmy), bułek i dwóch cytrusów dla ozdoby. Rodzice piją szampana za moje zdrowie, ale ojciec jest ewidentnie nieobecny duchem. Inaczej sobie to wszystko wyobrażałam. Jakbym nagle znalazła się na starej holenderskiej martwej naturze, na której wszystko pławi się w ciemności. Od teraz trzeba będzie oszczędzać nawet przebłyski światła. Kawka w metrze   To już pół roku, odkąd ratownicy wywabili z podziemi ptaka, który przeżył tam kilka tygodni.  Przyjmował kanapki, drzemał na gzymsach, powoli zmieniał się z dziwadła w gwiazdę, a rozkład czerwonej linii metra miał już w małym palcu. Odleciał, a na stronie stacji ratunkowej pojawiło się zdanie, które wciąż chodzi mi po głowie: Mnie, kawki ze stacji Kobylisy, już tu nie ma.   Najwięcej pytań wywołuje „nie ma“: jeśli definiuję się przez to, skąd jestem, co się stanie, kiedy opuszczę to miejsce? Przestanę być? Przestanę być sobą? A może odniosę swoją stację metra w sobie, w inne miejsca, na zawsze? Jak długo zostanę Irlandczykiem w Ameryce? Jak długo będę Turkiem w Berlinie? A czy to ma dziś jeszcze jakieś znaczenie?   A jeszcze: w jakich okolicznościach mogę nazywać miejsce „tu”, będąc już gdzie indziej? Jak z „tu” robi się „tam”? Proces przemieszczania się jest bliższy czasowi czy przestrzeni? Gdzie jestem, skoro nie ma mnie w metrze? Pod niebem,  w powietrzu, nad trakcją tramwajową? Ze stadem nad parkiem, nad rzeką.  Jestem gdzieś indziej, jestem inaczej.   Ratownicy poświęcili sprawie wiele dni, wykonali swoją pracę rzetelnie, nie chcieli nikogo urazić tym nierozważnym zdaniem.  Kawki ze stacji Kobylisy już tu nie ma, ale zostało po niej tak wiele pytań. wiersze z tomu   Zvířáta přichazejí do města przełożyła Zofia Bałdyga Marie Iljašenko (ur. 1983 w Kijowie) – czeska poetka o ukraińsko-czesko-polskich korzeniach. W dzieciństwie przeprowadziła się do Czech, gdzie później studiowała literaturoznawstwo porównawcze oraz studia wschodnioeuropejskie. Jej debiutancki tom Osip míří na jih (wyd. Host, 2015, w polskim przekładzie Zofii Bałdygi Osip podąża na południe , WBPiCAK, 2022) został nominowany do nagrody Magnesia Litera. Jej twórczość porusza wątki historyczne i kulturowe Europy Środkowo-Wschodniej. Poezja Marie Iljašenko została przetłumaczona na kilka języków. Autorka jest także felietonistką, redaktorką i tłumaczką, m.in . współczesnej poezji polskiej i ukraińskiej (Zajączkowska, Wolny-Hamkalo, Kruk, Kiva). Powyższe wiersze pochodzą z właśnie wydanego zbioru eko-urbanistycznego Zwierzęta przychodzą do miasta.   www.marieiljasenko.com

  • Karolina Feć – O kutasie zaklętym w żabę

    Występują: Żaba, a raczej w postaci żaby pokutująca za zbrodnie popełnione w poprzednim wcieleniu dusza zepsutej syrenki; Księżniczka Marysia na etapie przygotowań do ślubu z wymarzonym księciem; Książę Józio , którego rola jest przy tym znikoma; oraz, zawsze mile widziani, inni. Co też się działo (i dlaczego): Negocjowała żaba swój los niezadowoloną będąc z obrotu spraw reinkarnacyjnych. Nudziła i nudziła u wrót nieba, że pragnie stać się człowiekiem, rozmnażać się po ssaczemu, a nie po żabiemu, wypełnić ziemię niczym Adam i Ewa. Rechotała do znudzenia 24h/7, aż okolicznym mieszkańcom blokiem to rechotanie wychodziło, w końcu odezwał się głos z niebios: "Ty arogancka ropucho, jakim cudem chcesz awansować na człowieka, skoro nie jesteś zdolna do dobrych uczynków?" - Czyż muszę być dobra? Może wystarczy, bym użyteczną się okazała? - Użyteczną, pomyślmy… – spojrzał głos w rejestr ostatnich wniosków do nieba szukając, czym też żaba mogłaby przysłużyć się ludziom – patrzcie… odezwała się do nas księżniczka Marysia… zanim wyjdzie za mąż chciałaby się nauczyć posługiwać kutasem, by jej luby sobie lepszej kochanki nie szukał… Słuchaj no, żabo… na bycie człowiekiem w pełni nie zasłużyłaś, ale możemy ci zaproponować przemianę w kutasa. - Nie o to prosiłam… co ja bym z tego miała? - Przyjemność. Wystarczy, że księżniczka cię pocałuje, wtem przemienisz się w najpiękniejszego na świecie kutasa, od razu w ustach niewieścich będąc… aż sam bym się zamienił… – rozmarzył się głos. - A, fuj, nie chcę, żeby mnie jakaś wyperfumowana lala całowała! A idź mi z nią! Usłyszawszy rozmowę inne żaby zaczęły się schodzić i zgłaszać: - Ja się chętnie zamienię! - I ja! - Ja byłam pierwsza! Widząc, że oferta jest atrakcyjna, żaba się zreflektowała: Ja tylko żartowałam! Oczywiście, że się przemienię w kutasa! Nawet od zaraz, jużem spakowana… - W porządku, zabierz dwa tobołki. Jeden jest tylko warunek: kiedy już będzie ci tak dobrze, że zapomnisz o bożym świecie, nie pchaj się bezczelnie... To księżniczka ma się uczyć ciebie obrabiać, a nie ty zwiedzać jej gębę. Jeśli się zapomnisz, czar pryśnie i ponownie zamienisz się w żabę. Księżniczka Marysia, świadoma, że od głębokich spojrzeń w oczy i filozoficznych dysput szczęście małżeńskie nie zależy, ucieszyła się z pozytywnego rozpatrzenia swej prośby i oczekiwała spotkania z żabą. Tutaj następuje przemienienie i trening, który pozostawiamy taktownym czytelnikom ich własnej fantazji, gdyż – jak wiadomo – nadmiar szczegółów zabija wyobraźnię. Wkrótce kutas całkowicie stracił pamięć do powziętych umów – sądził o nich tyleż, co kanclerz niemiecki Theobald von Bethmann Hollweg czyli, że są strzępem papieru – i zapomniawszy się, o mało nie doprowadził księżniczki do uduszenia. W owym momencie zamienił się w żabę, którą Marysia z rozpędu połknęła. Od feralnego dnia cierpiała ona przewlekle na bóle brzucha, poszła więc do lekarza. Ten oświadczył, że pacjentka jest w ciąży. Nadworne dzieciaki roznosiły już plotki: ene due rabe zje królewna żabę jako nowa dusza w brzuchu jej się rusza Lekarz, przyjrzawszy się bliżej, stwierdził, że będzie to ciąża mnoga. - Dwojaczki? – pyta księżniczka. - Nie. - Trojaczki? - Nie. Wygląda na to, że wieloraczki. Radowała się żaba, że tym sposobem stanie się człowiekiem i wyjdzie na swoje, a księżniczka załamywała ręce: Co ja teraz powiem księciu? Wnet od przygnębienia przeszła do złości: A czy to mój był pomysł?! To w niebie z sufitu wzięte warunki sobie wymyślili – niech teraz naprawiają! Reklamacja została przyjęta. Poczynił ją anioł, który akurat miał najbliżej, by dostać się do Józiowego snu i na miejscu objaśnić problem. Nie zapomniał przy tym odwołać się do uznanych autorytetów: Naprawdę istnieje tylko Kutas, a świat to jego objawienie. Kutas jest najwyższym przedmiotem poznania, pomimo iż jest on niepoznawalny. Zgłębiać go można poprzez jego dzieła a także obraz jego, jaki mamy w duszy. Dusza na swoje nieszczęście oderwała się od Kutasa i upadła. Całe zło polega nie tylko na odsunięciu się od Kutasa – gdyż Kutas jest dobrocią i miłością – ale także na mniemaniu, że można się bez niego obyć. Dobro zaś wynika nie tyle z poznania, ile z miłości do Kutasa. Tak pouczony Józio zobowiązał się uznać potomstwo za łaskę z nieba. W dniu rozwiązania, wysypały się z brzucha księżniczki Marysi setki żappsów, które poczciwy książę przyrzekł kochać jak swoje. Jednak księżniczka wciąż ubolewała: - Tyle ich jest, że… komu zostawimy królestwo? Porozdzielamy? Żadnemu wówczas żappsowi nie przypadnie nic wartościowego… - Nie przejmuj się ukochana – pocieszał ją książę – wszystkie żappsy wychowamy na ludzi. Nauczymy je zawodu i niepotrzebne im będzie królestwo. Zobaczysz, poradzą sobie w życiu… Żappsy, zgodnie z obietnicą, wychowano na ludzi. Kiedy podrosły, każdy z nich został prorokiem i założył nowy kościół. Mnożyły się konkurujące sekty i herezje, aż zaczęły wyniszczać się nawzajem i wojny ze sobą prowadzić, które pochłonęły setki, tysiące i miliony istnień ludzkich. Tak oto dusza zepsutej syrenki przetrwała rozmnożona siejąc zamęt, śmierć i pożogę. Karolina Feć  (ur. 1986) – doktor nauk humanistycznych w zakresie filozofii. Zajmuje się też kulturoznawstwem i filologią hiszpańską. Publikowała w dwumiesięczniku „Pole”, „Nowej Orgii Myśli”, „Masce”, „Hybris”, „Dialog-Pheniben”. Wydała pracę Nihilizm instynktowny (2016), monografię Max Stirner: wokół indywiduum (red.; 2018), oraz tom wierszy Nihilistyczne pościelówy  (2014). W przygotowaniu: Antyfilozofia, faszyzm i ‘boska’ przemoc.

