Znaleziono 644 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania
- Lena Sadowska – Karol
Kominkowy zegar wystukiwał myślom rytm. Jego tykanie wywoływało w pamięci obraz odbijającego się od batutu klauna: hej hop! hej hop! hej hop! W tle szurało wahadło dużego zegara: tynt, tynt, tynt, tynt. Na półtora hejhopa przypadało jedno stateczne tynt . T o idiotyczne – pomyślała i próbowała uwolnić się od muzyki cykadeł. Nie na wiele się to zdało. Mniejszy wybił właśnie cztery płaskie dong! zyt zyt zyt zyt… , a większy kontynuował dźwięcznym bam! bam! bam! bam! Spojrzała w okno. Na zewnątrz robiło się jasno. Przez uchylony lufcik wdzierało się życie ulicy. Gdzieś w oddali odezwała się sowa, przeleciała wrona, zapachniało mokrym żwirem. Burza zmusiła ją do wyjścia z łóżka, zamknięcia balkonu, zejścia na dół i przytulenia psa, który trząsł się, przerażony hukiem. Zimne strugi deszczu orzeźwiły ją i przegnały sen. Od jakiegoś czasu źle sypiała, a kiedy udało jej się zapaść w grząski majak – męczyła się i zrywała na lada szmer. Doszła do wniosku, że nie ma sensu się kłaść. Poszła do kuchni, wstawiła wodę na herbatę i udała się do łazienki. Zrzuciła pidżamę i, omijając starannie wzrokiem swoje odbicie w lustrze, wzięła szybki prysznic. Włożyła przygotowaną wcześniej bieliznę, jagodowe dżinsy, białą bluzeczkę i białe skarpetki. Ubranie wisiało na niej, ale przynajmniej nic z niczym się nie gryzło. Przeszkadzała jej świadomość, że jedna część garderoby mogłaby nie pasować do drugiej. Kolorem, krojem bądź fakturą… Przeczesała włosy, spięła je na czubku głowy i zamotała w zabawny koczek. Nie zrobiła makijażu. Po umyciu zębów wklepała niedbale trochę kremu w policzki i czoło. Pachnące psem nocne łaszki wrzuciła do kosza z praniem i z ulgą opuściła łazienkę. Zaparzyła herbatę i zjadła kromkę chleba. Nie znosiła palić na czczo. Z filiżanką i popielniczką weszła do pokoju i usadowiła się w szerokim fotelu. Upiła łyk herbaty i zapaliła papierosa. Ten pierwszy haust dymu zawsze wywoływał lekki skurcz krtani. Odchrząknęła i ponownie zaciągnęła się dymem. Spojrzała na laptop. Było dwa kwadranse na piątą, gdy zdecydowała się go włączyć. Chwilę zajęło jej przeglądanie aktualności. Wreszcie sprawdziła pocztę. Jest! – ucieszyła się, a ciało przeszył lekki dreszczyk. Była zła. Od jakiegoś czasu starała się nie dopuścić do siebie myśli, że coś, co uważała za niewinną paplaninę, stało się czymś więcej. Przyjemnością? Przebiegła wzrokiem cztery krótkie wersy i uśmiechnęła się nieznacznie. Czy on nigdy nie sypia? – zadała sobie w myśli pytanie i wzruszyła ramionami. Co mnie to obchodzi! – zreflektowała się obłudnie, bo obchodziło ją. Bardziej niż chciała przyznać… Zgasiła papierosa i zaraz zapaliła następnego. Poczuła w ustach charakterystyczną gorycz i skrzywiła się nieznacznie. Wypuściła kłąb dymu i przyglądała się, gdy majestatycznie odpływał w kierunku drzwi. To zaczęło się jakiś czas temu. Początkowo tylko tam zaglądała. Czytała i nie miała odwagi się odezwać. Wszyscy uważali ją za elokwentną i przebojową, ale w gruncie rzeczy była nieśmiała i nawiązywanie relacji dużo ją kosztowało. W końcu jednak przemogła się. Nie pamięta już, kiedy zaczęli komunikować się prywatnie. Najpierw były to niezobowiązujące uwagi merytoryczne. Wraz z upływem czasu stawały się coraz bardziej intymne. Wreszcie… Ten pierwszy wiersz, który napisał tylko dla niej, przyprawił ją o atak paniki. Nie odzywała się ponad miesiąc, wmawiając sobie, że nie jest gotowa na żadne uczuciowe akrobacje… Pochyliła głowę i w zadumie oddzielała zagaszonym filtrem popiół od niedopałków. Kiedy wypucowała środek popielniczki, ocknęła się i spojrzała w okno. Dorzuciła piąty niedopałek do równiutko ułożonej reszty i zamrugała nerwowo. Mężczyzna, z którym była przez ostatnie lata, doszedł do wniosku, że jest zbyt młody na zakładanie rodziny i oznajmił jej to bez ogródek. Może gdyby nie dodał, że wcale nie jest pewien, czy to z nią chciałby spędzić resztę życia – jakoś by sobie poradziła z tą jego niechęcią do małżeństwa. Dodał jednak i uznała, że nie chce tracić czasu na niepewny związek. Był naprawdę zdumiony, gdy poprosiła, by się wyprowadził i oddał klucze. Kiedy zrozumiał, że mówi poważnie, próbował obrócić wszystko w żart, ale było już za późno. Słowa padły i nic nie było w stanie wymazać ich z jej pamięci. Rozstali się więc, a choć twierdził, że jeszcze za nim zatęskni i poprosi, by wrócił – nie poprosiła. Gdy już przywykła do myślenia ja zamiast my – odczuła nawet pewne zadowolenie. I… ulgę. Dopiero po czasie zdała sobie sprawę, że ona też męczyła się w tym klaustrofobicznym układzie. Że miłość – jeśli w ogóle kiedyś takie uczucie między nimi istniało – zmieniła się w przywiązanie, czy raczej – przyzwyczajenie. Po wielu dniach przestała nawet dziwić się, że on miał dosyć tej rutyny… Mechanicznie pogłaskała psa i uniosła rękę do twarzy. Poczuła odór nikotyny, ale nie chciało się jej wstać, by umyć ręce. Wzruszyła ramionami i sięgnęła po kolejnego papierosa. Chwilę pstrykała zapalniczką, nim go przypaliła i poparzyła sobie kciuk nagrzaną blaszką. Syknęła i ostrożnie odłożyła zapalniczkę na szklany stolik. To chyba dlatego ten wiersz tak ją przeraził. Nie było w nim właściwie żadnych deklaracji. Nie padło ani jedno ważkie słowo. Nie. Z tego wiersza przebijały smutek i tęsknota. Wielka subtelność, delikatność. Chyba