Znaleziono 644 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania
- Beata Kołodziejczyk – trzy wiersze
Kartezjusz nie miał racji, mówiąc, że wystarczy myśleć Jestem zapomniałością, w dodatku fejsbuk mi śmierci . Od jutra rozpoczynam bezwzględną walkę z dialogiem. Pilnie poszukiwany ktoś. Ktoś niech pisze na priv, ktoś inny niech nie pisze. Nic z tego, mnie to już nawet ksiądz po kolędzie omija. Uprany telefon wygląda zupełnie tak samo jak nieuprany. I tak samo nie dzwoni. Coraz więcej ludzi do lajkowania, coraz mniej do śmiechu i spacerów po lesie. Jak mam nie gadać z przeszłością, skoro już tylko ona do mnie przychodzi. Tylko w snach wilgotnieję, nawet nie muszę dotykać. Do żywego. środek lekkości domy pod ziemią budzą umarłych. są ciepli, gładcy, jakby nigdy ich nie pomarszczyło. mają nastoletnie córki, które nie lubią zimy, gołych ścian i kiedy tata nastawia pranie, bo przecież to ich ulubiona bluzka z jedwabiu albo pluszowy miś od babci na szóste urodziny. szukam poszlak, a znajduję tylko gazety sprzed kilku lat, bez żadnej wzmianki o tych, co mówią językami, chodzą na obcasach, ale tak cicho, żeby nie obudzić. ja tylko śpię w tym domu pod ziemią. Odcinanie pępowiny Pięty nadal są achillesowe i wymagają. Cała nadzieja w niezłomnych, nieugiętych półkach. Ze skarpetami eksfoliującymi trochę jest tak, jakbyś wszedł gołymi stopami w psią kupę, a mama powiedziała, że jak nie uważałeś, to teraz będziesz w niej stać do wieczora. Na szczęście jesteś już duży i mama nie ma nic do gadania. Beata Kołodziejczyk – odkąd pamięta, zapisywała świat słowami. Dawniej sprejem na warszawskich murach, teraz próbuje klawiszem.
- Zbigniew Głos – pięć wierszy
Skowronek Otwieram książkę z biblioteki: Mój Drogi Nieznajomy Czytelniku, myślę o Tobie, właśnie teraz, kiedy otwierasz tę książkę- Autor od kilku miesięcy nie żyje. Czy teraz też myślisz o mnie, mój Wieszczu? Tworzymy miasto pozytywnej energii Wągrowiec, 24.02.2024 Złachmaniona kamienica naprzeciwko. Smutne oczy okien łzawią osuwającym się tynkiem. Odkryta haniebna nagość starych cegieł. Łysy, uśmiechnięty osiłek przemawia do nas z kolorowego, jak wiejski jarmark, bilbordu. Skrzy się biała z popeliny koszula. To już dwa lata od rozpoczęcia pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę. Mantra przerywana reklamami wyłącznie szczęśliwych ludzi. Patrzę na nią codziennie. Być może tylko ona jedna będzie gotowa na jutro. I nawet ukryta w wierszu, nie zdoła się ocalić. Pomost Jezioro jest dzisiaj takie spokojne. Doskonale widać drugi brzeg: ładne budynki, w nich ukryte porażone kończyny; powykręcane od dzieciństwa twarze. Obok ten sam co wtedy pomost, do którego dopłynęliśmy rowerkiem wodnym, aby po raz pierwszy zbadać intymną topografię naszych ciał. Byliśmy tacy młodzi. Nie interesowało nas, że być może na przeciwległej plaży, albo tuż obok, w leśnej gęstwinie, ktoś równie zachłanny, jak biblijni starcy, albo ten poeta w pornograficznej malignie, ze szklanką whisky na lotnisku, będzie się cieszyć wyuzdanymi obrazkami. Młodość to jednak stan ciała. Nie mamy tyle czasu, ile byśmy chcieli. Jezioro jest dzisiaj takie spokojne i szare. Kuracjusze pewnie siadają do kolacji. Już widać drugi brzeg. Trzy czwarte, może mniej I znów czytam wiersze pana Adama. Nigdy się nie poznaliśmy, a przecież jest tak, jakbyśmy przed wieloma laty spotkali się w wierszu i w nim zamieszkali. On ma już kartę stałego pobytu. Są mocne i celne. Są kruche i delikatne. Jak pocisk. Jak indiańska strzała. Jak starzec, który wie dużo, ale ciągle nie wie wszystkiego. Trzy czwarte? Może mniej? Stąpa niepewnie, jakby ciągle uczył się chodzić. Chciałbym zapytać: Panie Adamie, jak jest po tamtej stronie wiersza? Czy są tam księgarnie? Czy jest w nich Nowy Testament? Czy dom wrócił? Czy znalazł Pan płótno? I światło niezłomne, które świeci? *** Żadnej rewolucji już nie będzie. Te dzieci nie potrafią nawet rzucać kamieniami. Zbigniew Głos (ur. 1980) – ukończył teologię na UAM. Nauczyciel religii. W młodości współpracownik lokalnych gazet. Tam publikował pierwsze próby literackie. Proza poetycka publikowana na łamach „pkp.zin”. Hobby: filozofia, teologia.