  • Radosław Wiśniewski – Bany Ukraińskie (18)

    Dzień 91. O tym, że Rosja przegrywała nie raz Szybki przegląd spraw. Po pierwsze dalej się pali tu i tam, ale jakoś ciągle w rosji. Jedni mówią że Rosji to paliło się zawsze. A inni mówią, no tak, paliło się, ale machorką, a nie instytutami lotnictwa czy - ostatnio - cerkwiami. Na Łuku Donbasu niestety jest źle, kilka dni temu chwilowo się uspokoiło, ustabilizowało i od wczoraj popołudnia już nie punktowo, ale ze wszystkich stron naokoło Siewierodoniecka, Lisicziańska ruszyły orcze stada. I nie wygląda to dobrze. Bo jak idą i napierają ze wszystkich stron to ciężko zerwać kontakt bojowy i się wycofać. Zakładając, że ktoś chciałby się wycofać. A to dosyć niewielki obszar. U podstawy ten łuk, w zasadzie łuczek ma jakieś 25-30 kilometrów szerokości. Można powiedzieć, że w razie czego mała strata. Ale niezupełnie. Bo zagęszczenie wojska w tym miejscu jest spore, więc ten niewielki terytorialnie obszar może łatwo stać się pułapką dla kilkunastu tysięcy żołnierzy. Trochę jak Mariupol. A kolei strata wojska w tej ilości i w tym miejscu może uruchomić mechanizm domina albo inaczej "krótkiej kołdry". Nikt nie ma tyle wojska zazwyczaj, żeby w sposób ciągły obsadzić całą linię frontu, o ile w ogóle o liniach frontu, rozumianych tradycyjnie można tutaj mówić. To dlatego mowa jest o sztuce wojennej. Ta sztuka to umiejętność gospodarowania ograniczonymi aktywami, tak, żeby mimo wszystko osiągać globalną przewagę. To sztuka balansowania, manewrowania tak, żeby jednak mieć tam przewagę gdzie się chce, to sztuka znajdowania tego miejsca gdzie warto mieć przewagę. Schwerpunkt, jak to mówią. I wygląda na to, że strata w tym miejscu, nie terytorium, ale ludzi przede wszystkim, doświadczonego wojska - może mieć złe konsekwencje. Także moralne. Podobno też orkowie (bo tak powinno się odmieniać chyba orków - kto, co -orkowie) zbierają się do uderzenia na Zaporoże i Dnipro. Trzy batalionowe grupy bojowe. Niby niewiele, ale jeżeli tutaj w szczękach pod Siewierodnieckiem zniszczą dwie, trzy brygady, to może być ciężko gdzie indziej odeprzeć trzy grupy batalionowe. Tak to działa. I jakby bez względu na to, że te losy się ważą - wraca jak zaraźliwy intelektualny wirus myśl pana prezydenta Francji, żeby jednak negocjować pokój za ziemię. Oczywiście nie francuską ziemię, nie że pan Macron odda Rosji powiedzmy okręg Lille albo chociażby Gujanę Francuską. Co to - to nie. To Ukraina ma oddać część ziemi i ludzi, żeby mógł zapanować pokój. I wtedy Francja znowu będzie mogła pozwolić sprzedawać firmie Sagem i Thales na przykład sprzęt do rosyjskich czołgów, żeby znowu za kilka lat, kolejny prezydent Francji z zatroskaną miną mógł znowu... Zapędzam się? Może. Ale miłośnicy pokoju na zachodzie, począwszy od kluczącego jak zając wśród pogoni kanclerza Scholza, który robi co może, żeby jednak nie sprzedać Ukrainie nic pożytecznego, a na panu Macronie kończąc jakoś mają lekką rękę w oddawaniu ziem, na których nie żyją ich współobywatele. Ostatecznie to nie niemieckie dzieci na oczach matek gwałcą obcy żołnierze. Bo przecież opisy jakichś kompletnie odrealnionych zbrodni wciąż wypływają i są tak odrażające, że umysł broni się przed ich opisami mówiąc mi na ucho, nie to musi być jakaś propaganda, to nieprawda. Fejk krajm. Ale wiem, że owszem, bywało już w dziejach, że ktoś mówił uwierzcie w rzeczy nie do uwierzenia a ludzie mówili, to niemożliwe, naród o tak wielkiej kulturze, który wydał na świat tylu filozofów, muzyków, poetów, nie to niemożliwe, żeby reprezentanci takiej społeczności tak się zachowywali. A jednak tak było. Zatem zachód szuka pokoju wedle formuły - wasza krew, wasza ziemia - nasze dolary i euro, nasz święty spokój. Myślę, że tak zwany zachód trochę się boi i wierzy we własne lęki. Na przykład ten naczelny lęk, który jest wynikiem infekcji mentalnego wirusa wielorusa, który sprawia, że osobie zainfekowanej wydaje się jakoby Rosja nie mogła przegrać wojny. Ba! Takiej osobie zaczyna się wydawać, że wręcz nigdy Rosja żadnej wojny nie przegrała, z czego miała by mieć początek taka nauka, że Rosja nie przegrywa i graniczy z tym, z kim chce. Dla porządku zatem, zaznaczę tylko kilka przykładów, kiedy Rosja jednak zebrała wpierdol i została mniej lub bardziej upokorzona. Ze względu na to, że jestem delikatny i nie chcę razić niczyich uczuć nie napiszę o przegranych Rosji w czasach kiedy nie istniała. Zatem pominę wszystkie wojny wczesnego średniowiecza, tego późnego też, pominę też większość wojen szesnastego wieku, a i o siedemnastym pomilczę bo Moskwa już wtedy istniała, ale nie stanowiła jakiegoś bardzo ważnego państwa, chociaż już wtedy, jak każde państwo które się tylko broni, była wielka terytorialnie. Wojen toczyła sporo, losy były zmienne i na pewno nie była jeszcze wówczas mocarstwem. Także skupię się tylko na czasach nowożytnych, kiedy to odwieczna nasza moskwiczanka rzekomo tylko zwycięża. Acha. No to po kolei: – wojna z Napoleonem 1806-1807 roku z pokojem w Tylży. Oczywiście wynik całych wojen napoleońskich z wynikiem na plus dla Rosji, ale w czasie pokoju w Tylży nikt tego nie umiał przewidzieć, a fakty są takie, że Rosja postradała ileś tam armii i musiała ten pokój zawrzeć. - Wojna Krymska w latach 1853-56 z pokojem w Paryżu i powstanie w 1863 jako odległe skutki ciągnione. - Wojna z Japonią w latach 1904-1905 z pokojem w Portsmouth i rewolucja w kolejnych dwóch latach jako bonus. - I Wojna światowa 1914-1918 z pokojem w Brześciu i rewolucja oraz wojna domowa w kolejnych trzech latach jako bonus. - o przegranej wojnie z odradzającą się w ogniu walki II RP w latach 1919-1921 w sumie przez uprzejmość nie powinienem przypominać, ale - no fakt, przegrana. - Wojna Zimowa w latach 1939-40 uchodzi za zwycięską, ale dziwne to zwycięstwo, w ramach którego wielka armia czerwona nie podbija kraju, którego ludność była mniej liczna niż liczebność Armii Czerwonej - Wojna w Afganistanie w latach 1979-89 bez pokoju i rozpad ZSRR jako bonus. Oczywiście równie często, jak nie częściej Rosja wygrywała wojny, ale pogląd, że Rosja nie przegrywa wojen jest mocno przesadzony. Także i teraz, mimo nienajlepszych wieści z Łuku Donbaskiego może być różnie. Rozumiem że nie wszystkim może zależeć na tym, żeby było różnie, bo świat w którym Rosja wkracza w erę post- imperialną i trzeba dogadywać się z innymi narodami, które domagają sie poszanowania swojej podmiotowości, wrażliwości, doświadczenia historycznego, no cóż dla wielu zachodnich dyplomacji to byłoby trzęsienie ziemi i konieczność nauki, zamiast odruchu pouczania. No i to się francuskim i niemieckim dyplomatom rzeczywiście może nie podobać. Dzień 92. Zapisuję Zapisuję. Znajomy właśnie wrócił z drogi, zrobił 2500 kilometrów. Drugi - ciągle w drodze, bez snu, wykończony rozwozi to, na co udało się uzbierać. Trzeci wraca, po rozwiezieniu trzech busów z zaopatrzeniem. Sam przywiązany do swoich małych powinności tutaj - trochę podziwiam, trochę zazdroszczę, a trochę umacniam się w roli intendenta w czwartej linii. To też jakaś rola do odegrania. W ostatnich dniach było wiele sprzecznych informacji, albo informacji, które okazywały się inne po dni, dwóch. Powiadają, że ilość dostępnych do analizy źródeł informacji w porównaniu do lutego- marca spadła o 80%. Jest krwawy kurz na niewielkim wycinku frontu, gdzie postanowili się skupić wysłannicy władcy mordoru. Tam szukali przełomu. Przy takim nasyceniu terenu wojskiem rzeczywiście powoli parli naprzód, nie zważając na straty. Ale też bez szans przy takiej gęstości, żeby trafiała się możliwość zrobienia przypadkowego zdjęcia, filmu, nagrania. Trafiają się nadal, ale zdaje się że reżyserowane. Pozostaje analiza oficjalnych komunikatów a w tych obie strony kryją swoje straty, uwypuklają straty przeciwnika. Zatem zostaję przy tych informacjach, których można być bardziej pewnym. Nadal pali się w Rosji. I nadal pali się wieloma rzeczami. Na przykład fabrykami. Zapisuję. Na niewielkim obszarze kontrolowanego przez Ukrainę wybrzeża Morza Czarnego pojawiły się kolejne wyrzutnie przeciwokrętowych pocisków kierowanych, teraz są to AGM-84 Harpoon. Siły blokadowe muszą jeszcze bardziej sie odsunąć od wybrzeża. Ale transport morski nadal jest niemożliwy, bo nadal ta blokada istnieje i nie ma czym jej znieść. Znieść skutecznie blokadę poprzez eskortę statków handlowych może tylko marynarka wojenna, a tej Ukraina w zasadzie już nie ma. Tutaj naprawdę NATO lub NATO i ONZ mogłyby spróbować coś zrobić. I miały by dobry casus- prawie-belli - zagrożenie głodem w uboższych rejonach świata. Władek zaś powiedział, że okej on się zgodzi na eksport zboża z Ukrainy, jak świat zniesie sankcje na Rosję. Acha, po to żeby Władzio znowu mógł składać swoje zabaweczki ze stali i wrócić za jakiś czas do równania z ziemią kolejnych ukraińskich miast i żeby jego żołdactwo znowu mogło sobie postrzelać do cywilów. Skoro o zabawkach władzia siurkowicza mowa, na zdjęciach z Melitopola pojawiły się egzemplarze czołgów typu T-62, nie wiem której wersji. Wielu rozbawiło to, że takie rupiecie powyciągała trzecia armia świata do operacji specjalnej. Mnie to nie bawi. Trzecia armia świata nie liczy się ze zdrowiem i życiem swoich ludzi, bo uważa, całkiem słusznie, że ma ich więcej niż przeciwnik. Nie liczy się też ze stratami kiepskiego sprzętu bo ma go wiele. Chce zniszczenia przeciwnika, a nie negocjacji i to zniszczenia do spodu, do gołej ziemi, wynarodowienia, dewastacji. Ukraina ma być częścią Rosji albo ma jej nie być w ogóle. I w tym kontekście użycie jezdnych T-62 sprzed 50 lat wcale nie jest bez sensu. Czołg to czołg, jak wiele razy powtarzam. Ma wieżę ze stali, a w niej działo. Nie musi zaraz walczyć z równorzędnym przeciwnikiem, może ruszyć tam, gdzie tego przeciwnika nie ma, na lekką piechotę w polu, w otwartym stepie. Kamieniem go nie zniszczysz. Musisz użyć czegoś cięższego. Cennego Javelina, drogocennej Stugny. A tych starych T-62 można przecież użyć w formacjach mieszanych z nowszymi typami maszyn tylko po to, żeby rozproszyć siły i uważność przeciwnika. Utłuką sto, ale trzydzieści przejedzie. Używałem w postach kilka razy słowa "gęstość". To właśnie o to chodzi. Na rozległych frontach tej wojny tam gdzie uda się doprowadzić do odpowiedniej koncentracji przestaje się liczyć precyzja ognia artyleryjskiego, finezja manewru. Przewaga liczebna na niewielkim terenie wystarcza. Odpowiednio dużo luf strzelających na odpowiednio wąski skrawek terenu zawsze coś trafi, zniszczy, zabije. Dlatego nie śmieszą mnie zabytkowe T-62 bo są ich setki, jeżeli nie tysiące. Nie wiadomo ile sprawnych, czyli jezdnych, nawet nie muszą za bardzo strzelać. Muszą być. Odnotowuję dla potomności, albo siebie samego za rok czy dwa, że ostatnie dni mierzone były wyczekiwaniem na to co stanie się w kotle siewierodnieckim. Że ukraińskie wojsko kontratakowało pod Popasną, zmniejszając, krusząc trochę to ramię cęgów próbujące odciąć Siewierodnieck od południa. I kontrataki poszły też na tak zwany "występ Izjum" i też trochę ukruszyli tych cęgów wysuniętych od północy. Zapisuję, że ukraińska armia kontratakowała znowu na wysokości Charkowa i bodaj z największymi sukcesami na północ od Chersonia, na prawym brzegu Dniepru. Spodziewałem się, że jeżeli już uderzą to raczej na lewym brzegu, żeby przeciąć lądowy korytarz z Rostowa na Krym, zabrać