tym ją właśnie ujął – subtelnością. Umiał cierpliwie, krok po kroku przygotować ją na to, co miało nastąpić. Kiedy wreszcie odważyła się odezwać, nie czynił jej żadnych wyrzutów. Ani słowem nie napomknął o jej wahaniach, opieszałości. Pozornie wrócili do relacji sprzed czasu, kiedy się odkrył, i nawet zaczęła się zastanawiać, czy czegoś sobie nie ubzdurała, gdy dostała kolejny wiersz. Był równie nieśmiały i enigmatyczny jak pierwszy, a przecież tak samo ciepły i znaczący. Nie potrafiła odpowiedzieć mu tym samym – nie umiała tworzyć poezji. Jedynym jej talentem była umiejętność układania bukietów. Dopiero po jakimś czasie wpadła na pomysł, by fotografować tworzone przez siebie bajeczne kompozycje i przesyłać mu w odpowiedzi na jego wyznania… Objęła dłońmi gorącą filiżankę i uśmiechnęła się na wspomnienie tych pierwszych, prymitywnych, pstrykanych komórką fotek. Były okropne! Nie miała pojęcia o robieniu zdjęć. O tych wszystkich niuansach, które sprawiały, że przedmiot na fotografii zaczynał istnieć. Zrozumiał jednak i nigdy nie wyśmiał tych jej dziecinnych wysiłków. Dopiero później, gdy poszła na kurs i liznęła nieco wiedzy, pojęła, jak był taktowny i wyrozumiały.I tak się to snuło między nimi. Początkowo było dodatkiem do życia. Potem to życie stało się dodatkiem do tego. Wciąż jeszcze broniła się przed jakimiś wnioskami. Nie chciała precyzować tego, co ich połączyło. Wstydziła się. Może dlatego nikomu nie wspomniała o tej dziwacznej relacji. Od czasu do czasu umawiała się nawet z kimś na kawę, szła do teatru, na imprezę. A potem męczyła się i coraz częściej łapała na myśli, że chce wrócić do domu i zamienić z nim choć kilka słów. Nie zwierzali się sobie. Ale intuicja podpowiadała jej, że jest równie nieszczęśliwy i zraniony jak ona. Że przydarzyło mu się w życiu coś paskudnego. Może to dlatego był równie ostrożny. Początkowo nie myślała o tym, by tę znajomość jakoś urealnić. On i tak wydawał się bardziej prawdziwy niż otaczający ją ludzie. Czuła w nim życie. Dzięki niemu zaczęła dostrzegać pustkę w swoich znajomych. Ich rozmowy, gesty, reakcje były takie przewidywalne! Nie zaskakiwali jej niczym. Nudzili ją i odpychali… Zapaliła kolejnego papierosa i zamyśliła się. Kiedy właściwie pierwszy raz zapragnęła spotkać go naprawdę? Usłyszeć jego głos… Spojrzeć mu w oczy… Poczuć uścisk jego ręki… Początkowo były to tylko nieśmiałe przebłyski, które tłumiła, wmawiając sobie, że tak jest dobrze. Może była w niej obawa przed rozczarowaniem. Nie wiedziała, co mogłoby ją w nim rozczarować, a… bała się. Skłamałaby, gdyby twierdziła, że nie wyobrażała go sobie. Nie wiedzieć czemu – zawsze jawił jej się jako wysoki, barczysty brunet koło czterdziestki o smagłej twarzy i niebieskich oczach. A kiedy uśmiechał się do niej pełnymi ustami, koło oczu robiły mu się delikatne zmarszczki. Po jakimś czasie doszła do wniosku, że jest jej zupełnie obojętne, jak on wygląda. Nie zrezygnowała jednak z wyimaginowanego wizerunku. Personalizowała go, bo musiała przecież jakoś o nim myśleć. Nadbudowała też sobie cały arsenał jego zachowań: był wobec niej szarmancki i opiekuńczy. Umiał powiedzieć niebanalny komplement. Emanował delikatnością, ale wiedział, kiedy być stanowczym i zdecydowanym. Po jakimś czasie zauważyła, że wyobraża go sobie jako całkowite przeciwieństwo ostatniego partnera. Ten wniosek trochę ją rozbawił, a trochę – przestraszył, ale nie zrobiła nic, by zaprzestać rojeń. Czasami śniła o nim. Najczęściej gdzieś w oddali słychać było klubową muzykę, a oni kołysali się w jej rytm, wtuleni w siebie. On nie widział nikogo prócz niej. Patrzył jej w oczy, pochylał się i szeptał do ucha miłe słowa, albo odgarniał z czoła niesforny kosmyk. Potem muzyka milkła, a oni schodzili z parkietu i siadali przy kawiarnianym stoliku. On szukał jej dłoni, a ona strzepywała mu z ramienia jakiś pyłek… Bicie zegarów wyrwało ją z zamyślenia. Spojrzała nieprzytomnie w kierunku dużego i ze zdumieniem stwierdziła, że minęła dziewiąta. Podniosła się i uchyliła okno. Zapowiadał się upalny dzień. Dotknęła touchpada i wygasły ekran rozbłysł. Pochyliła się i ponownie przeczytała powoli wiadomość. I jeszcze raz. I jeszcze. Po jakimś czasie nauczyła się smakować tę jego poezję. Już nie tylko przebiegała wzrokiem linijki tekstu, ale zatrzymywała się dłużej przy każdym słowie, wpatrywała się w nie, powtarzała. Czytała półgłosem, rozpłaszczała je na języku. Starała się z tych krótkich zdań wyczytać maksimum treści. Zastanawiała się nad kompozycją, układem wyrazów, rytmem… Właściwie każdy z nich mogła powtórzyć z pamięci. Miała swoje ulubione, wywołujące czuły uśmiech, przyprawiające o dreszcz rozkoszy, powodujące niespokojne bicie serca. Miała też inne – wzbudzające niepokój, wzmagające nieokreślone lęki, przywołujące nieprzyjemne skojarzenia. Zastanawiała się, skąd w nim ta przenikliwość, umiejętność wychwytywania jej nastrojów, obaw, przeczuć… Westchnęła i wstała. Z pustą filiżanką powędrowała do kuchni, zrobiła sobie jeszcze jedną herbatę i wróciła na fotel. Cieniutka porcelana parzyła palce, więc odstawiła filiżankę na spodeczek i ułożyła się wygodniej w fotelu. Był duży i szeroki, więc swobodnie mogła przerzucić nogi przez poręcz. Wparta w siedzenie jeszcze raz sięgnęła po laptop. Przebiegła wzrokiem poprzednią wiadomość i serce znowu wykonało śmieszną woltę, a gardło ścisnął niepokój. Przymknęła