- Dorota Czerwińska – trzy wiersze
Przedwiośnie Wieczór w czerń zapadając cicho noc zaczyna, księżyc chce zajrzeć w okno, przebija zasłony. Wyciągam spod poduszki zaczęty kryminał. Coś dotyka, coś trzeszczy, coś kurczowo trzyma, ktoś uderza raz w ciche, raz w żałosne tony. Wieczór w senność zapada i noc się zaczyna. Czy to jęczy staruszka, czy płacze dziewczyna? Kogo chcą pożreć stare, wyparte demony? Wciąga mnie spod poduszki wyjęty kryminał. Czy podłoga tak skrzypi, czy za oknem zima? Co uderza do głowy – zdarzenia? hormony? Noc ciemność przełamując zaranek zaczyna. Zegar nie bije długo – kolejna godzina, pora spać, zamknąć rozdział, nawet nieskończony, odłożyć spod poduszki wyjęty kryminał. Dlaczego poszło nie tak i czyja to wina? Czemu sen o potędze za dnia jest wzgardzony? Gdy wieczór mijał cicho, noc ciemną zaczynał, zbudził się z demonami żałosny kryminał. chwast śniły mi się śliniące nietoperze zgraja a może nie to perz wisiał czupryną do dołu uskrzydlał się i przez szarość głuszył buraki a ludzie pieląc pienili się potem zaświtało odkryciem cholera był pożyteczny spowiedź powszechna zabiłem ojca w sobie dzieci się zamknęły i wyciągają ręce do przeklętej ziemi która jest ojcowizną grobowcem i matką całe ręce w krwi żyznej upapranej mąką znikąd nie ma zaczynu i nie będzie chleba moje myśli są czerstwe siwe zapleśniałe Dorota Czerwińska (ur. 1968) – nauczycielka edukacji wczesnoszkolnej oraz terapeutka pedagogiczna, trenerka umiejętności społecznych. Wiersze publikowała między innymi w „Helikopterze”, „Afroncie”, „eleWatorze”, „Migotaniach, „Post Scriptum”, „Akancie”, „Przekroju”. Autorka zbioru wierszy haiku nieboziemia (2024) oraz tomiku poezji Ba!Lans (2024). Mieszka w Warszawie
- Sylwester Gołąb – siedem wierszy
Objawienie dziadek Jasiek rozpala ogień wyciąga papierosa mówi wędzone mięso dłużej siedzi jutro pojedzie końmi do Florynki przywiezie młody jesion i dwa grube króle wróci nim dwudziesta zgasi dzień dziadek Jasiek płynie na fali łąk ptaki doniosły o tym pierwsze zięba usiadła na parapecie dziadek Jasiek płynie na fali traw to już trzecie objawienie krużlowskiej Panienki w naszej rodzinie to już trzeci święty po tej stronie gór Olewajka Nie obrażaj ojczyzny gdyż tylko ona zapewni ci tak ciekawe zabawy rocznice pochody i święta nie poniżaj słowem gdyż urobiona po łokcie wychowuje dziewczynki co nie zasną póki nie wleci towar nie odwracaj się plecami gdyż w pocie czoła gotuje olewajkę dla wszystkich swoich głodnych dzieci Orkisz wiem gdzie siejesz orkisz z którego domu wychodzisz i jedziesz do urzędu miasta droczyć się z temperówką do ołówków a później szukasz kobiety życzliwej która będzie chciała ci pomóc lecz duma jej na to nie pozwoli wiem gdzie siejesz orkisz do którego domu wchodzisz ściągasz buty i rozpalasz ogień bęben maszyny losującej jest pusty i burczy mu w brzuchu krakowska na stole turystyczna na stole karpie i amury jaskółki uderzają o szybę drzewa rosną wiatr szarpie obłok dziecko ciągnie matkę pod strome zbocze psy śpią pod lasem skąd widać dom jak na opłatku skazę wiem gdzie siejesz orkisz z którego domu wychodzisz i jedziesz do urzędu wszech miar wszechwag wszelkich potknięć i zależności Ostatni dzień miesiąca wszystko było na właściwym miejscu Młody Technik przykryty Playboyem kropelka i powódź przychodzą do tych samych miejsc kury dziobały ziarno i trafiały w punkt widniało i znikało za drzewami kropelka i powódź dotykają tych samych miejsc wstał i nie miał już pieniędzy ani niczego za co mógłby żyć Placebo kiedy przyjeżdżasz budować drogi a wszystkie już zbudowali kiedy myślisz o cieple a dłonie masz zimne jak serce kiedy chcesz być spokojny a domyślasz się prawdy Pożar co zrobicie gdy dom zapłonie któż z was przyjedzie gasić pożar czy nie wystraszycie się tych którzy stoją ponad wami a teraz wyobraźcie sobie Boga którego wam obiecali jako najstarszego człowieka z plemienia a gdy już zobaczycie gwiazdy z innej strony wszystko co do tej pory nie miało głosu powie do was kamień dziecko rzeka las wierzchołek góry i poznacie je z imienia i będą waszą rodziną Sylwester Gołąb (ur. 1980) – poeta, prozaik, autor książek poetyckich: Garda (2016) Nomada ( 2018), Brat Karl (2021). Wiersze publikował w polskich, norweskich oraz rosyjskojęzycznych czasopismach literackich. Należy do Norweskiego Stowarzyszenia Pisarzy (Den norske Forfatterforening). Mieszka w Norwegii.
- Emilia Sypniewska – cztery wiersze
Koliber mam puste kości wypełnione powietrzem ciężkość to próba lotu zbyt szybko poruszam skrzydłami utrzymując się ciągle w tym samym miejscu W samym środku lasu młoda kobieta przytula się do drzewa nie ma nic wzruszającego w takim widoku zwykły czerwcowy dzień z oczu starej brzozy spadło kilka łez Kochać a umierać z miłości to dwie różne rzeczy Marilyn Monroe przepłakała siedem nocy gdy odkryła notatnik Arthura Millera jestem nią tak rozczarowany potem długo patrzyła w lustro Norma Jeane zastanawiając się kto jest bardziej naiwny Boso po śniegu w mroźną noc przyszła Miłość spójrz powiedziała zmarzły mi stopy nie czuję nic nikt cię nie przyjął? spytałam zdumiona nikt nie chce iść po moich śladach odparła Emilia Sypniewska (ur.1997) – absolwentka Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie. Z zawodu logopeda. Należy do Olsztyńskiego Klubu Literackiego. Jej wiersze ukazały się m.in. w olsztyńskim piśmie „VariArt”, antologii poezji witalistycznej „Uskrzydleni” oraz w internetowym magazynie „Kozirynek”. Oprócz poezji interesuje się fotografią.
- Weronika Pawlik-Kwaśniewska – Sidari
Sainte-Victoire autostrada falowała w mlecznym świetle kłusowaliśmy pod pokrytym chmurami niebem muzyka opływała nas leniwie parnym popołudniem nierzeczywista byłam przed masywem skał starszych od naszych kości doliny pozostawały uśpione ponieważ zabrakło dla nich słońca i nie zadzwonił żaden kościelny dzwon w zwierciadle dnia widniała tylko Sainte-Victoire niepokalana niczym czyste płótno malarza chociaż zanurzona w barwach tak nieuchwytnych przy wietrze Kościół w Cassis usypiał mnie cień rozśpiewanych drzew byłam dziecinna wśród pełnych kwiatów a potem szliśmy po wiekuistych posadzkach ku przybranym złotem ołtarzom krzyże lśniły blaskiem świec zapalanych u bram Nieba dłonie mówiły tak wiele staliśmy razem to tu mieszkasz Boże w tym kościele z imionami zmarłych żołnierzy słyszałam w nim tylko śpiew cykad niech nas po śmierci zabierze (z tomu Wielka niebieska woda ) 4 . Pierwszy list miłosny Kochany, powinniśmy być zawsze razem, tu i wśród zieleni południa Europy śnić, kochać, rozmawiać. Niedawno kwitły drzewa, słońce świeciło nam w twarz, bzyczały pszczoły przyssane do kwiatów niczym dzieci do piersi matek. Na moim biodrze usiadła duża mucha. Dotyk twoich palców był prawdziwy i zbyt ulotny. 9 . Sidari Pośrodku wyspy widziałam morza zieleni. Wszystko było tak żywe: winorośl kipiała, drzewa oliwne lśniły w słońcu, przed maciupkimi domami siedziały całe rodziny. Życie odurzało. W Sidari turyści obsiedli klify, dzieci i dorośli brodzili w wodzie, rdza pokrywała ustawione na dachach pustostanów neony. Kiedy spaliśmy na plaży, przy szumie barowych wentylatorów odeszło ostatnie lipcowe popołudnie. (z tomu Pełnia lata ) Weronika Pawlik-Kwaśniewska (ur. 1985) – poetka, prozaiczka, literaturoznawczyni. Jej debiutancka książka Pełnia lata (2023) została nominowana do Nagrody Poetyckiej im. K.I. Gałczyńskiego ORFEUSZ.