te jedyną niepodważalną zdobycz władimira obrzydłowicza. Pewnie mieli dobry powód, żeby uderzać gdzie indziej. Zapisuję, że został zestrzelony na śmierć emerytowany generał major lotnictwa federacji kacapskiej. Ale nie wchodzi on do rozliczenia generałów federacji ubitych na wojnie. Kiedy leciał nie był już bowiem tym generałem co kiedyś. Podobno wcześniej po pijaku z kolegą chcieli się przelecieć Su-27 i go rozbili. Sąd wojskowy wydalił generała ze służby i orzekł drakońską karę finansową, więc generał zaciągnął się jako najemnik do służby w tzw. grupie Wagnera. Miał 62 lata, zginął pilotując Su-25, samolot szturmowy nad polem walki. Może nawet trafił go polski pocisk rakietowy "Piorun". Zapisuję po stronie zasług Polski, że bez rozgłosu do Ukrainy trafiły na pewno części do Migów 29, a podobno ktoś widział ukraińskie Migi w polskim kamuflażu, nie wiadomo czy dlatego, że tych części zamiennych było tak dużo, że złożyły się w samoloty czy to jakaś dezinformacja. Zapisuję też po tej stronie, że polskie T-72M1R dostały pancerze reaktywne, ale też, że trafiły tam samobieżne haubicoarmaty "Krab" w natowskim kalibrze 155mm. Oprócz tego że trafiły tam też francuskie samobieżne Ceasary, amerykańskie ciągnione M777 i natowskie FH70, ale też pojawiły się anonsowane wcześniej samobieżne M109 Palladin. I że Czesi przekazali też śmigłowce Mi-24. Jeszcze tylko dodam, że nie wiadomo ile tych samobieżnych haubic przekazała Francja, początkowo mówiło się że 12, potem że 10, potem że 7 a teraz że 4. Z dywizjonu zrobiła się bateria. Polska, mając mniejszy przemysł zbrojeniowy, mniejsza armię, mniejszą gospodarkę - przekazała haubic 18 i wyszkoliła obsady. Cały dywizjon. Tak dla porównania. O zestawieniu proporcjonalnym pomocy ze strony takich Czech nie powiem ani słowa. Tylko Węgry ciągle nic nie przekazały i są gotowe płacić rublami bo boli je ciągle w Trianon. Bywa. Nie ma co o Węgrach mówić. A Niemcy to już mało kto rozumie. Chyba nawet sami Niemcy mają z tym kłopot. Ale nie rzucam się, już uspakajam emocje, bo w sumie nie jest to aż tak istotne, wobec skali pomocy z innych stron świata. Historia zapamięta. Niemcy nie mają pomysłu - i Francja pewnie też - na świat w którym nie ma jednego telefonu na wschód. Wizja świata, w którym interesów ze wschodem nie załatwia się rozmowami z Kremlem, ale z wieloma stolicami wolnych narodów jest dla nich trudna do przełknięcia, tak to wygląda. Ale prawdopodobnie będą musieli się tego nauczyć. Jest taka scena w filmie Psy Wojny , w której zleceniodawca przewrotu w jakimś afrykańskim państwie przywozi śmigłowcem nowego władcę, wchodzi do pałacu prezydenckiego, gdzie czeka na niego szef najemników i zupełnie inny kandydat na prezydenta. "Spóźniłeś się!" mówi najemnik do barona naftowego i zabija jednym strzałem przywiezionego w śmigłowcu dyktatora. "Człowieku, nie wiesz za ile go kupiliśmy!" krzyczy w oburzeniu baron, a najemnik mówi – „to będziesz musiał go kupić jeszcze raz”. Jakoś mi się kojarzy to z dyplomacją niemiecką i francuską w ostatnich dniach. Finał może być podobny. Dzień 93. Ale Wyrwał wyrwał My leżelim, a pan major stojał ‒ opowiadał mi jeden z żołnierzy zaraz potem ‒ to pewno coś zobaczył. Każdemu ciekawość: czołgi nasze idą? Niemcy poddają się?… A pan major podniósł wysoko but i krzyczy: "Dobry znak, chłopcy! W gówno wdepłem! To my roześmiali się tylko i poszli. Kużden jeden pomyślał ‒ jak stary takie szpasy odwala, to pewno nie już taki ostatni koniec (Melchior Wańkowicz, "Monte Cassino") Od trzech dni karierę w moim otoczeniu robi artykuł pewnego dziennikarza z onetu i konkluzja, która została wybita na lead tego artykułu, że Ukraina przegrywa te wojnę i że lepsza jest zła prawda niż coś tam. Takie ustawienie języka sugeruje, że ten pan, Pan Wyrwał wie jaka jest prawda bo był, jest w Donbasie i teraz mówi to, czego nie mówią wszyscy inni eksperci, znawcy, komentatorzy. On wie to, czego nie powie wam generał, major, kapitan i w ogóle nikt. On wie i widzi, że Ukraina przegrywa. Myślałem, ciul tam, nie otworzę gęby, nie byłem w Donbasie, a w czasie wojny do Ukrainy wjechałem na kilka godzin zdać sanitarkę i zaraz wyjechałem. Ale przeczytałem tego Wyrwała. Opinia to opinia, jedna z wielu, jedne są takie, a drugie są inne, biorąc poprawkę na mgłę wojny - może mieć rację, ale nie musi. Widzę jednak, że mija dzień trzeci a opinia reportera Wyrwała zaczyna chadzać nie jako opinia ale prawda. No tak, w leadzie wybito bon mot, że lepsza zła prawda niż coś tam. Bo to się klika prawie tak dobrze, jak wyłącz telewizju włącz myśleniu. Każdy chce poznać prawdę. No i wychodzi - krok po kroku, że reporter Wyrwał jest depozytariuszem prawdy. Prawdę posiadł i rzecze jak jest albowiem on olśnienia, rewelacji i objawienia doznał zaprawdę. Tego to nie lubię – jak śpiewał Janerka. Nie mnie krytykować całość, ale na kilka przesunięć w tekście reportera Wyrwała jednak zwrócę państwa uwagę. Bo państwo może czytali. Na przykład napisał reporter Wyrwał, uzasadniając leadową konkluzję, że Rosja wygrywa a Ukraina przegrywa bo Rosja ma teraz, 31 maja więcej ukraińskiego terytorium we władaniu, niż miała 24 lutego 2022 roku. Niby patrzysz na mapę i się zgadza. Tylko ja zapytam - a gdzie była trzecia armia pierwszego świata w marcu? Czy aby nie pod Czernihowem, Kijowem, Sumami, Charkowem? I czy aby wtedy nie miała jeszcze więcej terytorium pod kontrolą? I czy teraz nie ma mniej niż wtedy? I czy to nie znaczy, że już przedupiła część kampanii, kilka bitew i musiała się cofnąć? Nie trzeba być mistrzem mapy, żeby widzieć, że Rosja miała więcej, przez chwilę, chciała więcej i musiała się cofnąć. Co więcej cofała się tak, że nie zacierała nawet śladów zbrodni. Nie miała czasu albo nikt o tym nie pomyślał. Jeżeli tak się przegrywa wojny, że zmusza się przeciwnika do wycofania, to szkoda, że mój kraj tak nie przegrał kilku bitew. Pomijam historyczne rozważania o tym, czy teren jest głównym czynnikiem decydującym o tym, czy ktoś wygrywa czy przegrywa wojny. Przykład? W 1809 roku Józef Poniatowski po krwawej bitwie pod Raszynem zdecydował żeby - uwaga - nie bronić za wszelką cenę Warszawy, ale zachować zdolność do manewru. I armia, chociaż moralnie to było wydawałoby się niemożliwe do dźwignięcia opuściła bez walki Warszawę żeby wygrywać gdzie indziej. I wygrała, nie wygrawszy zresztą zdaje się żadnej walnej bitwy. Jeden z wielu przykładów na to, że można na jakimś etapie wojny, kampanii tracić teren, a mimo tego wygrać. Innym przesunięciem w tekście Wyrwała, niemal tożsamym z przesunięciem narracyjnym rosyjskiej propagandy to jego opowieść o celach jakie Rosja sobie stawiała rzekomo w tej wojnie. Wyrwał nie napisze, że celem władimira wampirowicza było obalenie rządu w Kijowie i wchłonięcie Ukrainy. Nie. Wyrwał pisze o tamie na Dnieprze, o zasobach węglowodorowych Donbasu, bez których Ukraina nie da rady. Rzeczywiście, czytam o tej wojnie trzy miesiące, czytałem o zaporach na Dnieprze, ale nie wiedziałem oto że one były głównym celem wojsk rosyjskich i ich zajęcie wyczerpuje ambicje okupantów. Ogólnie mawiali u nas na psychologii, że podstawą sukcesu w psychoterapii jest udana redefinicja problemu. Innymi słowy jak ci pacjent w wieku 56 klat szcza do łóżka, można sprawić, żeby nie szczał do łóżka, ale można zredefiniować problem i sprawić, żeby pacjent był z tego dumny. I operacja narracyjna reportera Wyrwała przypomina taką redefinicję problemu. Jak znika z analizy pierwotny cel wysłanników mordoru, to rzeczywiście zaraz wyjdzie, że od początku chodziło o zajęcie Siwierdoniecka. Czyli Rosja nadal szcza do łóżka, ale teraz jest z tego dumna. Potem zaś reporter Wyrwał dostrzega, że Ukraina ma długie granice i pisze o zagrożeniu militarnym z Naddniestrza. I z Białorusi. I w ogóle zewsząd i dlatego dostawy z zachodu nie dadzą nigdy rady. Oczywiście zagrożenie zawsze jest, ale jak to pisało wielu - w tym tych, których próbuje unieważnić reporter Wyrwał, bo wojskowi, generałowie, majorowie, to co oni tam mogą wiedzieć - nie takie wielkie. Naddniestrze to wąski pas ziemi o powierzchni może dwóch-trzech powiatów i bazuje tam kilka tysięcy żołnierzy, którzy są archaicznie wyposażeni i nie palą się do walki. Może by sie zapalili, gdy wyszło poważne uderzenie na Odessę albo desant, ale do tego jakoś nie wydaje się blisko. Także dlatego, że obrona przeciwokrętowa Odessy się wzmocniła, a na odcinku między Mikołajowem a Chersoniem ostatnio atakującą stroną i wygrywającą jest Ukraina. Tak to tam, jest lotnisko Czronobajewka zmasakrowane dwadzieścia razy przez ukraińska artę. A wspominam o tym nie bez kozery, bo reporter Wyrwał pisze następnie w trybie oznajmującym że strona rosyjska ma zdecydowanie lepszą artylerię. A Wyrwał to wie, bo widział rannych w ukraińskich szpitalach po ostrzale arty. No i okej, gdyby to była opinia w stylu - widziałem rannych, arta naprawdę zbiera srogie żniwo - to nie byłoby się z czym kłócić. Ale kiedy opinia brzmi - rosjanie mają lepszą artylerię bo widziałem stu ukraińskich rannych, to jakoś nie widzę związku. Artyleria to paskudne narzędzie walki i rany od niej są rzeczywiście ciężkie i jak pocisk padnie w pole to bywa, że zmiecie kilka osób na raz, a jak idzie nawała, to nie wiem jak jest, bo nie przeżyłem, ale ludzie co przeżyli opowiadali mi, że naprawdę chce się wypierdalać z własnej skóry, a nie z miejsca gdzie się jest. Tylko, że to nic nie mówi o jakości działania artylerii. Jak się artylerię ustawi ciasno i zwali atak artyleryjski na wąski pas obrony to artyleria zawsze coś trafi. Schody zaczynają się wtedy gdy trzeba przeprowadzić manewr, poprowadzić ogień za swoimi siłami, zaskoczyć przeciwnika, trafić precyzyjnie w cel 20 i więcej kilometrów za swoimi liniami, wykonać atak kontrbateryjny. Mogę powiedzieć, że tak na sto procent to nie wiem kto a lepszą artylerię, ale nie ma żadnych dowodów na to, że są to Rosjanie. Powiem więcej - styl stosowania tej artylerii, jej komasowanie na wąskich odcinkach świadczy raczej o tym, że być może mimo przewagi ilościowej - nie jest z tą artą tak dobrze. I ostatnia rzecz, najważniejsza. Nad wszystkim unosi się taki duch, do którego trudno strzelić, ale się go wyczuwa. Że tej wojny nie da się wygrać bo to Rosja a Rosja jest przecież niepokonana. Acha. Dlatego przegrała wojnę krymską, wojnę z Japonią, pierwszą wojnę światową, wojnę z Polską w 1920 roku i wojnę w Afganistanie. Wojna ma to do siebie, że rozciąga się w czasie, strony próbują narzucać sobie styl rozgrywki, cele, metody. Nie zawsze jest tak, że od razu, po miesiącu, po dwóch, po trzech wiadomo kto wygrywa a nawet jak jedna strona zaczyna przegrywać - to zawsze los się może z nagła odmienić, bo wygrywający mają tendencję do popełniania błędów. Ale póki co - Ukraina walczy. Tam są moim znajomi, znajomi moich znajomych. Też są na pierwszej linii i też mają swoją opowieść. Nie ma w niej mowy o tym, że przegrywają. Nie mówią, do zobaczenia po wojnie, tylko "po zwycięstwie". I dopóki oni walczą nie ośmieliłbym się im powiedzieć – przegrywacie. Także co tam wyrwał Wyrwał to wyrwał. A tutaj równamy szereg i do boju. Dobrego dnia wszystkim, codziennie coś dla zwycięstwa, niech będzie dziesięć złotych, szer i klik. Radosław Wiśniewski  (ur. 1974) – piszący wiersze i prozę animator i promotor literatury. Wyżywa się publicystycznie, pracuje w hurtowni urządzeń niskoprądowych.