oczy. Długi czas wydawało jej się, że to, co się między nimi dzieje, jest takie niezwykłe i podniecające właśnie dzięki tajemniczości. Fascynował ją. Nie tylko umiejętnością przeczuwania jej najskrytszych odczuć. Także nieograniczonymi możliwościami dla wyobraźni. Mógł być każdym. Każdym! I ona także. Trudno powiedzieć, czemu nigdy nie zabrnęli w tematy, które pozwoliłyby coś wyjaśnić. Rzucić jakieś światło na to, kim oboje naprawdę są. Chyba taka wiedza nie była im potrzebna. Ich porozumienie opierało się na zupełnie innych zasadach. Miała wrażenie, że ten brak praktycyzmu związał ich bardziej niż najbardziej rzeczowa rozmowa. Przynajmniej… ją związał. Wszystko to zdawało się być trochę nierealne i przez to – tak fascynujące. Nigdy wcześniej nie czuła się tak bezwstydnie anonimowa i jednocześnie tak przynależąca do drugiej osoby. Czasami, gdy przyglądała się swojemu psu, odnajdowała w sobie jego oddanie. Bezwarunkowe. Bezkrytyczne. Przerażało ją to, a jednocześnie sprawiało jakąś perwersyjną, bliżej nieokreśloną przyjemność. Nie miała pojęcia, czy on odczuwa podobnie, ale hodowała w sobie nadzieję, która z biegiem czasu zamieniała się w pewność, że – tak… Uniosła powieki i spojrzała na kostki u nóg. Poruszyła niemrawo stopą. W ustach czuła suchość po kolejnym wypalonym papierosie, ale nie chciało jej się zmieniać pozycji, by sięgnąć po herbatę. Przeciągnęła się leniwie i powieki opadły. Pomyślała, że dobrze byłoby zająć się wreszcie przygotowaniami, ale i to nie skłoniło jej do działania. Po prostu półleżała w leniwcu i w myślach robiła przegląd ubrań. Przyszedł przecież moment, gdy zapragnęła czegoś więcej. To stało się chyba jakoś w tym samym czasie, gdy zobaczyła na ulicy tego mężczyznę, któremu poświęciła kilka ostatnich lat swojego życia. Stał pod sklepem i wyglądał na zagubionego. To było żałosne i może przypomniało jej ich początki. Zapragnęła nagle podejść i powiedzieć mu kilka miłych słów. Nie myślała o niczym konkretnym. Po prostu chciała się zachować po ludzku. Ze względu na stare czasy. Nie zdążyła. Nagle dostrzegła podążającą w jego kierunku kobietę. Na odgłos jej kroków on odwrócił się i rozpostarł ramiona. Kobieta wpadła w nie, a on uniósł ją do góry i patrzył w jej roześmianą twarz. Potem postawił kobietę na ziemi. To wtedy poczuła bolesne ukłucie zazdrości. Na nią nigdy nie patrzył w ten sposób. Jej nigdy nie oderwał spontanicznie od ziemi. A potem dojrzała nienaturalnie wydęty płaszcz tamtej. Pociemniało jej w oczach. Odwróciła się i uciekła stamtąd z myślą, której wstydzić się będzie chyba do końca życia. Kilka ulic dalej uświadomiła sobie, że przecież on nic jej nie obchodzi i nawet zdumiała ją ta nagła wcześniejsza zapiekłość. Dopiero gdy zrozumiała, że nie chodziło o nich, ale o sytuację, której nie dane jej było nigdy przeżyć – uspokoiła się… To tego dnia nieśmiało napomknęła o zrobieniu następnego kroku… Czuła ból w całym ciele. Poruszyła się niezgrabnie i doznała wrażenia, że spada. Oprzytomniała na podłodze. Z trudem udało jej się podnieść. Rozcierała zdrętwiałe nogi i ramiona. Zerknęła na wielki zegar i zamarła. Było południe. Pokuśtykała do łazienki. Tym razem to on zamilkł. Czekała. Początkowo cierpliwie, ale z każdym dniem jej spokój malał. Wielekroć pisała wiadomości, które kasowała, bo wydawały się głupie albo agresywne. To prawda, że nie umiała powstrzymać się od napastliwego tonu, czynienia mu wyrzutów, ponaglania go. Czasami dawała wyraz swojej tęsknocie, próbowała brać go na litość, wzbudzić poczucie winy. Te w płaczliwym tonie były chyba jeszcze gorsze. Na szczęście miała choć tyle rozsądku i silnej woli, by niczego nie wysłać. W końcu postanowiła zachować się tak jak on – dać mu czas na ochłonięcie. Uznała, że to mu się należy. I kiedy straciła już nadzieję, on – odezwał się wreszcie. Nie schował głowy w piasek, jak ona po tym pierwszym wierszu. Po prostu zaproponował miejsce i czas spotkania. Zgodziła się… Po kąpieli poczuła się lepiej. Gorąca woda zniwelowała ślady zmęczenia i efekty niewygodnej pozycji. Czuła się prawie wypoczęta. Owinięta w gruby szlafrok przeszła do garderoby i rozejrzała się. Chciała być piękna. Dla niego. Postanowiła zrobić na nim wrażenie. Długo przeglądała zawartość szaf, nim zdecydowała się na rewelacyjnie skrojone dżinsy, które eksponowały jej długie nogi i ładną pupę. Do tego wybrała wesołą bluzeczkę podkreślającą talię, w kolorach czyniących jej karnację ciepłą i rozświetloną. Zrobiła dyskretny makijaż i ułożyła włosy. Niedawno zdecydowała się na nową fryzurę i odsłonięcie karku dało niespodziewanie dobry efekt – wyglądała świeżo i dziewczęco. Kształt włosów uwydatnił oczy i usta. Zgrabne buciki na niedużym koturnie dopełniły stroju. Przyjrzała się sobie z aprobatą, bo duże lustro mówiło, że jest radosną, sympatyczną kobietką. Nie była ładna, ale umiała zrobić się na efektowną. Miała dużo uroku i to wystarczało, by mężczyźni uważali ją za atrakcyjną… Wzięła taksówkę i pojechała na dworzec. Torba, w której zmieściła kilka niezbędnych rzeczy, mogła z powodzeniem udawać dużą torebkę. Nie chciała, by pomyślał sobie, że liczy na nie wiadomo co. Gdyby jednak liczył on – wolała być zabezpieczona. Na szczęście miejsce spotkania nie okazało się zbyt odległe. Podróż miała trwać trochę ponad dwie godziny. Tłoku nie było, więc rozsiadła się wygodnie i zatopiła wzrok w mijanych krajobrazach. Jakoś