- Marcin Jurzysta – niepotrzebny nam Eden, jedynie lep na śmierć…
Mimo iż Weronika Pawlik-Kwaśniewska weszła do literatury po prostu otwierając jej drzwi, w momencie, który uznała za stosowny, mimo iż przed książkowym debiutem nie funkcjonowała w obiegu czasopiśmienniczym czy konkursowym, to jej debiutancka Pełnia lata , będąca zbiorem dwudziestu pięciu próz poetyckich, to pozycja, która potwierdza dojrzałość i samoświadomość autorki. Jednocześnie jest to propozycja na tyle szeroka stylistycznie, że można już teraz wyobrazić sobie bardzo wiele literackich ścieżek, którymi Weronika Pawlik-Kwaśniewska może podążyć, ponieważ w Pełni lata są zarówno cząsteczki, z których mogą urodzić się opowiadania, miniaturowe prozy lub nawet powieść, jak również atomy, których fuzja pozwoli urodzić się poezji, którą ja osobiście najbardziej instynktownie wyczuwam w debiucie autorki. Czy literatura dzieli lub powinna dzielić się na męską i kobiecą? Czy takie etykiety mają prawo funkcjonować w aktualnym dyskursie krytyczno-literackim i czy takie szufladkowanie nie jest formą dyskryminacji? Z pewnością nie płeć powinna decydować o wartości tekstu literackiego, ale jednocześnie ten sam tekst zawsze mniej lub bardziej uwikłany będzie w emocjonalność, wrażliwość i osobowość autorki lub autora. Są oczywiście tacy autorzy i autorki, którzy za punkt honoru stawiają sobie kamuflowanie siebie, uciekanie od swojej tożsamości lub jej przekraczanie. Weronika Pawlik-Kwaśniewska nie próbuje w swoim debiucie udawać kogoś, kim nie jest. Nie ucieka przed swoją kobiecością, nie zakłada maski mężczyzny, ale jednocześnie umiejętnie omija mielizny stereotypowej kobiecej estetyki, o które rozbiła się w przeszłości niejedna autorka i wciąż niejedna zmierza ku katastrofie wierząc, że staroświecki liryzm rodem ze strof Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej będzie formą bezpieczną, bo znaną i rozpoznaną. Nawet jeśli autorka już w motcie, a potem kilkukrotnie w Pełni lata sięga po Sylwię Plath, która – nie da się ukryć – że przez pod sześćdziesiąt lat po swojej samobójczej śmierci była i nadal bywa patronką niezliczonej rzeszy poetek wchodzących w świat liryki, które nie raz stawały i stają się epigonkami autorki Szklanego klosza, to szczęśliwie autorka Pełni lata nie zalicza się do tego grona. Nawet jeśli nie ukrywa swojej fascynacji twórczością Plath, to jej nie kopiuje, a przekraczając i odbijając się od wspomnianej fascynacji w kolejnych książkach, będzie w stanie stworzyć wartość jeszcze bardziej interesującą i świeżą. Na pewno debiut Weroniki Pawlik-Kwaśniewskiej wpisuje się w nowy dekadentyzm, dla którego idealne podłoże stworzyła nie tylko XXI-wieczna kultura przesytu, konsumpcji, przytłoczenia morzem informacji, pesymizmu i lęku, a jednocześnie swoistej łatwości przemieszczania, doznawania, zdobywania, która posunięta niekiedy do granic możliwości rodzi z kolei dojmujące poczucie znużenia, ogłupienia, nudy i marazmu. Katalizatorem tego nowego dekadentyzmu była również pandemia koronowirusa, która po części była jak odłączenie od filmowego Matrixa, każące spojrzeć zupełnie inaczej na otaczającą nas rzeczywistość, naszą codzienną gonitwę, powtarzalność czynności, procesów i rytuałów. Pandemia COVID-19 dotknęła ludzkość nie tylko w aspekcie biologicznym, lecz również w aspekcie psychologicznym i duchowym. Stała się ona okazją do mądrościowej refleksji nad kondycją ludzką w czasie kryzysu. Pandemia ukształtowała w ludziach specyficzny światopogląd i zmusiła ich do określonych zachowań, które przed pandemią nie pojawiały się. W ten sposób ukształtował się nowy paradygmat antropologiczny zwany homo pandemicus i to właśnie wspomniany człowiek pandemiczny staje się bohaterem Pełni lata, która rozpoczyna się właśnie wiosną 2020 roku: Przyszła dziwna i okrutna wiosna. […] Zmarłych wywożono w nocy, odchodzili pośrodku ciemności […]. Obudzeni w nowym życiu, z maskami na ustach, poszukiwaliśmy dawnych prawd […]. W swoich snach widziałam nadmiar natury, który dusił i fascynował. […] Nasze domy opanował mdły, kwietny zapach śmierci. […] Naćpana rozmawiałam ze zmarłymi (s. 10) – taki jest właśnie punkt wyjścia w historii rozbitej na krótkie prozy w Pełni lata. Pod maską zakrywającą twarz zaczynają grzęznąć wcześniej niewypowiadane słowa, które chcą wyjść na zewnątrz, domagają się artykulacji jak powietrza, jak więzień kwarantanny domaga się wolności zwykłego spaceru. „Wiosna przywróciła owady do życia” (s. 13) i nie da się ukryć, że motyw owadów jest obecny w Pełni lata tak silnie, że wręcz czuć chrzęst ich chityny, wibrowanie ich skrzydeł i dotyk ich odnóży. W Pełni lata aż roi się od much, które pojawiają się już we wspomnianej pierwszej części książki, a więc Wiośnie, a potem towarzyszą parze bohaterów i czytelnikowi, gdy przychodzi Lato, niosąc ze sobą główny motyw organizujący opowieść, a więc motyw podróży, rozumianej nie tylko dosłownie, lecz przede wszystkim metaforycznie. Na Dalekim Wschodzie mucha uchodziła za symbol niematerialnej, bezustannie wędrującej duszy. Najczęściej jednak łączono ją z chorobą, śmiercią i diabłem. Rozpowszechnione było wyobrażenie, że demony choroby zagrażają człowiekowi przybrawszy postać much. U Weroniki Pawlik-Kwaśniewskiej muchy towarzyszą bohaterom na