  • Sylwia Jaworska – wiersze

    Kiedy zobaczysz mnie znowu, to nie będę ja Teraz przychodzę jako ktoś inny. Zamiast mnie ptaki nocą wydają odgłosy. Nikt nie jest winny. Nie budź mnie. Śni mi się, kto zabił. Więc już wiem. Kto nie kocha łatwo, ten kocha za bardzo. W wodospadzie mieszkają duchy dawnych czasów. Nigdy tak bardzo nie byłam ginącym gatunkiem dzikiego stworzenia. Migrujące roje pszczół W ciężarówkach jadą podróżne pszczoły. Rój nie popełni samobójstwa w drodze. Żółty neuron wie, że to jest dobre. Woda z cukrem. Nikt nie wydaje rozkazów. Każdy wie, co ma robić w stadzie. Zmartwienia Mój boże, gronostaj złapał małego bobra. To znaczy, myślę, że to gronostaj. Drapieżna bestia. Jednak pomyłka – gronostaj ma czarny ogonek. Jak gronostaja odróżnić od łasicy? W zimie. Bociany Te bociany, które nie odleciały, potrzebują znacznie więcej mięsa. Teraz to mnie potrafi zmartwić, kiedy już nie mam miejsca – na inne problemy. Pogrzeby Kupuję łopatkę. Zbieram na autostradzie ciała dzikich zwierząt. Blokuję ruch jednostronny – z łopatki do piasku. * * * Nocą dzikie zwierzęta podgryzają brzozy. Chciałabym być teraz jednym z nich i w ciebie się wgryźć. Nie wychodzę, obserwuję z nory. Nie podniesie mnie żaden błysk i głośny pisk dobiegający z ziemi. Ćma Teraz sypiasz z ćmą, nie z mojej skóry. Mówisz, że kładzie się na brzegu łóżka. Po trzech dniach odmawiasz jej noclegu i ze mnie próbujesz wydrapać owada. Safari Nicole już tu jest. Wieczór nabiera barw. Może mi się uda, Madame. Przy stoliku po prawej Natasza. Dziwka z Moskwy. Musi uśmiechać się ostrożnie, Żeby nie pękły jej usta. Teraz wchodzi pantera w skórze, ale nie swojej. I wielka cętkowana puma. Sobotnie safari. Wolność kota Wieczorem poruszyła mnie historia różowego królika, którego ukradł Hitler. W tym czasie mój syn ucieszył się, że sam znalazł spodenki na wuef, a ja zaczęłam się martwić, że jestem złą matką. Nie ma już dylematu z wyprowadzką. Znowu poczułam się jak Żydówka. Mój syn nadal jest uchodźcą. Moja córka opowiada nasze rodzinne historie obcej babie. Kot – największy artysta w naszym domu. To dla niego tutaj zostaniemy, żeby mógł swobodnie biegać. Sylwia Jaworska – pisze wiersze i prozę, publikowała w magazynach literackich: "Fabularie", "Pismo", "Afront", "Bliza", "eleWator", „Fraza”; "Odra" oraz Magazynie Materiałów Literackich „Cegła”. Autorka arkusza poetyckiego Ustawienia (2019) oraz tomów poetyckich Mistrzowskie Trójki (2020), Echo serca (2021),  Pustynia (2022) oraz Love Crimes (2024).