wcześniej nie zdarzyło jej się podróżować w tę stronę, więc widoczki były interesujące. Obserwowanie ich pozwalało oderwać myśli od spotkania. Starała się skupić na zaokiennym pejzażu i była zdziwiona, że się jej udaje. Zdenerwowanie dopadło ją w połowie drogi. Dopiero wtedy naszły ją wątpliwości. Panika zawładnęła nią do tego stopnia, że zdecydowana była wysiąść na kolejnym przystanku. Pewnie by to zrobiła, gdyby nie miły starszy pan, który usadowił się obok, a potem rozpoczął niezobowiązującą pogawędkę. Nie chciała wyjść na nieokrzesaną prowincjuszkę, więc odpowiedziała. Pan był dowcipny i inteligentny, i nawet nie zauważyła, kiedy jątrzące w dole brzucha napięcie ustąpiło, a zmarszczka między brwiami wygładziła się, pozwalając ustom rozciągnąć się w uśmiechu. Kiedy pan oznajmił, że są na miejscu – była szczerze zdumiona… Odruch uciekinierki zawładnął nią ponownie w trakcie poszukiwania taksówki. Na szczęście kierowca jakby czytał jej w myślach, bo podjechał niecałą minutę później i powiózł ją pod wskazany adres. Oprócz zdenerwowania odczuwała coraz większą ciekawość i chociaż wcześniej była niemile zdziwiona, że na pierwsze spotkanie wyznaczył kawiarnię – teraz poczuła wdzięczność. Chyba on lepiej od niej zdawał sobie sprawę, że neutralne miejsce zadziała uspokajająco. Wysiadła przy jednej z głównych ulic i od razu dostrzegła szyld. Zapłaciła kierowcy i odprawiła taksówkę. Niepewnie przeszła kilka kroków i pchnęła drzwi. Ogarnął ją mrok. Rozejrzała się i dojrzała przeszklone drzwi. Ruszyła w ich kierunku. Otworzyły się automatycznie i nagle znalazła się w przyjemnym wnętrzu. Opuszczone do jednej trzeciej szyb rolety czyniły je kameralnym. Ale bez tej natrętnej duszności buduaru – okna były zbyt duże. Rozejrzała się dookoła. Nie licząc paru osób, sala wydawała się pusta. W panice wyjęła telefon i sprawdziła czas. Do spotkania pozostało jeszcze pół godziny. W pierwszym odruchu chciała zawrócić i pospacerować po ulicach, ale uznała takie zachowanie za dziecinne. Powoli ruszyła w głąb. Wędrowała alejką, wzdłuż której ustawiono niewielkie okrągłe stoliki. Na każdym z nich stał szklany dzbanuszek z cyklamenem. Wyglądało to efektownie i powiedziało jej, że lokal należy do ekskluzywnych. Szła, rozglądając się dyskretnie, aż trafiła na stolik ukryty wśród skrzydłokwiatów. Uznała, że towarzystwo roślin dobrze jej zrobi. Usiadła i pogratulowała sobie wyboru – miejsce okazało się dobrym punktem strategicznym: sama prawie niewidoczna – mogła obserwować drzwi i wchodzących przez nie gości. Po chwili zjawił się kelner, więc zamówiła kawę. Początkowo była zbyt spięta, by pomyśleć, że on powinien był przewidzieć jej wcześniejszy przyjazd i czekać na nią. Kiedy jednak upiła kilka łyków zadziwiająco dobrej kawy i zażenowanie ustąpiło miejsca rozsądkowi, poczuła coś na kształt rozczarowania. Nawet jeśli zazwyczaj bywał punktualny, dziś powinien zrobić wyjątek i nie narażać jej na frustrującą sytuację. W odruchu buntu wyjęła telefon i znalazła jakąś ogłupiającą gierkę. Postanowiła, że kiedy się wreszcie zjawi, okaże mu swoje niezadowolenie… Gierka okazała się na tyle wciągająca, że nie zauważyła upływu czasu. Gdy ponownie zerknęła na zegarek, minął kwadrans od umówionej pory. Zatrzęsło nią. A to gbur! – pomyślała ze złością i zaczęła rozglądać się za kelnerem. Postanowiła zapłacić i nie czekać ani minuty dłużej. Zajrzała do torebki w poszukiwaniu portfela. W zdenerwowaniu nie mogła go odnaleźć. Skupiona na tej czynności nie usłyszała, gdy ktoś podszedł do stolika. Dopiero gdy padł cień, zniecierpliwiona uniosła głowę. Przed nią stała drobna blondyneczka, którą zauważyła podczas wędrówki przez salę. Zrobiła uprzejmą minę i spojrzała na dziewczynę pytająco. – Jestem Karol… – usłyszała cichy, przyjemny głos. – To znaczy… Karolina… Lena Sadowska – absolwentka polonistyki na UW, autorka trzech tomów poetyckich, laureatka paru konkursów literackich.
- Mariusz Jochemczyk – trzy wiersze
świątynia Asklepiosa wchodzimy do abatonu (wolnym krokiem) sześciu mężczyzn cztery kobiety sala zatłoczona leżą ludzie na bieżni (stumetrowej) przekroczyliśmy święty krąg temenosu nie ma odwrotu cienie kręcą się niespokojnie na prowizorycznych łożach kapłani roznoszą wodę w drewnianych miseczkach zaraz wejdziemy w stan inkubacji wlecimy na orbitę snu póki co cichy szmer rozmów jęki chorych utyskiwania strapionych zapach ludzkiej niedoli niesie się po kolumnowej sali myślę jak to będzie po drugiej stronie co przyniesie podróż w przepaść enkoimesis pod powiekami pogotowie dywinacji nerwowe czekanie posąg boga trzymający kostur wężowy spogląda na nas z góry dobrotliwe spojrzenie kamiennego oka obsługa sanktuarium znika zostajemy sami z naszym głodem i chorobą rozmowy cichną półmrok zgarnia półnagie ciała do dołu z wapnem sweet september wrześniowy wrzos implozja lata kosy na sztorc łodyg i kolorów lodowa rabacja nocy reset snów o potędze a nawet zwykłych marzeń o wczasach w Bułgarii lunatyk „nieświadomie uczestniczyłem w bójce nie wiem kim był mężczyzna w kapeluszu z którym szedłem i rozmawiałem mógł to być któryś z kibiców Górnika Zabrze” – stwierdził w sądzie w Katowicach Damian Ż. ps. Bzychu Mariusz Jochemczyk (ur. 1973) – polonista, w wolnych chwilach profesor Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Wiersze pochodzą z nowego, niepublikowanego tomu: Ośrodkowy układ nasenny.