każdym kroku. Siadają na przedmiotach, ale przede wszystkim na owocach, których motyw bardzo często pojawia się na kartach Pełni lata. Muchy są tutaj po to, by nieustannie przypominać, że zepsucie czai się za rogiem, że nawet najpiękniejsze pejzaże, najwyższa sztuka i całe piękno południowej Europy skąpanej w słońcu, nie uchronią przed przemijaniem, śmiercią. Owoc, którego smak dziś jeszcze cieszy nasze podniebienie, jutro już będzie budził naszą odrazę, stając się pożywieniem much. Zresztą nie tylko ten jadalny owoc u autorki Pełni lata pada łupem śmierci. Nawet sama mucha musi zginąć, bo nawet ten, kto niesie rozkład, nie jest w stanie go uniknąć: „Leżała przy oknie, tam właśnie padła. Królowa much ze skrzyżowanymi niczym faraon ramionami. Tak wysuszona, że zamilkłam, słyszałam tylko szum przezroczystych skrzydeł. Lizała kości zmarłych, a teraz sama czeka na rozkład i pochówek. Przykryta pośmiertnym całunem popłynie do ścieków” (s. 65). Zupełnie jak w jednym z wierszy Świetlickiego, tak tutaj, w Pełni lata również: „Tym wszystkim naprawdę rządzi ten prawowity właściciel // Grzyb robak // On to dotychczas trawił, a teraz nadchodzi // On nadchodzi naprawdę // Zbliża swoje oko do okien // W cukrze jajo robaka // A pościel pokryta grzybem // Grzyb zakrył inicjały na pościeli // Co to ją mama // Albo inna kobieta z rodziny // Jakiej rodziny jest tylko grzyb robak”. Przed tym symbolicznym robakiem bohaterowie Weroniki Pawlik-Kwaśniewskiej uciekają w podróż, próbując odtwarzać wiekowy topos przeciwstawienia nietrwałości świata – trwałość sztuki, zwłaszcza tej antycznej, oglądanej łapczywie w Palermo, Korfu, Kerkirze, Kalami, Ipsos, Sidari. Uciekają w literaturę, zarówno tę czytaną, jak i w sam proces jej tworzenia, który jednocześnie „przybliża i odsuwa śmierć” (s. 21). Autorka tworzy bardzo sugestywne obrazy z tej wspomnianej podróży. Czytając, czuje się ten upał hotelowego pokoju, smak kosztowanych owoców, morską bryzę, gwar i zgiełk miasteczek, i targowisk, i dźwięk wieczornych cykad. Łatwo jest się dać wciągnąć w tę podróż, mimo iż ciągłe, w każdej godzinie jej trwania, autorka raz po raz przypomina o tym, że to nie jest dane na zawsze, że śmierć czeka i przypomina o sobie, wysyłając nie tylko owady, ale i podchodzące do gardła niepokoje i lęki. Wspomniałem tu o antynomii trwałości sztuki i nietrwałości życia, ale tych antynomii będących szkieletem Pełni lata jest więcej. Wyraźnie zaznaczona jest tu chociażby opozycja dnia, który łapany jest łapczywie z całym dobrodziejstwem inwentarza, i nocy, która jest niejednoznaczna. Z jednej strony to pewne ukojenie, wyciszenie, ostudzenie gorączki, z drugiej strony to czas wizji, lęków, sennych koszmarów i szeptów. Głównej bohaterce Pełni lata , która bezpośrednio jest narratorką tej opowieści, towarzyszy nie kto inny jak ukochany, skrywany pod inicjałem P. Bo bohaterka ucieczki przed „robakiem” szuka nie tylko w sztuce i podróży, ale również w leku starym jak świat – w miłości. P. staje się towarzyszem, kochankiem, powiernikiem, ale również kimś, do kogo bohaterka kieruje kolejne miłosne listy i komu de facto opowiada całą swoją historię, czego czytelnik staje się niejako świadkiem i współuczestnikiem. Ucieczka odbywa się również na poziomie psychodelicznym, bo cała ta zewnętrzna i wewnętrzna podróż, zanurzona jest w narkotycznych wizjach i tripach. Narkotyk i jego działanie wyznaczają tutaj rytm silniejszy niż dzień i noc, bo cała percepcja rzeczywistości rozpięta jest pomiędzy euforią i wizją, kiedy Rozpuszczony w buzi kartonik wychładza ciało i ma posmak metalu, a potem przychodzi narkotyczne szaleństwo a zjazdami, kiedy trzeba umierać po raz kolejny. Bohaterka Pełni lata buduje sobie, z przeżywanej sztuki, tworzonej literatury, doświadczanych miejsc, emocji, narkotycznych wizji, zapachów, smaków, dotyków i uczuć własny Eden, który nie czeka na nią i na P., gdzieś tam, po drugiej stronie śmierci, ale tu i teraz. Niepotrzebny nam Eden, jedynie lep na śmierć – niech razem z muchami zwisa spod sufitu (s. 28) – mówi bohaterka w Cielesności i to tego lepu szuka w każdej z dwudziestu pięciu próz składających się na debiut Weroniki Pawlik-Kwaśniewskiej, i to właśnie w braku możliwości znalezienia tego „lepu na śmierć” tkwi dramat bohaterów, którzy będąc świadomi, że nie uciekną przed ostatecznym, rzucają się na wręcz hedonistyczne łapanie chwil, jedzenie ich na zapas, do przejedzenia, do bólu. Podróż rozpięta jest jeszcze na jednej ramie kompozycyjnej. Pomiędzy Aniołem Zwiastowania i sugestią bohaterki, że „to przed dzieckiem ostatnia taka nasza podróż”, aż po bolesny koniec podróży w tym właśnie wymiarze, opisany w Rybiku . Ten wątek spaja jednocześnie powracający kilkakrotnie motyw figur Matki Boskiej. Czytając Pełnię lata miałem wrażenie, że wspomniane figury funkcjonują tu na innym poziomie interpretacyjnym niż cała reszta architektonicznych obrazów, których debiut Pawlik-Kwaśniewskiej jest pełen. O ile cała reszta dzieł sztuki, w tym dzieł architektonicznych, przynosi ocalenie, daje wytchnienie i pozwala uciec przed śmiercią, to figury Maryi są czymś martwym, ciężkim, zupełnie jakby symbolizowały archetypiczny nakaz macierzyństwa, a jednocześnie były jak napomnienie o przemijających siłach witalnych, o przemijającej