  • Karol Maliszewski – Kaczątko i jego lwica

    – Najbardziej boję się mutacji i tego przykrego, zbędnego owłosienia – odezwało się nagle kaczątko. – Czy mogłobym po prostu zostać na zawsze kaczątkiem? – Dobra. Może być – odburknęła lwica. – Ale od jutra sprzątasz po sobie. – Dzisiaj w przedszkolu jedna kaczuszka zaczęła mówić w jidysz. – I co? – zapytała lwica. – Nic. Dla nikogo nie było to problemem. – I tak trzymać – wyszeptała, zasypiając, lwica.  – Co to znaczy chodzić w glorii, przybrana matko? – zapytało kaczątko. – Nie podkreślaj tego, jeśli mogę prosić, że jestem przybrana. – Co to znaczy, matko? – Ludzie mówiąc tak, coś na pewno mają na myśli. – Ale co? – Nie mam pojęcia. – Bo u nas w grupie jest taka jedna Gloria, ale chodzić w niej byłoby trudno. Zresztą nie wiem, czy by sobie tego życzyła. – Samo widzisz – odparła lwica.   – Czy my żyjemy w jakimś międzywojniu? – zapytało kaczątko. Stara lwica mruknęła: – Nie interesuj się tym. I nie wiedzieć czemu, tym razem nie podjęła wątku. – Po co dzwonisz, skoro w tym pudełku nie ma baterii? – zapytała lwica. – Dla zabawy, mamo – odrzekło kaczątko. – Co zabawnego w braku baterii? – A to, że można zmyślać odpowiedzi tego, do którego się dzwoni. – To znaczy być nim zastępczo? – Właśnie tak! – A do kogo dzwonisz? – Dzisiaj do tatusia. – Boże, ty znowu swoje. – Do Boga na razie nie dzwonię. – Mówiłam ci, że tatuś był bohaterem, oddał życie za inne zwierzęta. – No i dla mnie tego życia zabrakło. – Tęsknisz? – zapytała lwica. – Bawię się. Ale kiedyś dodzwonię się naprawdę. – „Czymże zbroiłem w królestwie waszym” – zamruczało kaczątko, wychodząc z łazienki. – Powtarzasz to od rana. Co to ma być? – zapytała lwica. – Rola w przedstawieniu. – Kim w nim będziesz? – Rycerzem szukającym nowej ojczyzny. – Wydaje mi się, że w tym tłumaczeniu z estońskiego jest błąd. Powinno być „Czymże zgrzeszyłem w królestwie waszym” – orzekła lwica. – Ja tam nie wiem. Powtarzam tekst, wczuwam się – odparło kaczątko. –  Co z tymi dziadami? – zapytało kaczątko. – To obrzęd taki, tutejsi ludzie kiedyś go odgrywali – wyjaśniła lwica. –  A to teraz rozumiem. –  Co rozumiesz? –  Dlaczego pan konserwator powiedział, że grają jak dziady. – A dokładniej... –  Sprawdzał kanały w telewizorze i zatrzymał się na meczu. Wtedy to powiedział. –  To znaczy, że słabo grali. – Jak ci w tym obrzędzie? – Mylisz się. W nim grali na całego, nikt się nie oszczędzał. –  Teraz się już oszczędzają? – Nie wiem, całe wieki nie byłam w teatrze – odparła lwica. – Kafka na wynos coś tam, coś tam – zanuciła nagle lwica. – Że co?! –  zdumione kaczątko tylko sapnęło, porzuciwszy trzymany w ręku włochaty sznurek, którym miało zamiar coś obwiązać, by zaznaczyć granicę. – A śpiewa taka jedna pani w tivi. Franz Kafka na wynos... A ja wolałabym na miejscu, w czytelni – dodała. – O, tak, w czytelni jest czadowo –  odezwało się kaczątko. – Te kręte schody, po których można skakać. –  Co ty mówisz? Tam obowiązuje cisza i skupienie. – Toteż ja skaczę sobie cichutko i bardzo się przy tym skupiam. – Interesują mnie te wszystkie kaczątka po śmierci – zagadnęło kaczątko. – Tylko nie utnij, mamo, rozmowy tym swoim „nie interesuj się”. – Po czyjej śmierci? – spytała lwica. – Własnej. – I co z nimi? – No właśnie o to pytam. – Śpią sobie. Matka Ziemia je delikatnie kołysze. – Aż do ostatniej kosteczki? – Tak mocno to nie kołysze. – Jak to nie kołysze? A w wykopaliskach co się znajduje? – O rany, to są starsze pokolenia – żachnęła się lwica. – Już wykołysane? – Przeszły sobie spokojnie na drugą stronę. – Gubiąc po drodze kości? –  dopytywało kaczątko. – Ależ ty dzisiaj, kaczątko, jesteś narwane. Co z tymi kośćmi? – Już dobrze, dobrze, może być bez kości. A o drugiej stronie pogadamy sobie innym razem. Kaczątko jednak nie chciało być zabierane na imprezy literackie. Zaś lwica nie patrząc na nic, dziwnie w nich gustowała. – Pożerać, czy nie pożerać, oto jest... – hamletycznie rozdarte kaczątko kręciło się po mieszkaniu. – Pytanie! Ale kto pyta? – podchwyciła lwica. – W moim przedszkolu coraz więcej wegetarian. – Wiesz, skarbie, że ja bez mięsa długo nie pociągnę, więc może zmieńmy temat. – Nie mam innego w zanadrzu, bo tym teraz żyję. Trzeba się określić. – Ale już w przedszkolu? – Nooo, pani kucharka prosiła. – Po co to? – Bo inaczej to jej bajzel w jadłospisie robi. – Już nie wie biedna, co ma gotować? – Ależ dobrze wie co, tylko nie wie dla kogo. – Odwieczny kłopot z odbiorcą. Skąd ja to znam... – A dobra, powiem, że nie wiem. – Zatem będzie w menu trzecia rubryka. – Dla tych, co nie wiedzą... – Ale też jedzą – wpadła w słowo lwica niczym bohaterka jakiejś lekkiej francuskiej komedii. – Co tam rysujesz? – zapytała lwica. – Mandolinę. – Mogę spojrzeć? – Pewnie. – Ej, to chyba miała być mandala?! – Jakoś tak. – Skąd ten pomysł? – Z przedszkola. Ta nowa pani pokazywała nam magiczne kółka. – Twoje przypomina właz kanalizacyjny. – Bo to jest właz. Mamy taki na podwórku. – A co to ma wspólnego z mandalą? – Jest okrągły i ma tajemnicze wzory. I litery. – Dlaczego akurat to przyszło ci do głowy? – Bo lubię tam przykładać ucho. – Co słyszysz? – I tu właśnie mam problem. – Jaki? – Jedni uważają, że szczury sobie podjadły i głośno śpiewają. – A ci drudzy? – Pukają się w czoło, przecież wyjaśnienie jest proste. – Tak mówią? – Tak. I dodają, że to małe ścieki z przedszkola łączą się z wielkimi ściekami dorosłych. – Hmmm –  mruknęła lwica. – I że to wszystko tam bulgocze. – A ty co słyszysz? – Którą wersję mam wybrać? – Swoją. – O rany, to ja mam taką? – Każdy ma. – To ja pomyślę – powiedziało kaczątko i pobiegło zobaczyć, kto puka do drzwi. Tego ranka kaczątko podśpiewywało z zapałem, więc pytanie, z jakim wystrzeliło, zupełnie zbiło lwicę z tropu. – A kwestia tatusia? – Nie wracajmy do tego. – Wiem, wiem, nie jesteś gotowa do tej rozmowy. A jak to jest być gotową? – To się czuje w środku. Tak, jak wtedy gdy cię adoptowałam. Czułam to bardzo mocno. – Właśnie tam? – Tak , w środku. – Czyli żaden tatuś nie istnieje? – Na pewno jakiś tatuś był. – Jakiś? – To znaczy ten twój. – Ale w papierach było zamazane i nie pamiętasz, jak się nazywa, tak? – Po co ci wiedzieć, który to konkretnie? – Po prostu jakiś tam kaczor... – Tak. – Taki, jakich pokazują w programach przyrodniczych. – O, właśnie, zaistniałoś w pewnym programie. Nazwijmy go przyrodniczym. – I jestem? – No pewnie. Całe, kochane kaczątko. Mnie do szczęścia więcej nie potrzeba. – Jestem! – Powtarzaj to sobie, kochanie, jeśli masz taką potrzebę. – Jestem, jestem, jestem – to podśpiewując, kaczątko opuściło pomieszczenie. – To nic, że bez tatusia – dośpiewało sobie triumfalnie na podwórku. Tego wieczoru kaczątko snuło się po kuchni, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. W pewnym momencie powiedziało: – To, co kupiłaś w zeszłym tygodniu, nie nadawało się do jedzenia. – Skusiła mnie nazwa „babeczki dla kaczątek”. – Kogoś poniosła fantazja. – Co masz na myśli? – Bo to ani babeczki, ani też dla kaczątek. – Bez przesady, ktoś to jednak je. – Chyba dżdżownice. –  A choćby i one. Ty się, kaczątko, nie unoś, bo w życiu przyjdzie ci jeszcze nieraz wbić dziób w ścianę. – I trzeba się będzie przy tym uśmiechać? – Jeśli tak umiesz, to czemu nie. A na razie skocz po mąkę i migdałowy zapach. Ale tak na jednej nodze! – Na jednej łapce to będę skakać do wieczora. – Zatem prawdziwe babeczki... – Dla prawdziwego kaczątka! – ...będą dopiero na jutro. – To wezmę hulajnogę, będzie szybciej i rzeczywiście na jednej nodze. – Ta koszykówka nudna jak cholera. Nie wiem, kto to wymyślił – marudziło tego dnia kaczątko. – Tylko bez wyrazów, proszę – rzekła wówczas lwica. – Bez wyrazów nie ma komunikacji – odrzekło wyniośle kaczątko. – O, widzę, a raczej słyszę, nową panią... – A i owszem, znów mamy nową panią. I dowiadujemy się wielu mądrych rzeczy. – Wiesz co, skarbie, na tym świecie mądrych rzeczy jest raczej niewiele. – Mamo, please, nie podcinaj mi skrzydeł. – Samo sobie podcinasz, mówiąc coś o nudzie. To choroba powstająca w mózgu. – Nuda jest w tym, co jest nudne, a nie w mózgu. –  Taak? To posłuchaj... Zarówno warcaby jak i koszykówka są porywające, wszak doskonalą, każde na swój sposób, naszego ducha. – Ładnie brzmi, ale jest sztuczne. – No właśnie, sztuczne, czyli wymyślone. Nie tkwi w tej rzeczy ani czynności. I to nie ma niczego wspólnego z podcinaniem skrzydeł. – A mnie się wydaje, że coś ucinamy... Kończymy tę rozmowę zupełnie niczym. – Nieraz tak trzeba –  odrzekła lwica i wyszła do ogrodu, by odetchnąć świeżym powietrzem.           Zaczął padać deszcz. – Zachowujesz się jak autor niepoczytnych książek. – To znaczy jak? – Dalej niepoczytnie! – Chyba niepoczytalnie! – Eeech...             Lwica i kaczątko, przechodząc w parku obok tych panów, wzruszyły ramionami. Potem lwica jednak to skomentowała. – Nie lubię, gdy autorzy literatury niszowej zanadto się skarżą. – Co tam dzisiaj w parku? – lwica tym pytaniem wyrwała kaczątko z jakiejś dziwnej zadumy. – To samo, co zawsze. Wiewiórki i czarne ptaki, te no... – Kruki? – Takie te głupsze. – Wrony. – Właśnie one. Chciały nas zakrakać, ale pawianek Damianek nie pozwolił. – A jak im wyperswadował? – Wbiegał w sam środek ich zebrania i rozpędzał towarzystwo. Potem wszystkie wisiały na drzewach jak bombki na choinkach. – A co pani na to? – Wołała, żeby przestał. – I przestał? – Na chwilę. – A ten Damianek to jakiś nowy kolega? – Niedawno się z mamą tu przeprowadził. – Obawiam się złego wpływu, kaczątko. Trzeba będzie coś z tym zrobić. – Oj, nie rób nic, nie rób. Z kim będę chodzić w parze? – To ty z nim chodzisz? – Ale tylko w parze. – Ładna mi para! – Może nie ładna, ale zgrana. Odpowiada mi jego zdecydowanie, a on lubi moją kruchość. – Powiedział ci to? – On mało mówi, ale wiele wyraża. – Jak? – Całym ciałem. – Żeby mi z tego nieszczęścia nie było. – Jak to? – Znałam takiego jednego. On też całym ciałem wyrażał. – Opowiesz mi kiedyś? – Dorośnij trochę, a wszystkiego się dowiesz.              I na tym rozmowa się urwała, bowiem lwica zatopiła się w lekturze ulubionego czasopisma dla samotnie wychowujących. – Ten grysik z nieba... Całkiem to ładne – kaczątko skomentowało to, co zobaczyło za oknem. – Tylko odśnieżać nie ma komu – odburknęła lwica. – Oj, nie, nie... Już się tam kręci pan z taką wielką żółtą łopatą. – Zadzwoniłam po niego. – Zabierze cały ten śnieg? – Nie martw się, trochę zostanie. Pokażę ci, jak się robi bałwana. – A co to jest? – Kto, a nie co. Postać... – Powstanie postać? A gdzie ją postawisz? – Tam, gdzie jest dużo śniegu. Tam mu będzie najlepiej. – Będzie z nami mieszkać? – Na podwórku. Przez jakiś czas. – A potem wyjedzie? –  Tak. Pożyczy od nas walizkę, trochę ubrań i damy mu też na bilet. Żartuję... – To co z nim będzie? – Z nim będzie wesoło. Lżej się zimę znosi. – Zimę się znosi? – Jeszcze jak! To jest twoja pierwsza zima, patrz i się ucz. – Czego? – Wszystkiego. Przede wszystkim, jak znosić zimę. – I ten gruby szalik z wełny jest do tego potrzebny? – Między innymi. – Ahaa... No i bałwan za oknem. – Tak. Daje mu się garnek na głowę, dwa węgielki i marchewkę. – I co? Ma to mu wystarczyć na całą zimę? – Zazwyczaj wystarcza. – Dziwne to wszystko. – No to możesz mu jeszcze coś dać. – Jak przebrnę przez zaspy, to będę mu śpiewać. – O, to jest pomysł! Jeszcze nikt bałwanowi nie śpiewał. – Codziennie inną piosenkę. – A znasz tyle? – O, bez przerwy uczę się nowych. A co ty myślisz, że ja w przedszkolu próżnuję? – Tego nie pomyślałam, ja o czym... – Hurra! Pomogę bałwanowi przetrwać zimę. Hurra! – Tylko że na koniec czeka cię rozczarowanie – mruknęła lwica do siebie.            Na szczęście kaczątko tego nie usłyszało. Karol Maliszewski (ur. 1960) – dr hab., profesor UWr., pracuje w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej UWr. Opublikował kilkanaście zbiorów wierszy i książek prozatorskich, m.in .: Nasi klasycyści, nasi barbarzyńcy, Zwierzę na J. Szkice o wierszach i ludziach, Nowa poezja polska 1989–1999. Rozważania i uwagi, Rozproszone głosy. Notatki krytyka, Po debiucie, Pociąg do literatury.  Ostatnio wydał: Piosenka o przymierzaniu  (2019), Bez zaszeregowania. O nowej poezji kobiet  (2020), Czarownica nad Włodzicą. Baśnie  i legendy z Nowej Rudy i okolic  (2021) oraz Diabeł z Wilkowca. Baśnie z i legendy z okolic Nowej Rudy  (2023). Mieszka w Nowej Rudzie.