- Jacek Sadkowski – cztery wiersze
Wrześny lament Kto teraz nie ma domu, nigdy mieć nie będzie. Kto teraz jest sam, długo pozostanie sam Rainer Maria Rilke drzewa tańczą w powietrzu do góry korzeniami ja próbuję trzymać się krawędzi świateł rozsypanych między jeżykami kasztanów w trawie. ciężko podnieść ciało z parkowej ławki trudno pozbierać się siebie poskładać po rozpasanym lecie locie przez długie łagodne błękity cięte piskiem furkotem ćwierkiem ptaków. wszystko wokół się pali mdleje umiera w orgii dojrzałości. teraz chwała słońca w żółknących tryumfalnie liściach a za chwilę zimna czerwień zdusi ostatnie chlorofile za chwilę stanie się szarość. zegary staną na mrocznej godzinie ściemnieje światło. może zacząć prosić - słońce słoneczko nie zachodź święta pomarańczo boska mandarynko nie opuszczaj mnie . trzeba będzie uważać by nie stanąć w złym stuporze i trwać i nietrwać w żywej śmierci oddychać płytko głęboko pod leniwym nurtem lete. wystarczy jeden łyk za dużo i najbliższą wieczność aż do nieskończonego końca spędzę tak zostanę trupią kością z kości ni to żywy ni nie. nie znikaj słoneczna święta pomarańczo kołysz się łagodnie chodź usiądź zostań ze mną. zaparzę ci różaną herbatę z dziką różą górskim różeńcem żeń szeniem. Ucieknijmy Wszystkie konie świata. Wszystkość teraz nie ma czasów a kiedyś były. i w ogóle nic nie ma. sensu brak najogólniej rzecz biorąc we wszystkim które jest niczym. kiedyś chodziłem do szkoły. a gdy szedłem ulicą kamienną i starozamkową i generała karola to każda rzecz była na miejscu logicznie wyjaśniona. na kamiennej leżał kamień z okien domu na starozamkowej było widać wieże starego zamku na dodatek w ogrodowych grządkach nasturcji kosmosów floksów trafiało się wiosną na kruszejące ceglane resztki po jeszcze starszym zamku. a generał to był świerczewski i nawet kiedyś wziął mnie na kolana i opowiadał mi o frankistowskich faszystach siwiutki staruszek jego dobry kolega. każda rzecz była tam gdzie być powinna. myślę sobie że te braki teraz spowodowane są brakiem koni. pamiętam doskonale że kiedyś gdy były konie to były i czasy. ulicą kamienną i starozamkową i generała karola spacerowało mnóstwo koni ciągnących wozy z zazwyczaj pijanymi woźnicami kapustą i kartoflami węglem i czym tylko chcesz wszystkim potrzebnym do przetrwania srogiej zimy. i ja też miałem konia. co prawda na biegunach ale jednak. miał na imię ed. mister ed zupełnie tak jak koń który mówił w serialu w telewizorze. i miałem tatę który miał na imię edek bardzo podobnie jak ten koń. i to było dobre. konie zaczęły znikać dokładnie wtedy gdy w słodkiej dziurce tuż obok szkoły zaczęli sprzedawać amerykańską gumę do żucia z historyjkami o kaczorze donaldzie. teraz miesza mi się wszystko. zamki bez kluczy klucze bez zamków konie i główki kapusty i wędrówki ulicami bez nazw. Jacques Bonhomme nie jestem zadowolony chyba nigdy nie byłem zadowolony z siebie z tego co robię. zawsze mi nie tak. w kółko do znudzenia. no ileż kurwa razy można kłaść się i wstawać się sprężać siłowo by położyć się i podnieść i się i to wszystko co się nagromadziło samo spadło sypnęło skądś albo sam nazbierałem sobie na zatratę na pohybel na nic. kiedyś chociaż widziałem mogłem zobaczyć gdy nie chciałem nic. nic siedziało w kącie i gapiło się śliniło warczało. wściekle okrutnie krwiożerczo. ale zajara widzieć to nic . teraz wschodzi słońce. i to jak wschodzi! zajebiście wschodzi w róży kwiecącej się kwiatem różu zapachu nieprawdziwie prawdziwego. razem ze słońcem pojawiają się znaki przeczucia odczucia drgnienia drgania chuj wie co jeszcze. wszystko. ale zamiast stać i się jarać obrócę się na pięcie i pójdę do kuchni zjem dwieście czterdziesty ósmy raz w tym roku owsiankę i zabiorę się za krojenie warzyw na ratatuj. może to mnie uspokoi. będę śpiewał: jebać wszystko wszystko chuj ratatuj ratatuj ratatuj mnie uratuj Biblioteka na rozstaju wczoraj kwiat jabłoni dzisiaj jabłko w dłoni Emilia ach ach poranku czysty jasny i jeszcze tam jakiś - wszystko we mnie wykrzykuje choć milczę. jest piąta rano cisza tnie światłem światło miesza świetliście świetliste kolory. chciałem medytować odmówić mantrę maranatha maranatha maranatha ale szkoda mi czasu. kończy się nieskończony lipiec. hatifnatowie ruszają w drogę niepokojąco cichy złoty karp plusnął nad namiotem włóczykija. czas zaczyna się odmieniać. a ja nie zdążyłem zrobić niczego z tego co zaplanowałem choć przecież dobrze wiem że to ostatnie takie lato i w tym roku nigdy ach nigdy nie nie wybrzmi już tak hipisiarsko jak july morning *. rock w rock na początku czerwieniejącego czerwiami czerwca sięgam po wiedzę o wieczności i przez chwilę wiem że tym razem wielka ciepłość czystego lata nigdy się nie skończy i jak zawsze układam na biurku kilka starych jak świat książek czytanych pod kasztanowcami w rozżarzone białym upałem żółte dnie. siódma minęła ósma przemija ludzie z planety ziemia pokażcie mi testament adama napad z bronią w ręku sprawa honoru nocny kowboj czyż nie dobija się koni. jestem starszy ściągam ich na lato więcej i więcej i więcej. bukiniści zacierają ręce i podrzucają mi wciąż nowe stare książki - łap i trzymaj będziesz nieśmiertelny tyle razy ile zechcesz wołają chytrze i liczą wpływy. ja zamykam i otwieram oczy bo wiem że już nigdy papieros nie będzie tak smaczny wódka taka zimna i pożywna nigdy nie będzie tak ślicznych dziewcząt nigdy nie będzie tak pysznych ciastek** –––––––––––––––––––––––––––––––– *piosenka grupy uriah heep z płyty look at yourself (1971) ** nigdy nie będzie takiego lata , marcin świetlicki Jacek Sadkowski (ur. 1965) – od ponad dwudziestu lat redaktor Portalu Literackiego Fabrica Librorum.