kobiecości, która jest „czasami krwistą rafą koralową i rozmazanymi plamy na porcelanowym dnie” (s. 69). Nawet jeśli autorka Pełni lata sięga po motywy i toposy silnie zakorzenione w historii literatury, nawet jeśli może wydać się w tym nieco naiwna, to jest to naiwność, którą debiutantom należy wybaczyć, zwłaszcza, że jest w tej naiwności coś pociągającego, coś, co sprawia, że czytelnik zaczyna prawdziwie współodczuwać i chłonąć to wszystko, co Weronika Pawlik-Kwaśniewska ma do zaoferowania w swojej książce. Polecam samemu to sprawdzić, zabierając Pełnię lata we własną podróż, bez względu na to, czy będzie to również wyprawa na słoneczną Sycylię, krótki wypad za miasto czy wewnętrzna podróż w zaciszu pokoju. Warto jest się dać zabrać autorce na ten intensywny, wielobarwny i szaleńczy szlak. Z dużą ciekawością czekam na to, w którą stronę pójdzie autorka i jakie literackie krajobrazy postanowi wymalować w swojej drugiej książce, która zapewne już powstaje, by „przybliżać i odsuwać śmierć”. Weronika Pawlik-Kwaśniewska: Pełnia Lata , Wydawnictwo Poesis, 2023 Marcin Jurzysta (ur. 1983) – poeta, prozaik, literaturoznawca, krytyk literacki i badacz kultury popularnej. Autor czterech książek poetyckich. Nagradzany i wyróżniany w ogólnopolskich konkursach poetyckich. Pomysłodawca konferencji naukowej „Depeche Mode. Muzyka, zjawisko, recepcja”, która odbyła się na UMK w 2011. Współprowadzi autorską audycję muzyczną „Dwóch Pod Księżycem” w Radio Sfera UMK.
- Miłka O. Malzahn – Dziennik Zmian (9)
Gdy sezon festiwalowy powoli nabiera rozpędu - budzi się pragnienie przeżyć niepodobnych do innych. Propozycje tematyczne, nastrojowe - to w naszych czasach wielkie spektrum szans na festiwalowe przeżycia. Pod skórą czujemy ten puls, który sprawia, że noce są dłuższe, a dni przypominają fascynujący, barwny sen. Dźwięki, obrazy, twarze, nastroje, interakcje, pogoda, chillout, jedzenie, płytki sen, picie, czyli - intensywność - to drugie imię festiwalowego funkcjonowania. Wtedy właśnie tak łatwo i chętnie zamieniamy nasze szare życie na wersję - full kolor. Och, kolorowanki są z natury swojej nietrwałe, lecz to także jest atut owego wyjątkowego czasu. Ale - czy naprawdę lubisz festiwale? Ile razy można przeżywać ten sam (lub bardzo podobny) zawrót głowy? Ile warto zainwestować czasu, funduszy, siebie - w tych parę dni? Co zostaje? Szum w głowie, zdjęcia na insta, wizytówki, a może wielkie inspiracje zrodzone z gorących dyskusji, które wywiązały się w najmniej spodziewanych okolicznościach? A może pozostaje zmęczenie, które trzeba odsypiać przez kilka dni pełnych niczego? Jak masz się z festiwalami? Miłka O. Malzahn – zajmuje się filozofią oraz dźwiękiem. Jest dziennikarką, pisze książki z pogranicza gatunków, tworzy i publikuje piosenki, wykłada na uczelniach, prowadzi warsztaty. Łączy nieoczywiste nauki o myśli ludzkiej z oczywistymi ścieżkami dedukcyjnymi. Tworzy offowy kanał podkastowy „Dziennik Zmian”, moderuje spotkania z artystami, podróżnikami, pisarzami, a najbardziej regularnie – prowadzi muzyczne programy w Radiu Białystok.
- Radosław Wiśniewski – Bany Ukraińskie (9)
Kwiecień 2022. Pierwszy szkic traktatu pokojowego To jedno z najbardziej poruszających zdjęć tej wojny. Na zdjęciu jest Władek Taniuk, lat 6, przy grobie swojej mamy Iryny z Buczy. Mama umarła z głodu i synek przynosi jej na grób kartoniki z sokiem, batoniki, żeby już nigdy nie była głodna. Chciałem powiedzieć przy tej okazji, że nowa rosja, jeżeli będzie chciała, żeby znowu ją pisać z wielkiej litery – będzie musiała spojrzeć w oczy swoim ofiarom. Rosja będzie musiała zapłacić odszkodowania ofiarom i uznać je moralnie. Jeżeli nie będzie miała czym, to będzie musiała zapłacić w naturze: dostępem do złóż, pracą przemysłu, dostawami energii, sprzętu wojskowego, bo wiele więcej nie potrafi wyprodukować. Rosja będzie musiała zrezygnować z przemocy, wyrzec się agresji, podboju i imperializmu. Może sobie to nawet wpisać – tak jak Japonia – do konstytucji. Rosja będzie musiała uznać prawo narodów do samostanowienia. Także tych, które żyją do tej pory pod rosyjskim butem. Rosja będzie musiała zapłacić reperacje wojenne Ukrainie. Rosja będzie musiała otworzyć swoje archiwa, tiurmy i zasoby, aby ustalić los i miejsce pochówku wszystkich ofiar tak daleko wstecz w czas, jak tylko się da. To będą rosyjskie reparacje wojenne wobec takich państw jak moje. Nie chcę rosyjskich rubli, chcę prawdy o moich ludziach. I rosyjskie dzieci oprócz wielkiej rosyjskiej kultury będą musiały się też uczyć o opryczninie, o rzezi Pragi, o gułagu, o karbatach, o Hołodmorze, o powstaniach chłopskich w Tambowie. I rosja będzie musiała postawić wielki mur pamięci Rosjan pomordowanych przez Rosjan. Będzie tam trzeba wpisać imię, nazwisko, datę urodzin i śmierci każdej osoby zabitej przez moskiewską satrapię w jej wszystkich wcieleniach. I ten mur będzie musiał stanąć na placu czerwonym i będzie wysoki. Bo licząc tylko ofiary ZSRR i licząc, że tabliczka zawierająca podstawowe dane będzie miała 10 centymetrów kwadratowych, to będzie jakieś 100 metrów wysokości i 1000 długości. To będzie mur tak wysoki, że w jego cieniu znajdą się nie tylko mury, ale i wieże kremla. Ale na tym murze każdy znajdzie każdego zamordowanego, zagłodzonego, zabitego