  • To biedne ciało i krew

    Zacząć należy od oczywistego stwierdzenia, że człowiek wcale nie jest przyjacielem zwierząt. Nie jest też ich największym wrogiem, bo najgroźniejszym wrogiem człowieka jest on sam. Człowiek zwierzęta eksploatuje zjadając ich ciała, odziewając się w ich futra, wysysając szpik ich kości. Zaprzęga zwierzęta do ciężkiej pracy, wciela do służby wojskowej albo poddaje je torturom w imię eksperymentów naukowych. Ostatecznie zabija je dla własnej rozrywki i wątpliwej chwały.  Człowiek wyłącznie ze zwierząt korzysta i dotyczy to także literatury, choć jest to chyba najmniej opresyjna forma eksploatacji. W literaturze (lub szerzej w kulturze) zwierzęta zostały sprowadzone do czytelnego kodu, za pomocą którego nauczyliśmy się porozumiewać.  Powstałe na przestrzeni dziejów ważniejsze utwory literackie, których głównym lub pobocznym bohaterem były zwierzęta, są w gruncie rzeczy opowieściami o człowieku. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że Kubuś Puchatek nie jest w żadnym stopniu zwierzęciem, lecz typem sympatycznie naiwnego człowieka. Podobnie jego mniej rozgarnięty kompan Prosiaczek. W literackim procederze pokazywania psychicznej, emocjonalnej i społecznej kondycji ludzkiej na przykładzie zwierząt najlepiej sprawdziły się bajki. Niezliczeni ich bohaterowie patrzą na świat jak ludzie, po ludzku przeżywają rozterki, poddawane są społecznej presji i tak dalej. Słynna satyra polityczna Orwella, “Folwark zwierzęcy” – mimo swego demaskatorskiego charakteru – nadal jest utworem, w którym ludzie “przebrani są “za zwierzęta. Przebiegły lis, głupi osioł, wierny pies, miłujący wolność kot oraz wulgarna świnia to postacie bajkowe. W bazujących na antropomorfizmie opowieściach zwierzęta traktowane są jak symbole, fetysze lub rekwizyty.  Oprócz typowo bajkowego używania zwierząt, pojawiają się w literaturze obserwacje wzajemnych więzi między ludźmi a zwierzętami. Czasami te więzi przybierają postać obsesji jak w słynnym “Moby Dicku” albo wskazują silną rolę terapeutyczną konkretnych zwierząt “Zaklinacz koni”. Nie zawsze są to przykłady budujące, choć trzeba przyznać autorom, że zwierzęta nie ubierane w żaden kostium, lecz opisywane realistycznie zazwyczaj okazują się istotami szlachetnymi i odważnymi. To one mogą być etycznym wzorem dla ludzi.  Znamy z lektur szkolnych kilka opowieści o ukochanym zwierzęciu domowym (pies Lassie) albo fascynującej dzikiej bestii (”Biały kieł” Jacka Londona). Innym przykładem jest wprowadzenie do literatury realistycznej zwierzęcia o zdolnościach ponadnaturalnych. To wyjątkowy zabieg, ale nie sposób w tej wyliczance pominąć kota Behemota z powieści “Mistrz i Małgorzata”.     Znajdujemy też w literaturze przykłady dociekań o niedostępną dla nas tajemnicę zwierzęcości. Wiele prób pisania próbującego wyjść poza zakorzeniony w nas antropocentryzm niebezpiecznie zbliża się do czułostkowości lub fałszywie wywyższa zwierzęta. Na szczęście zdarzają się utwory, które przyjemnie zaskakują. Odnajdujemy w nich własne refleksje dotyczące sekretnego życia zwierząt. I zastanawiamy się, na ile życie zwierząt różni się od naszego. Ciepło psów i esencja, niepoznana, psiości. A jednak czujemy ją. W wywieszeniu mokrego języka, W melancholijnym aksamicie oczu, W zapachu sierści, innym niż nasz, a pokrewnym. Człowieczość nasza wtedy wyraźnieje, Wspólna, pulsująca, liżąca, włochata, Choć dla psów to my jesteśmy jak bogowie Znikający w kryształowych pałacach rozumu, Niezrozumiałym działaniem zajęci. Chcę wierzyć, że siły, które są nad nami, Oddając się operacjom dla nas niedostępnym, Dotykają czasami naszych policzków i włosów l czują wtedy w sobie to biedne ciało i krew. (…) Czesław Miłosz                                        Przy okazji powstaje pytanie, czy jest możliwe takie pisanie o zwierzętach, które nadawałoby im większą podmiotowość? Czy w literaturze sprawdzi się takie podejście do zwierząt, które zdjęłoby z nich stereotypowe kostiumy a jednocześnie nie byłoby quasi-naukowym wykładem na ich temat?  A co z manifestami obliczonym na uwrażliwienie czytelników na los zwierząt doznających przemocy ze strony człowieka? Czy one mają rację bytu w literaturze, czy raczej należą do gatunków wstydliwych, które autorzy konsekwentnie omijają, żeby nie narazić się na tani zarzut uprawiania “eko-terroryzmu”? Napędzające rzeźnicki proceder konsumenckie potrzeby to temat śliski. Być może pisarska kalkulacja podpowiada, by w ogóle nie wspominać o masowej eksterminacji zwierząt w ubojniach. Autor łatwo może stać się ofiarą medialnej nagonki ze strony ludzi lubujących się w zwalczaniu wszelkiej inności, wrażliwości i wreszcie czułości. Przykładem choćby Olga Tokarczuk, która książką “Prowadząc swój pług…” wzbudziła nienawiść u ludzi niezdolnych wybaczyć jej pokazania osobistego punktu widzenia na los zwierząt.  Współczucie ludzi jest wybiórcze. Łatwo w mediach wywołać głosy oburzenia donosząc np. o cierpieniu koni zaprzęgowych lub (planowanym) odstrzale bobrów niszczących tamy przeciwpowodziowe, (a tym samym stwarzających zagrożenia dla dobytku i życia ludzi). Trudniej natomiast o tak żarliwe współczucie, gdy idzie o los innych zwierząt. Co więcej, gdy pośród medialnego wrzasku “w obronie bobrów” pozwoli sobie ktoś na upomnienie, że nasza troska należy się zwierzętom, których mięso ląduje na talerzu – wówczas cała nienawiść komentatorów przenosi się na autora “bluźnierczych” uwag. Człowiek głaszcze małe kotki, pieski, świnki morskie a nawet kurczaki, jeśli ta czynność sprawia mu przyjemność. Emocjonalne przywiązanie do wybranych “własnych” zwierząt jest autentyczne i taki człowiek gotów jest oburzyć się na propozycję zabicia jego zwierzęcia i skorzystania z jego mięsa, skóry, kłów, pazurów, włosia, piór. Te zwierzęta człowiek włącza do swojego kręgu rodzinnego, plemiennego, dobrowolnie przyjmuje rolę opiekuna i jednocześnie godzi się, by cierpiały zwierzęta spoza tego kręgu. Hemingway ma mnóstwo zdjęć z kotami, które w późnych lata jego życia naznaczonego alkoholizmem gromadami mieszkały w jego domu na Key West. Widzimy jak pisarz kotka głaszcze, karmi go kolbą kukurydzy, spogląda nań czule znad butelki wina. Jest kot spacerujący po biurku i zaglądający na kartkę papieru wysuniętą z maszyny do pisania. Czułe obrazy. Pozostały po Hemingway’u także zdjęcia z lwem i rogatą antylopą, jednak migawka aparatu trzaskała w zupełnie innych okolicznościach. Hemingway siedzi na truchłach zwierząt, które sam zastrzelił podczas afrykańskiego safari w roku 1933. (Znamienne, że akurat tego samego roku w Niemczech zaczęło się coś, co doprowadziło do o wiele większego strzelania.) W życiu praktycznym zwierzęta są dla człowieka mięsem, środkiem transportu, rozrywką albo siłą pociągową. jest to relacja zaburzona. Literatura to na szczęście ta lepsza strefa: mało jest tu świadomego przyznawania się do popierania okrucieństwa i nieczułości wobec nich. Jeśli tego typu opisy pojawiają się w przestrzeni publicznej, są one raczej przestrogą i wyrzutem sumienia. Decyduje o tym stopień wrażliwości i świadomości - o ile wśród myśliwych przyjęte jest wieszanie na ścianach poroży zabitych jeleni, to jednak żaden poważny pisarz nie opisze swojego bestialstwa, Owszem, Hemingway pozwalał się fotografować ze strzelbą podczas polowań, ale to było niemal 100 lat temu. Obecnie zabijaniem chwalą się tylko ludzie o małym stopniu świadomości społecznej i ekologicznej (myśliwych cieszących się ochroną populistycznych partii politycznych nie posądzam o jej posiadanie).  Pisarz, czy szerzej, artysta raczej nie pozwoliłby sobie na publikowanie świadectw takiego prymitywizmu. W każdym razie specjaliści od wizerunku by mu to odradzali. Inicjując wydanie specjalnego numeru Suburbii chcieliśmy przekonać się, czy w utworach powstających współcześnie będą rezonować postawione pytania. O tym przekonacie się Czytelnicy sami, a jest w czym wybierać: różnorodność form i stylistyk literackich jest zaskakująco bogata. Nie ma mowy o schematycznym, płaskim postrzeganiu zwierząt, które żyją po to, żeby nam ludziom dostarczać przyjemności.  Wszystkim Autorkom i Autorom bardzo dziękujemy za nadesłane teksty.                                                                                                   Redakcja