- Przemysław Walczak – Znów spadnie śnieg
W moim życiu jest coraz więcej miejsca na medykamenty, na różnokolorowe pastylki, syropy, zawiesiny. Objadam się przeważnie tabletkami na głowę, bo z moją głową podobno coś nie tak. Może powinnam teraz słuchać Bacha i spisywać wspomnienia, spoglądając w górę, kontemplować przecierające się chmury. Trzeba oddychać, oddawać się medytacjom, a ja zawsze z zazdrością i pożądaniem patrzyłam na pięknych ludzi. Na smukłe kobiety o smukłych nogach, długich włosach rozwiewanych przez popołudniowy wiatr i na mężczyzn o szerokich ramionach, wyrzeźbionym torsie. Pięknych i wystawiających swe ciała na prześwietlony słońcem dzień i na ciemność nocy. Staram się o niczym nie marzyć, bo marzenia to ryzykowna rzecz, a ja nie mam ochoty na niebezpieczne przedsięwzięcia. Brak mi sił na wyzwania, pragnę bronić jedynie tego, co mi się już przytrafiło i w miarę szczęśliwie prześlizgnąć się przez resztę życia, tak jak prześlizgnęłam się przez dzieciństwo i młodość. Chyba mi z tym brakiem marzeń do twarzy. Najlepsze chwile mojego życia cierpiałam z powodu bycia niekochaną, a teraz sama uciekam przed miłością. Byłam rozszczebiotaną z miłości kretynką, a z tej miłości została jedynie unosząca się w moim mieszkaniu mdła i melancholijna aura pozostawiona przez mojego ostatniego faceta. I został jeszcze zapach jego włosów na poduszce. Nuda bywa niebezpieczną, może popychać nawet do zbrodni, ale ja z nudów zaledwie wyglądam przez okno. Zupełnie niedawno ćpałam upalny i słodki czerwiec, kiedy od zachodu wiał gorący wiatr, jak z piekarnika, a ludzie cieszyli się słońcem i gorącymi nocami. Świat był wtedy oblepiony wydzielinami ich czułości. Tymczasem dziś jest najprawdziwsza jesień. Wyglądam więc przez okno jak jakiś czarny listopad opadł na umęczoną planetę. Jest zimno i brudno, poziom nagłej depresji przekroczył skalę. W oddali wychudłe drzewa uginają się od wiatru nad zaślinionymi brzegami Odry. Wszędzie tylko spleen, chandra, smuteczek, a chodnikami spiesznym krokiem idą ludzie o twarzach udręczonych, twarzach koloru spleśniałego chleba. Idą szybko, to znów mozolnie człapią pochyleni pod ciężarem nieznanych mi trosk, zagryzający spierzchnięte wargi i umęczeni pracą za cztery dwieście brutto. Wyglądają wszyscy, jakby mieli zaszczepioną w genach jakąś dziedziczną klęskę, która od pokoleń przygniata kark do ziemi i pluje prosto w twarz. Zbliżyłam się jeszcze raz do mojego okna z widokiem na wyrastającą po drugiej stronie ulicy, ociekającą deszczem, kamienicę. Pełną rozdeptanych wycieraczek pod drzwiami, wymacanych poręczy wzdłuż schodów i okien ślepych od brudu. W bramie tej kamienicy stał pryszczaty chłopak, gryzł kotlet w bułce z sosem dworcowym i patrzył w pustkę. Widywałam go codziennie i teraz także patrzyłam na niego i nagle wiedziałam już, w tamtej chwili miałam to przeczucie, że umrze młodo, bo są ludzie, których przeznaczeniem jest żyć krótko i umrzeć głupią lub tajemniczą śmiercią. Mają tacy dziwną aurę, którą zwykle rozpoznajemy dopiero wtedy, gdy naznaczony nią wreszcie umrze. Zginie tragicznie, umrze głupio, tak jakby można było umrzeć mądrze. Może i da się, tego nie wiem, bo właściwie to nie znam się na umieraniu. Pryszczaty dojadał właśnie bułkę, a ja byłam pewna, że umrze głupio, bo zostanie potrącony przez tramwaj, utonie w gliniance albo zakrztusi się własnymi wymiocinami. Coś bardzo przypadkowego się z nim stanie, rozpaczliwie przypadkowego. Umrze nim wszystkie raki świata zdążą przypełznąć i pożreć jego tkanki. Każdemu, co mu jest pisane. Jednemu bieda, cuchnąca znojem i popsutą krwią, drugiemu narkotyczna śmierć w obłoku o chemicznym posmaku w ustach. Bezcelowa śmierć i głupie życie. Za szybą jakieś smętne deszczowe crescendo, a u mnie w mieszkaniu z zachrypłych głośników taniego laptopa ktoś śpiewa o nieszczęśliwej miłości i zagłusza dźwięki pustego mieszkania – warczenie lodówki, szum kaloryferów, tykanie zegara. Wkrótce za moim oknem spadnie śnieg. Zima w mieście jest taka ohydna. Przemysław Walczak (ur. 1982) – autor powieści Wądoły i Lolobrygida . Publikował opowiadania w „Helikopterze” i „Epei. Piśmie Literackim”. Mieszka we Wrocławiu.