strzałem w tył głowy. I będzie mógł zostawić żywy kwiat. Tam będą takie podnośniki i windy. żeby móc się poruszyć wzdłuż i wszerz ściany. I jak ludzie będą zostawiać kwiaty na znak pamięci, to będzie mur kwiatów. A plac czerwony przemianuje się na plac odrodzenia czy jakoś tak. Niech już nie nazywa się czerwony, bo czerwony to się kojarzy z krwią, a dosyć już tej krwi. A potem jak rosja odpłaci za swoje mordy, jak rosja postawi dla siebie mur pamięci Rosjan pomordowanych przez Rosjan, to może jeszcze zacząć budować sracze podłączone do kanalizacji dla swoich obywateli, bo podobno 40% Rosjan nie ma sraczy podłączonych do kanalizacji. Tylko szamba i latryny. Można nawet dopisać taki aneks do traktatu pokojowego, że dopóki każdy rosjanin i rosjanka nie będzie mieć sracza podłączonego do kanalizacji, rosja nie będzie miała prawa wydawać ani rubla na siły zbrojne. I nad tym czuwałaba międzynarodowa komisja do spraw rozbudowy rosyjskich sraczy. Wreszcie na koniec Nowa Rosja będzie musiała spojrzeć w oczy Władkowi Taniukowi i z przepastnych przestrzeni rosyjskiej duszy i głębi wielkiej rosyjskiej kultury i rosyjskiej literatury, będzie musiała wykrztusić jakieś słowo do Władka i znieść jego odpowiedź. Kwiecień 2022. Znowu nadciąga Oczywiście nic nie stanęło w miejscu, tylko tak się nam mogło wydawać, bo co innego skupiło przez chwilę uwagę i trudno, żeby było inaczej, ale gracze przesuwają figury, ograniczają czy raczej na nowo definiują szachownicę, przynajmniej chwilowo. Niepodległość Ukrainy przynajmniej w tej chwili została obroniona, to pierwszy element zwycięstwa, ale granice tej niepodległości, które de facto stają się granicami bezpieczeństwa i wolności od masowych mordów, gwałtów, porywania dzieci, przymusowych wysiedleń, zesłań i rabunków – te granice są ciągle do ustalenia. Rosjanie mają więcej strat do uzupełnienia, większe rezerwy i większą bezwładność. To, co wycofali spod Kijowa, pojawi się gdzieś na froncie pewnie nie wcześniej niż za dwa tygodnie. Stosunek strat kacapskich do ukraińskich większość wskazuje jak 4:1. Brzmi nieźle. Ale z kolei gdy spojrzeć procentowo na straty wojsk pierwszego rzutu, to sowiety średnio straciły około 10-12% wyjściowych stanów. Dużo, ale nie obezwładniająco dużo. Niektóre jednostki utraciły więcej, i tych już nie ma na szachownicy. Podobno taki poziom strat osiągnęła 1/3 batalionowych grup bojowych. No ale 2/3 tych grup jest w linii, a poprzez wycofanie się spod Kijowa front wydatnie się ograniczył, skrócił. I to, co zgromadzono na łuku od Charkowa przez Donbas po Mariupol i Hulajpole, to jest wystarczające, by próbować zgnieść w tym miejscu ukraińską obronę. I na razie widać wyraźnie, że walec idzie od północy. Kacapy zdobyły Izjum i próbują, gdzie najlepiej uderzyć w kierunku południowym. Chcą wyjść na Kramatorsk, może Sławiańsk, może Barwinkowo. Te nazwy wam niewiele powiedzą, bo tam walczy regularna armia ukraińska. Czołgi, artyleria, piechota zmechanizowana. Stamtąd nie ma efektownych filmów z tiktoka. Przeczuwam bardziej niż wiem, że druga, decydująca bitwa rozegra się w najbliższych dniach gdzieś tam między Charkowem, Izjum, Pawłogradem, Kramatorskiem, Siwierodonieckiem, Sławiańskiem. Mądrzejsi ode nie tak mówią. Z Charkowa można uderzyć na tyły ruskich idących z Izjum na południe, ale dobrze by było ich najpierw zmęczyć, zatrzymać od czoła, poskubać po bokach. Bo tam jest dużo orków. Kilkanaście grup batalionowych. I orki mają dużo lepsze przykrycie obroną p-lot. niż pod Kijowem, trudniej tam operować dronami. Tam na pewno ściągane są rezerwy ukraińskie. Odwrotnie niż putlery, Ukraińcy ponieśli mniejsze straty, łatwiej im wcielić rezerwy, szczególnie ludzkie, ale mają mniejsze zasoby tych rezerw. Są bardziej dynamiczni, ale mają mniej kart do zagrania. Ile tych rezerw tam idzie? Mówią, że cały korpus rezerwowy. Wielu chłopaków powołanych do wojska w lutym miało termin wyjścia na front w pierwszych dniach kwietnia. Może już wtedy wiedzieli, gdzieś tam w sztabach, że wtedy będzie się działo? Nie wiem czy w grze pozostaje Mariupol i jego odsiecz. W linii prostej do skatowanego miasta jest 90 kilometrów od ukraińskich linii. Ale jeżeli policzyć po drodze, na przykład z Hulajpola – to już jest ponad 144 kilometrów. Dużo. Daj Boże, żeby i tutaj pojawił się jakiś korpus rezerwy. Z radości ostatnich dni trzy epizody. Wypłynęło wideo na którym ukraiński operator rakiety przeciwpancernej Stugna zestrzeliwuje rosyjski śmigłowiec. Ta rakieta do tego nie służy, tak formalnie, a tu surprise, surprise. Bardzo sprytnie operator prowadził rakietę w wiązce lasera – celował nie w śmigłowiec, ale obok niego, znacznik laserowy przeniósł na maszynę w ostatniej chwili – tak żeby system ostrzegania o opromieniowaniu laserem nie zdążył się uaktywnić. Bam. I jednego mniej. Inne potwierdzone wideo z wczoraj pokazywało akcję ukraińskiego transportera BTR-4 w Mariupolu, gdzieś na przedmieściach, rzekomo tych opanowanych przez putlerów. Lekki w sumie wóz z zaskoku ostrzeliwuje działkiem 30mm tyłki rosyjskich czołgów – i robi to skutecznie. Tył czołgu to zawsze cieńszy pancerz. Normalnie BTR-4 nie miałby większych szans z jakimkolwiek czołgiem. Ale tutaj wypadły mu kły. I to obrócone dupami. Żal był nie jebnąć. No i zrobili to. A filmował to