  • Katarzyna Zając – trzy wiersze

    Wędrowcy Ta opowieść zaczyna się na brzegu rzeki, gdzie paliliśmy ogniska i pływaliśmy każdego lata. Na srebrzystej wodzie żeglują cienie papierowych statków i podartych żagli. Prądy i fale porwały nas w przeciwne strony. W poświacie błyszczy zjeżona sierść i kły. Noc jest skrzydłem ptaka – płomykówka śpiewa pieśń o samotnym wilku i rannej od strzału wilczycy. Byliśmy nierozłączni – rzeka przechowuje w pamięci obraz złączonych ciał, na piasku zostały wspólne ślady. Niezauważalnie zaczęliśmy się oddalać. Kto pierwszy wyprawił się do obcego lasu, zmylił tropy i zatarł ślady? Aż przyszedł czas warczenia, ostrych jak brzytwa pazurów i kłów zatopionych w gardle. Patrzysz w oczy. Znowu jesteśmy oddechem przy oddechu, skórą przy skórze, kroplą krwi przy kropli krwi, kiedy jęzor dotyka rany. Przez wiele nocy czuwasz, ogrzewając rozpalone gorączką ciało. Ścielisz posłanie z mchów i gałązek. Polujesz i karmisz. Księżyc rośnie w siłę, gdy nastaje Wilcza Pełnia. Noc jest skrzydłem ptaka – płomykówka śpiewa pieśń o przeznaczeniu, o cieniach idących razem wzdłuż rzeki. Kraina dzieciństwa Wszystko przeminie – śpiewają srebrzyste wody. Wycięto grądy i trzy siostry-brzozy. Odleciały ptaki. Przy drodze porzucona wylinka. Przechodniu, zniknęły jaszczurki, które kryły się przy murze. W oknach obce firanki i światła. Ktoś inny chodzi po drewnianej podłodze. Zapisuje nowe historie – przez śmiech i łzy. Nie ma listwy, na której zaznaczano, ile urosłam. Rozlewam się – rzeka we mnie nie ma początku i końca. Łzy oczyszczają, śmiech uzdrawia. Czy byliśmy szczęśliwi? Unosimy się na obłoku – złotej łasze. Jest lipiec, mamy opalone ciała. Młody ojciec uczy mnie pływać, matka śmieje się i zanurza w wodzie. Leżymy na kocu, jemy łazanki. Nagle zrywa się wiatr, ciemnieją chmury. Wszystko przeminie – śpiewają srebrzyste wody: czapla biała, rybołów, cyranka, troć wędrowna, jazgarz, traszka grzebieniasta, rak rzeczny, perłoródka, łątka zielona, paź żeglarz, niepylak apollo, wilk szary i koszatka leśna. My przeminiemy – nie zostaną kręgi na wodzie. Rajski ogród. Pierwszy grzech Dziewczynko, wezwie cię śpiew kukułki. Zbiegniesz ze schodów w poniemieckim domu. Na podwórzu przywita gdakanie kurnika i miękkość króliczych futer. Zatrzymasz się na granicy – w cieniu lasu przed kładką. Woda kusi. Wejdziesz na spróchniałe deski. Uważaj na wąskie przejścia. Będziesz wracać, poszczękując zębami. Nad ogrodem chmury, mrok okryje dom, wiatr rozwiąże kokardy. Krople krwi i czarne pióra zaprowadzą cię do kuchni. Łuski spadną z oczu – na stole zakrwawiony nóż, na fartuchu babki plamy, w garnku ciało. Będziesz szukać czarnopiórej, która była najpiękniejsza, wybrana z wielu. Będziesz płakać, aż usłyszysz prawdę. Już wiesz, czym jest mięso – to ciało, pióra i futro. Wilgotne chrapy i miękki pysk. Już wiesz, że ręce babki opatrują kolana. Zręcznie ucinają głowy ptakom, patroszą i wyrywają bijące serca. Nie zjesz rosołu. Mięso – będziesz smakować to słowo na języku: aż podrapie pazurami, udziobie do krwi. Katarzyna Zając (ur. 1977) – wydała dwa tomy wierszy: Pęknięcia (2011) oraz Starodrzew (2024). Publikowała w prasie literackiej, m.in. "Latarni Morskiej", "Frazie", "Migotaniach" „Okolicy Poetów”, „Babińcu Literackim”, oraz w antologiach poetyckich. Laureatka licznych konkursów poetyckich, pasjonatka przyrody i fotografii przyrodniczej. Mieszka w Ozimku na Opolszczyźnie.