- Jonáš Hájek – sześć wierszy
Plac Jerzego z Podiebradów Na pace ciężarówki wiozą znaki: groźna drużyna trafia na właściwe miejsca. Instrukcja – łódź ratunkowa. Sprzedawca salami woła: „Zmieńcie Boga!”. Madonna ze sklepu zoologicznego jedzie na wakacje. Ten przyjazny plac jest jak spódnica mamy. Dzwony nad rampami wybijają szóstą. Doktor Nouza uczy mnie, jak znieść w ciszy przygody, z którymi nie chciałoby się mieć do czynienia. Co nadejdzie? Co mam promować? Za jaką cenę? Możemy przestać myśleć o liczbach? Nieliczby liczbom wydają się tylko wspomnieniem. W zachłannych rękach piękno zawsze więdnie. Mosty nad Rokytką* Swąd z pieca, przez długie lata napis użyj umysłu na niedokończonym wiadukcie... W miejscu odpowiednim dla tego słowa pasę oślicę Balaama, ale to prowadzi mnie gdzie indziej: najpierw na Náplavkę,** szczęśliwe miejsce, gdzie nie ma sensu się ukrywać, gromadka tańczy tam w kręgu o zmierzchu. A potem gdzie indziej, całkiem poza sceną. _______________ * Rzeczka w Pradze. **Bulwar nad Wełtawą w Pradze, słynący z wielkich targów produktów rolnych. Porządny ojciec Natalii Pięknych lat przybywa, a życia ubywa. Idziesz długą ulicą i ze zbyt ciasnych spodni sterczy ci koszula. Idziesz długą aleją, nad nią lecą ptaki. Być może jesteś chirurgiem przed pierwszą operacją i zaraz masz być w Motoli.* Może jesteś listonoszem i pod kilka adresów niesiesz jaskrawą kopertę, przekaz, schemat podziemnego budynku. Może jesteś sprzedawcą, stoisz za kasą, Brodzisz w szprotkach i twoje ręce stają się złote, przełożony o tym wie. Jakieś dno, które obmacujesz kotwicą. Jakaś wiklina, w której przestrzeń albo dobra ciemność. Bądź trochę ironiczny, trochę czuły, bądź dobry dla żony, nie pij i nie pal za dużo, przynajmniej przy dzieciach. _____________ *Szpital Uniwersytecki w Pradze. Prajzká* Mieszkała tu przez sto lat. W jednym miejscu, w wielu krajach. W tablecie grzebie pośród zdjęć rodzinnych. Na oczach wszystkich. Komora celna, rzeka, jemioła podoba się Euterpe. A w sobotę chciałoby się na zakupy do Polski. Wiedziałaś, że ma w domu skórzane obicia? Jesteśmy tacy sami. Ale kto ma szczęście, ten jest bogaty. ________________ *Kraina na północ od rzek Opawa i Odra, między miastami Opawa i Ostrawa; wielokrotnie doświadczana przesuwaniem granic. W pasażu Lucerna Znowu ożywa napis BIO. Wyobraź sobie, że ludzie nie mówią: tylko ruszają ustami a ty słyszysz dubbing i pogryzasz łuskane migdałki. Wigilia Samobójcy z Trzebowej mówi się, że jest w stanie przetrwać bez dolnych kończyn. Niezadowolonym pasażerom częściowo zwróci się za bilety proporcjonalnie do czasu usunięcia krwawej miazgi. Pokój ludziom dobrej woli a tamtego – dobić. przełożył Karol Maliszewski Jonáš Hájek (ur. 1984) – czeski poeta, przetłumaczony na kilka języków. Studiował muzykologię w Pradze. Autor tomów: Suť (Gruz), Vlastivěda (Nauka o kraju ojczystym), Básně 3 (Wiersze 3), Výlet do Schengenu , (Wycieczka do Schengen), Můj jediný čtenář (Mój jedyny czytelnik). Laureat nagrody J. Ortena (2007). Jego wiersze były publikowane w „Poboczach” (w przekładzie Franciszka Nastulczyka), w „8. arkuszu Odry” (w przekładzie Zofii Bałdygi) oraz w magazynie „Suburbia” (w przekładzie Karola Maliszewskiego). Mieszka w Kolinie. Jest mężem poetki Natálii Paterovej.
- Juan Carlos Mestre – dwa wiersze
Ważka Miałem ważkę w sercu, jak inni mają ojczyznę której schlebiają ziarnkami oczu. Zaprawdę gatunki prawdy są rzeczami trudnymi do uwierzenia, dziwne istoty skamieniałe w czułości jak łagodne guzki w doskonałości kości. W owym czasie miałem sen o ważce pośród trzcin serca. Umęczone niczym zamknięte parasole zbierałem drewniane dźwięki nieistniejącego morza i z nich budowałem coś na kształt domu. W owych dniach czymś na kształt domu były rozmowy, słowa związane z proroczą rzęsą, koty na drzewach wiśni. Nie znałem więzów a każdy mrok był dla mnie darem, szumem wieczności, która niczym nagie ciało oddaje się mej dłoni. To nie usta miłości oddychały tą rdzą, lecz wyobrażenie miłości jako krawca w zielonych spodniach w dniu szczęścia. Zaprawdę gatunki prawdy są rzeczami trudnymi do uwierzenia, iluzja człowieka jest światłem pochodzącym z nieznanego lecz to nie on jest właścicielem tego wynalazku, lecz hałasu zapożyczonego szumu komnaty tego, kto trzyma w niej swą przyjemność. Miałem w sercu szew ważki ale przez mózgowe liście me ręce urosły do wewnątrz w poszukiwaniu dźwigni, dzięki której mógłbym pozbyć się kamienia strachu. Bez wysiłku zacząłem płakać na opak, by oszukać zmysły prowadzące gramatyczną kroplę w kierunku obcego języka. Zanim wzięli mnie za obcego, ponieważ nie byłem właścicielem tego wynalazku odsunąłem od siebie optymizm bycia rozumianym przez więcej niż dwie osoby i zacząłem słyszeć własne słowa jak uderzenia młotka w pustej przestrzeni. To było tak, jak gdyby czas przestał trwać, jak gdyby wszystkie dzieła wyobrażone przez ślepca rozpływały się w dotyku, jakby szarańcza zstąpiła na pola ducha. Miałem tylko ważkę w sercu jak inni są braćmi zawrotów głowy i noszą w skroniach aortę konstelacji. No dobrze, gatunki prawdy są rzeczami trudnymi do uwierzenia, możliwe, że niewidzialność i wszystkie te fakty mają związek tylko z ważką. Zebranie Drodzy towarzysze cieśle i stolarze, przynoszę wam solidarnościowe pozdrowienie od metafizyków. Dla nas również sytuacja stała się nie do wytrzymania, członkowie odmawiają dalszego płacenia składek. Od tej chwili liryka nie istnieje, za waszą zgodą poezja postanowiła zakończyć swoją działalność tej zimy. Nie miejcie nam tego za złe, ale mamy jeszcze jedną prośbę, moi starzy towarzysze przyjaciele drzew pamiętajcie o nas gdy będziecie śpiewać Międzynarodówkę . z hiszpańskiego przełożył Adrian Krysiak Juan Carlos Mestre (ur. 1957) – hiszpański poeta, eseista, autor grafik, miedziorytów i rze źb.