dron. To każe sądzić, że siły ukraińskie, mimo potwornych zniszczeń Mariupola, mają nadal jaką taką swobodę manewru w mieście i wokół miasta i nadal mają sprawne wozy pancerne, mają do nich paliwo, amunicję, mają rozpoznanie i sprawne drony. Mimo miesięcznego oblężenia. Czyli mogą walczyć dalej. A wiedzą, że poddanie się to powtórka z Buczy. Nie mają po co się poddawać. Więc będą się bić. I trzecia krótka opowieść – to ostrzał ukraińskiej artylerii wielkiego hangaru gdzieś w Donbasie, który jak widać na filmach zaraz po trafieniu zajmuje się ogniem, bo jak się wydaje wewnątrz stały zatankowane ciężarówki. Po jakimś czasie z hangaru i około czterdziestu pojazdów zostaje pogorzelisko. Trzeba było namierzyć taki cel, wiedzieć, że ten cel w ogóle jest warty salwy pocisków, wycelować i trafić za pierwszym, ewentualnie drugim razem, żeby właściwy cel jakim nie był hangar, ale pojazdy w nim zgromadzone – nie wymknął się. Pisałem kilka dni przed wojną tutaj, wiedząc, że ci, co powinni, nie przeczytają moich słów, odpuśćcie, bo nie wiecie na co się porywacie. No, ale chcieliście biletów do inferno, no to macie. Nawet kibel będzie chciał was zabić spłuczką. Zapadły też w zaciszu i z mniejszym poszumem niż przy Migach-29 pierwsze decyzje o przekazaniu Ukrainie sprzętu ciężkiego. Na razie zrobili to Czesi. Ale podobno sprzęt ma pójść też z Niemiec, Wielkiej Brytanii. Może ze Słowacji. Na pewno z Australii. No i z USA. Odkurzyli tam Lend Lease Act, dzięki czemu prezydent USA może wysyłać broń bez pytania o zgodę kongresu. Watykan nadal uważa, że wszyscy jesteśmy winni, a jakiś kardynał stwierdził, że wprawdzie Ukraina ma prawo do obrony, ale już wysyłanie broni to był błąd w godzący w dobry smak watykańskiej dyplomacji. Wtedy Ukraina byłaby martwa, skrwawiona, ale cacy. A Ukraina uznała, że jak ktoś podnosi rękę na jej dzieci, to ona tę rękę odgryzie, jak nie będzie siekiery, by to kacapskie łapsko odrąbać bardziej higienicznie. I to tak razi jego karydnalską mość. Skoro naród ma prawo się bronić przed silniejszym napastnikiem, a nie dotyczy to własnej dupy kardynalskiej kardynała, to może by kardynał, siedzący wygodnie w fotelu w Watykanie, medytujący na swoją stłuszczoną wątrobę, wykorzystał szansę, by raz jeden nie otwierać ze swoimi pouczeniami na każdą okazję starczej paszczy. Tymczasem zbliża się kolejny clash. Gdzieś tam na tyłach Donbasu Izjum, Charków, Pawłohrad, Kramatorsk, Sławiańsk, Barwienkowo. Zderzy się z obu stron kilkadziesiąt tysięcy ludzi, pewnie kilkaset czołgów, artyleria, oszczepnicy, transportery, drony. Do wszystkich powodów, dla których nasi bracia, nasze siostry powinni wygrać dochodzi jeszcze jeden, bardzo ważny – prawda. Bez zwycięstwa nie poznamy nigdy rozmiarów zbrodni rosyjskich. Pozostaniemy na zawsze w sferze szacunków i domysłów. Będziemy liczyć przestrzeliny w powietrzu. Nie poznamy prawdy, chociażby miała złamać serca. Polscy faszole zawsze wiedzą, gdzie rosną poziomki Także ten, pytałem kolegi, co półtora miesiąca zapierdala w punkcie w Przemyślu, czy widział tam faszoli od pana Bąkiewicza? Mówił, że widział widział harcerzy, gospodynie z kół gospodyń wiejskich, księży, strażaków, świadków jehowy, wojsko, anarchistów, żołnierzy maryi, sikhów, kurdów, taryfiarzy zwykłych, ale nie, faszoli od Bąkiewicza nie widział. Pytałem znajomych, którzy goszczą pojedyncze osoby, rodziny z Ukrainy, czy zadzwonił do nich, zapukał ktoś z opaską z mieczykiem chrobrego na ramieniu, żeby zapytać, czy zakupów nie zrobić, czy czegoś nie brakuje, ale nie, nikt ich nie widział. Pytałem znajomych od morza do Tatr gdzie podziali się dzielni chłopcy w bryczesach, wyrównanych szeregach, gotowi zawsze syczeć jak na zawołanie syczeć jak węże syczeć jak żmije a ich syczenie układa się zawsze tylko w jedno słowo powtarzane tak, jakby im zastępowało zdania podrzędnie złożone zdania proste, zdania pytające, zdania oznajmujące, czasy przeszłe, przyszłe, teraźniejsze, dokonane i niedokonane i zawsze to jest Wołyń Wołyń Wołyń nawet jak chuja o tym Wołyniu wiedzą, podobnie jak o powstaniu warszawskim, styczniowym, listopadowym, kościuszkowskim, wojnie obronnej 1939 i bitwie pod Monte Cassino to syczą i syczą żmijowe plemię. Byli podobno tacy, co widzieli polskich faszoli szóstego dnia wojny, jak przyjechali pobić kobiety z dziećmi w Przemyślu, w czym, jak wiadomo, są dobrzy, jak to faszyści, ale podobno jakoś im nie wyszło. Może dlatego, że ta akcja wypadła im w szabas. Sam byłem kilka godzin na granicy z tą sanitarką, co kumpel po tamtej stronie potrzebował do batalionu medycznego, a znajomy z tej strony kupił i wyekwipował, i przyznam, że widziałem wielu i wiele osób, ale chłopców lub dziewcząt od Bąkiewicza nie widziałem. Zatem nie wiem, nie rozumiem, jak to jest, że tych odważnych jak chór wujów wojów nigdzie nie było widać przez dni – nomen omen numerus clasus – czterdzieści i cztery, a jednak wiedzą faszole, gdzie rosną poziomki. Oto bowiem dnia czterdziestego piątego rządzący nami rząd o niejasnej proweniencji ogłosił, że przyznał kasę na pomoc uchodźcom organizacjom pozarządowym, tym uchodźcom wybranym, bo dla tych, którzy mają zły kolor skóry są pałki, psy, las nocą i polska śmierć zadana czystymi łapkami. Zatem rząd, który na nic nie ma kasy, a buduje mur z