  • Mirosław Drabczyk – Sieneńskie zwierzęta

    Zacząć od wilczycy czy od jaszczurki? Chronologia wskazywałaby na jaszczurkę, bo podczas spacerów po zaułkach Sieny łatwo natknąć się na małe jaszczurki wygrzewające się na kamiennych lub ceglanych murkach. Z powodów historycznych pierwszeństwo należy się jednak wilczycy karmiącej parę ludzkich niemowląt. Odlana w brązie, rzeźbiona lub malowana zdobi ważniejsze punkty w miejskiej topografii, nie wyłączając Piazza del Campo i schodów katedry. Ona jest najważniejsza wśród sieneńskich zwierząt. La Lupa – tak brzmi włoska nazwa Wilczycy ma swoje miejsce w herbie miasta. Według legendy, miasto założyli synowie Remusa uciekający przed drugim z rzymskich bliźniaków – Remulusem. Zwierząt jest w Sienie zadziwiająco dużo, choć nie wszystkie są realne. Żeby zrozumieć ich obecność, trzeba cofnąć się do średniowiecza. Wtedy zaczęła się rywalizacja poszczególnych dzielnic miasta – contrad, które dla identyfikacji obrały sobie własne kolory i symbolikę. Każda contrada ma w herbie symbol zwierzęcy. Nawet jeśli nazwa nie oznacza bezpośrednio nazwy zwierzęcia (np. Fala, Las lub Wieża) graficznym jej symbolem będzie zwierzę lub ptak (jedynym wyjątkiem jest Muszla). Dlatego Falę reprezentuje radosny delfin, Las nosorożec, a Wieżę umieszczono na grzbiecie słonia. Kolejne symbole to Jeż, Ślimak,  Nosorożec, Żyrafa… W zoologicznej wyliczance nie może oczywiście zabraknąć szlachetnych koni biorących udział w Palio, czyli kilkuminutowej gonitwie wokół głównego placu Sieny. Zapoczątkowana w średniowieczu rywalizacja siedemnastu sieneńskich dzielnic trwa nadal, a miarą fanatyzmu ich członków niech będzie fakt, że na dzień przed gonitwą wierzchowce wprowadza się do kościoła po specjalne błogosławieństwo. Intrygujące są wizerunki zwierząt umieszczone wśród ornamentów fasady sieneńskiej katedry. Lwy, smoki, gargulce, orły i skrzydlate krówki. Czym tłumaczyć ich obecność w towarzystwie gotyckich świętych? Muszą to być symbole, ale co o nich wiemy? Pomocne w odpowiedzi może być przypomnienie, kiedy powstawała katedra i kiedy ukończono prace nad fasadą. Była to druga połowa czternastego wieku, w tamtych latach wielką popularnością cieszyły się bestiariusze, czyli ilustrowane przewodniki po średniowiecznej symbolice zwierzęcej. Brak pewności, czy to jest właściwy trop poszukiwań: poczciwa skrzydlata krówka żadnej bestii nie przypomina. Tylko kontekst historyczny wskazuje, że krówki, jelonki, orły i lwy najpierw pojawiły się na kartach bestiariuszy a potem wspięły na fasadę katedry. Szerzenie treści religijnych nie mogło obywać się bez symboliki zwierzęcej. Wzrok orła jest niezwykle przenikliwy, ludzkie oko takich zdolności nie ma. Kołując wysoko orzeł może wypatrzeć rybę pływającą w głębinach. Gdy ją ujrzy, spada z wysokości, nurkuje, chwyta swą ofiarę w szpony i ulatuje z nią na brzeg. Kiedy orzeł się starzeje, jego skrzydła stają się ciężkie a wzrok zachodzi mgłą. Wtedy rozumny ptak szuka fontanny i wzbija się w górę jak najbliżej słońca. W górnych warstwach atmosfery jego skrzydła zaczynają się przypiekać a ciemność jego oczu zostaje wypalona promieniami słońca. Wówczas orzeł jak piorun spada do fontanny i nurkuje trzy razy. Skrzydła odzyskują swoją moc a oczy na powrót stają się czyste i przenikliwe. Tak więc Ty człecze, którego powłoka się starzeje, oczy zachodzą mgłą a serce pogrąża się w mroku, Ty też powinieneś szukać duchowej fontanny Naszego Pana, ku Niemu wznieść swój wzrok i swoje myśli, bo On jest fontanną sprawiedliwości. W ten sposób staniesz się na powrót młody i silny jak orzeł. Ponieważ autorzy bestiariuszy opierali swoją wiedzę na zapiskach starożytnych oraz własnej fantazji, opisy pokazywanych zwierząt nie miały nic wspólnego z rzetelnością naukową, prawdopodobnie nie nikt nie widział potrzeby oddzielenia faktów od zmyśleń. Bestiariusze nie służyły popularyzacji wiedzy zoologicznej, były jedynie narzędziem religijnej propagandy. Podobno były wtedy w Europie lekturą równie popularną jak teksty Starego i Nowego Testamentu. Objaśniana przez kaznodziejów symbolika pozwalała lepiej zrozumieć prawdy wiary, niż zawiła, pełna metafor literatura biblijna. Pelikan żyje w Egipcie, na brzegach rzeki Nil. Przykład pelikana pozwala się przekonać, jak niezmierzona może być miłość rodziców do potomstwa. Kiedy młode pelikany trochę urosną, uderzają swoich rodziców ostrymi dziobami. Dorosłe pelikany im oddają i tak młode zostają zabite. Jednak po trzech dniach matka rozdziobuje sobie pierś, kładzie się na zwłokach piskląt i własną krwią polewa ich martwe ciała. Wtedy młode wracają do życia. Tak nasz Pan Jezus Chrystus, który nas do życia powołał, został przez nas w twarz uderzony i zabity a jego krew popłynęła dla naszego zbawienia i dała nam życie wieczne. Również panterę uznawano za symbol Jezusa. Przypisywano jej właściwość, która mieszkańców brudnych średniowiecznych miast a także wieśniaków żyjących w jednej izbie z prosiakami, kurami i krowami musiała przekonać o boskim powinowactwie pantery. Czarny lśniący kot miał bowiem wydzielać miłą woń z pyska, która to woń miała przyciągać pozostałe zwierzęta. Nieczuły na jej zapachowy powab pozostawał jedynie smok, którego wcale wtedy nie kojarzono z jaszczurką. Uważano, że jest samcem żmiji. A żmija, jak wiadomo, to wcielone zło dysponujące diabelską mocą. Na miniaturach w średniowiecznych kodeksach pantera pojawia się w towarzystwie jelenia, który był wrogiem diabła i tak jak ona miał zdolność wydzielania bardzo miłej woni z pyska. W naturze służyło to zwabianiu potencjalnych ofiar, ale w porządku symbolicznym liczył się głównie sens pozytywny, bo jeleń był symbolem prawego chrześcijanina, który idąc za Chrystusem odrzuca diabelskie pokusy. Potrafi też szybko uciec przed myśliwymi, czyli złymi duchami. Z kolei symbol lwa mógł być odczytywany dwojako: jako król zwierząt i pradawny symbol Słońca. Lew mógł być figurą samego Chrystusa, obdarzonego boską naturą. W innych przedstawieniach lew bywał symbolem diabła, a było to bezpośrednie nawiązanie do cytatu z biblii diabeł, jak lew ryczący krąży szukając kogo pożreć . Niejednoznaczna jest postać gryfa, którego od starożytności wyobrażano sobie jako połączenie szlachetnego lwa i drapieżnego orła. Obu tym zwierzętom przypisywane są atrybuty królewskie, dlatego w wielu kulturach gryf uważany był za władcę wszystkich stworzeń i jednocześnie strażnika praw boskich. W średniowieczu wierzono, iż szponem gryfa można leczyć ślepotę. Handlarze cudownościami sprzedawali naczynia wykonane rzekomo z jego pazurów (w rzeczywistości rogi antylop) oraz domniemane jaja gryfów (czyli strusie jaja). Ludzie średniowiecza nie mogli oglądać egzotycznych zwierząt ani w naturze ani w zoo, ani w internecie. Swoją wiarę w istnienie antylop, hien, pelikanów, ale także bazyliszków, mantykor i smoków opierali na wiedzy czerpanej od wędrownych kaznodziejów. Mimo całego ograniczenia musieli zdawać sobie sprawę z ogromu świata niepoznanego. Czasem do bogatych miast europejskich przywożono wielbłądy, lwy i żyrafy, łatwo więc było wmówić ludowi, że w krainach dalekich i niedostępnych, do których zagląda tylko Wiedźmin z wiedźmińskim mieczem, żyją stwory posiadające lwie łapy, upierzenie kruka i głowę orła. Albo zębatą paszczę szakala, skrzydła nietoperza i błoniaste łapy gigantycznej kaczki. Nie wszystkie zwierzęta bestiariusza musiały biegać po okolicznych lasach, łąkach i zagajnikach. Dzięki opowiadaczom i artystom gryfy, smoki i skrzydlate krowy uzyskały kształty i zawładnęły wyobraźnią powszechną. Podszyta tęsknotą do grozy i egzotyki wiara w lecznicze właściwości pazurów bazyliszka i „bardzo miłą woń z pyska pantery” brała się z niewiedzy. W dwunastym, trzynastym i czternastym wieku nie było wielkich szans na naukową weryfikację propagandowych bajdurzeń. Po 650 latach jakie minęły od umieszczenia skrzydlatych krówek na fasadzie sieneńskiej katedry, zapotrzebowanie na obcowanie z mitologicznymi bytami zmalało tylko nieznacznie. Popularność powieści i filmów z gatunku fantasy zdaje się potwierdzać potrzebę wiary w bajki. W XXI wieku mamy większe możliwości zdobywania wiedzy empirycznej, ale społeczeństwa chętniej wierzą w zabobony i nachalną propagandę niż w potwierdzone naukowo fakty. Najbardziej niewinnym wyrazem tęsknot za światem mitów jest popularność gier komputerowych. Potyczki wirtualnych bohaterów (często wzorowanych na postaciach z bestiariusza) zawładnęły umysłami milionów ludzi na świecie. Można się pokusić o tezę, że dla użytkowników gier wirtualny Wiedźmin, Skyrim lub Thor są tak samo realni jak dla ludzi średniowiecza realne były skrzydlate monstra obdarzone nadnaturalnymi mocami. Co ostatecznie dowodzi, że jako pokolenie, które umiało zaprząc do pracy sztuczną inteligencję niewiele różnimy się od nabywców sproszkowanych smoczych zębów mających leczyć bóle zębów, czyraki, katar i bezpłodność. Mirosław Drabczyk  – redaguje magazyn "Suburbia", przed laty wy­dał dwa zbiory poezji. W pra­sie li­te­rac­kiej i w antologiach pu­bli­ko­wał opo­wia­da­nia, ese­je i wier­sze. Kil­ka jego prze­kła­dów poezji Ga­ry­’e­go Sny­de­ra we­szło do jedynej w języku polskim książki Dlaczego kierowcy ciężarówek z drewnem wstają wcześniej niż adepci Zen (Znak, 2013). W tym roku ukazał się zbiór jego opowiadań Szopka ruchoma . Miesz­ka w Du­bli­nie.

  • Weronika Romańska – Proces oczyszczania 

    Po jaskrawym upale chłód nocy jest tym dotkliwszy. Pierwsze zimno z zewnątrz dotyka kostek i skroni. Drugie wychodzi spod żeber i ściska przełyk. Najpierw do domu przyjdą wszystkie koty i takiej nocy nie trzeba dawać im jeść, a i tak żaden nie wyściubi nosa za futrynę. Zaczyna się od powietrza, a staje się ono tak gęste, że nie przyjmuje wydychanego dymu, który zostaje w płucach. Pod naporem ciężkości taras staje się malejącą klatką.   Gdzieś za granicą wzroku i percepcji ona zaciekawiona dźwiękiem powoli opuszczanego spustu podnosi łeb znad zielonej równiny, wzdryga uszami i patrzy w oczy ciemności. Ułamki sekund, gdy ich spojrzenia się spotkają. Niewinność w kontrze z doświadczeniem. Odbicie precyzji w zwierzęcej delikatności.   Wokół domu szeleści las z każdej strony. Pierwszy strzał i płacz rozrywający przestrzeń. Krzyk postrzelonej łani. Jeszcze jeden strzał. Już ostatni. Dobry myśliwy wie, że odległość jednego od drugiego kruszy mięso i nadaje mu delikatności. Tak działa ból i strach u zwierząt. Na podobieństwo człowieka. Podchodzi do celu i być może najpierw położy strzelbę obok ciepłego ciała. Zrobi zdjęcie i wyśle kolegom. Z łani nie ma trofeum. Trzeba ułożyć jej głowę nad resztę. Pozwolić krwi spłynąć póki nie stężeje. Zapach ciepłej jest słodki i kwaśny jednocześnie, gdy wchłania się w ziemię. Nożem trzeba przeciąć giętką skórę pomiędzy żebrami, aż do pachwiny i oddzielić wnętrzności jadalne od tych nieużytecznych. Czasem przecina się również tętnice, by przyśpieszyć proces oczyszczania.  Na moment powstaje bezwietrzna cisza. Tak niebo odbiera ziemi sarnią duszę. Bezpowietrze. Kilka ptaków jeszcze zerwie się do lotu, by ją podprowadzić, ale niebo zatoczy coraz szersze kręgi i zgubią ją, żeby do gniazda wrócić. Koniec lata to czas rytuałów. Zbieramy i palimy, bo być może bez tego jesień miałaby nie nadejść. Porządkujemy w tylko sobie znanym rzędzie. Jesteśmy matką zachodzącej ziemi.   Kiedyś duch lasu zemści się na widowni i biada tym, których wyczuje na swej drodze. Przebije się przez cienkie faktury ścian, wybije szyby domostw i pożre. Zęby będzie miał żółte i ostre, a język gruby, chropowaty i zachłanny.   Weronika Romańska (ur. 1987) – jej debiutancki tom wierszy dziwczynienie ukazał się w 2019 roku. Publikowała na stronie pisarze.pl oraz w paru antologiach. Od zawsze mieszka w Kazimierzu Dolnym.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page