blachy za półtora miliarda złotych, powiedział, że nie, nie będzie tak źle, że my się weźmiemy, a wy zrobicie, damy wam jakieś grosiwo z pańskiego stołu. Nie będzie to siedemdziesiąt baniek sasina ani nawet siedemset czy ile tam blokowane przez magistra ziobro herbu oblane wstępne na aplikacje prokuratorską to będą grosze, ale dla was żebyście jeszcze raz mogli o nas powiedzieć, że kradną, ale się dzielą i nagle okazało się, że ćwierć miliona złotych ma dostać organizacja pana Bąkiewicza z pierdziszewa, dokładnie 264 tysiące złotych. Tego samego dnia postanowiono z okazji równej, okrągłej 12 rocznicy katastrofy lotniczej uruchomić o poranku syreny alarmowe, chyba po to, żeby kobiety i dzieci z Ukrainy dostały ataku serca po kilkunastu dniach spokoju, ale już pierdolę, trudno, rządzą nami bezmyślne nekrofile tylko jako prezes organizacji pozarządowej, która musi wyliczać się z każdych dwudziestu złotych wydanych na projekt, gdzie często brakuje mi na znaczki i dokładam z własnej kieszeni, chciałbym zobaczyć chociaż jeden poprawnie złożony raport organizacji pana Bąkiewicza z pierdziszewa dolnego, jeden. I wszystkie załączniki, pokserowane faktury z opisem, poświadczeniem i dokumentację stanu faktycznego uzasadniającego poniesione wydatki i tak dalej. Taki czerstwy i spleśniały zarazem chleb powszedni szefostwa małego ngo'sa. Powiecie, co to jest ćwierć miliona wobec siedemdziesięciu milionów? O co tutaj się burzyć? No to wam powiem, że pamiętam, jak w 2016 roku robiliśmy trasę po Polsce poecie, żołnierzowi z Donbasu, nie wymieniam go w poście z imienia nazwiska, bo do dzisiaj mi wstyd z powodu tego, jak ta trasa się zakończyła. Bo kolega, poeta, który teraz mimo 57 lat na karku znowu z karabinem w ręku nadstawia łeb, między innymi za dziarskich chłopców od bąkiewicza z pierdziszewa, musiał wrócić wcześniej do Ukrainy. Ostatnie dwa spotkania miał mieć na Podkarpaciu. I podobno faszole zaczęli wydzwaniać do dyrektora biblioteki, gdzie miały mieć miejsce przedostatnie i ostatnie spotkanie kolegi poety. I dyrektor tej biblioteki miał powiedzieć, że nie jest w stanie zapewnić bezpieczeństwa spotkania literackiego w swojej bibliotece. Tak, tak, w kraju, gdzie 63 procent ludzi jest analfabetami funkcjonalnymi, ciężko jest zapewnić bezpieczeństwo spotkania poetyckiego. Szczególnie, jeżeli to jest Wolska po roku 2015. Dlatego te ćwierć miliona dla polskich faszoli to jednak mnie wkurwia. Ale ciekaw jestem, co by było, gdyby tak spotkali się oko w oko Borys z Bąkiewiczem jeszcze raz. Wtedy nie wyszło. Ooops, napisałem, że to był Borys? Niemożliwe. Przecież tylko pomyślałem, to był taki rodzaj snu na jawie, tak więc snu na jawie i w tym śnie Borys poprosiłby o to sprawozdanie finansowe z opieki nad ukraińskimi uchodźcami. I powiedziałby do Bąkiewicza, usiądź chłopcze, sprawdzę, potem pogadamy na poważnie. Radosław Wiśniewski (ur. 1974) – animator i promotor literatury piszący wiersze, prozę, wyżywający się publicystycznie pracownik hurtowni urządzeń niskoprądowych.
- Álvaro Mutis – trzy wiersze (audio)
czyta Wojciech Masacz Nokturn Gorączka przyciąga śpiew androgynicznego ptaka i otwiera ścieżki do nienasyconej przyjemności która rozgałęzia się i przecina ciało ziemi. Ach, bezowocna żegluga wokół wysp gdzie kobiety oferują podróżnikowi świeży ciężar swych piersi i przestrzeń terroru rozciągającą się aż po biodra! Blada i gładka skóra dnia odchodzi jak skórka niesławnego owocu. Gorączka przyciąga pieśń rynsztoka gdzie woda płynie nad odpadami. Pożądanie Trzeba wymyślić nową samotność dla pożądania. Ogromną samotność cienkich brzegów w której ochrypły dźwięk pożądania rozprzestrzenia się szeroko. Otwórzmy na nowo wszystkie żyły przyjemności. Pozwólmy wysokim strumieniom wytryskiwać gdzie bądź. Nic się jeszcze nie dokonało. Kiedy mieliśmy trochę do przebycia, ktoś się zatrzymał na drodze żeby poprawić ubranie i wszyscy zatrzymali się za nim. Idźmy dalej. Istnieją wyschnięte koryta rzek którymi nadal mogą podróżować wspaniałe wody. Pamiętajcie o bestiach o których mówiliśmy. One mogą nam pomóc zanim będzie za późno a orkiestra dęta powróci by przyćmić niebo kakofonią swej muzyki. Miasto Płacz płacz kobiety, nieustający, stonowany, prawie spokojny. W nocy obudził mnie kobiecy płacz. Najpierw hałas zamka, następnie chwiejne kroki, a potem, nagle, płacz. Przerywane westchnienia niczym kaskady wewnętrznych wód, gęstych, władczych, niewyczerpanych, jak śluza gromadząca i uwalniająca swe wody lub ukryta turbina przerywająca i wznawiająca pracę przemierzająca biały czas nocy. Całe miasto wypełnione tym płaczem, aż po wysypiska gdzie piętrzą się śmieci pod kopułami szpitali, na letnich tarasach, w ukrytych melinach prostytutek, w gazetach fruwających po opuszczonych uliczkach, w ciepłych wyziewach z kuchni polowych w medalach spoczywających w tekowych szkatułkach, zawodzenie kobiety która długo już płacze, w sąsiadującym pokoju, za wszystkich którzy kopią sobie groby we śnie, za wszystkich którzy pilnują kopalni czasu, za mnie który tego słucha nie wiedząc nic więcej poza tym że stąpa trwożliwie przez żywioły w pogoni za cichymi piaskami świtu. przełożył Adrian Krysiak Álvaro Mutis (1923–2003) – kolumbijski poeta, prozaik i eseista. Laureat Nagrody Cervantesa z 2001 roku.