- Isabel Sabogal Dunin-Borkowski – trzy wiersze
*** Urodziłam się w miejscu, które leży na krańcu świata, w porcie róż, gdzie cumują statki, a zapach morza, mew i wiatru rozchodzi się w powietrzu. Odurzone ślimaki, morskie koniki, zielone i białe mchy, nieskończone morze liści. Za moim portem tylko wysokie szczyty, gdzie kamienni biesiadnicy wylewają swe żale, gdzie jęczą i ryczą ogniste byki. A zapach ślimaków unoszący się na wietrze, to zaledwie westchnienie w harmonii wiersza. Próżne zaloty Pod nami czai się mgła, W której roją się smoki, W której rodzą się i odradzają gwiazdy. A ja, poza tą głębią, jestem niczym, Tylko automatem, bez rzek, bez cieni, Automatem, bez snów i bez nadziei. Gdyby nie mrok nocy I twoje ciało, jak kotka przyczajone, Naprawdę wierzyłabym, że tym właśnie jestem. Uwierzyłabym w każde słowo, które mówię, Uwierzyłabym we wszystko, co myślę — Próżne zaloty, próżne sny, By dosięgnąć tego, co za gwiazdami, By uchwycić to, co poza codziennością. Ale nie ma już nic, co można osiągnąć, wszystko próżne, Poza pieśnią, która wykracza poza myśl, Poza twoim ciałem, jak kotka przyczajonym, w mroku nocy i snów. *** – Chciałabym być — mówiła bezimienna dziewczynka – Jak każda inna, po południu przysiąść i cerować skarpetę, czekając na babcię. Zegar powoli wybija godziny, kot mruczy, a ja piekę babkę, chmury na niebie zapowiadają jedynie deszcz, który nawodni sad i ogród wokół domu. Ale ja jestem bezimienną dziewczynką, I choćby nawet by mi je nadali, żadne imię nie jest prawdziwe, moje słabe ręce nie nadają się do babek ani skarpet, a mój umysł błąka się w cieniach i nie znosi mijających godzin. Wiem, że w tej chmurze sunącej po niebie, Anioły toczą walkę z drapieżnymi demonami. Jakże chciałabym, Boże mój, być dziewczynką z imieniem! Przysiąść po południu i cerować skarpetę... Przynajmniej miałabym wtedy o czym rozmawiać z przyjaciółkami, i nie czułabym się tak samotna wśród tłumu ludzi… przełożyła Paulina Eryka Masa Isabel Sabogal Dunin-Borkowski (ur. 1958) – poetka, prozatorka, tłumaczka, astrolożka. Jej językami literackimi są hiszpański i polski. Wybrane publikacje: Requiebros vanos (Lima, 1988), Todo está hecho a la medida de ti misma (Lima, 2022) – książki poetyckie; Un universo dividido (1989, 1993, 2016) – powieść. Odpowiedzialna za wybór, wstęp i przekład zbioru Poesía escogida Czesława Miłosza (Lima, 2012). Jej twórczość w języku polskim ukazała się m. in. w „Fantastyce” i „Lekturze”.
- Aleksander Wierny – pięć wierszy
*** plama na plamie palimpsest bez tekstu pierwszego zostały konteksty odnoszące się do siebie i tylko do siebie kompost pełen pustych nasion *** wygląda z wnętrza do wewnątrz cudzego mieszkania w którym znika codziennie je jest uparcie unika siebie sublokatora płacącego cały czynsz *** żyje w nim zwierzę które się żywi karmą przetworzoną z ciał niegdyś niebieskich a dziś niewystępujących w naturze danej przez producenta *** przemierza ale nie zmierza zresztą nie zamierzał bo zmierzył siły i nie doliczył do dwóch echo nie wróciło nie odbiło się choć wydzierał się jak obdzierany *** metabolizm boli coraz mniej mocy z obiecanej przemiany życia w życie zbliża się czarny tankowiec który obierze kurs na niemożliwe morze Aleksander Wierny – poeta, prozaik. Urodził się, mieszka i pracuje w Częstochowie. Autor pięciu książek prozatorskich i czterech tomów poezji.
- Marcin Mielcarek – Kilka dni nad morzem
Poznałem ją, bo podobno moje rzeczy budzą w niej jednocześnie podniecenie i odrazę. Uważa mnie trochę za mizogina, twierdzi, że moje teksty nie nadają się, aby oglądać światło dzienne. Kwestionuje w ogóle to czy potrafię pisać. Twierdzi, że brak mi charyzmy i osobowości. Według niej mało która kobieta spojrzałaby na mnie na ulicy. – A mimo to mnie znalazłaś – stwierdzam. – Nie myślałam, że się odezwiesz. To był żart. – Czyli ciągnie się już trochę. – Sama nie wiem czy to dalej zabawa. Pisałem z nią jakiś czas, parę razy się widzieliśmy. Teraz zabiera mnie nad morze. Na kilka dni. Mam zapewnić jej towarzystwo, być jednocześnie psem przewodnikiem, klaunem i kochankiem. – W zamian będziesz miał co wspominać – oznajmia. Barbara jest pod pięćdziesiątkę. Nie wygląda najgorzej, to znaczy nie grzeszy urodą, ale pieniądze pozwalają jej wyglądać na atrakcyjniejszą niż jest. Droga dieta zapewnia wagę w normie, chociaż jej figura wskazuje na tendencję do tycia. Nosi złotą biżuterię, długie sukienki i ładnie pachnie. W jej ciemnych włosach trafiają się pojedyncze siwe, które bezlitośnie wyrywa. Oczywiście już od dawna używa farby. Gorzka czekolada. – Gdybym nie wyglądała jak wyglądam, to nie wyjechałbyś ze mną, co? – pyta. – Nawet byś się nie odezwał? – Odezwałbym. I wyjechał. Kłamię na zawołanie, bo tego właśnie oczekuje. W gruncie rzeczy wcale nie jest tak seksowna jak jej się wydaje. Wiele kobiet w jej wieku, na tej chociażby plaży, trzyma się lepiej. Ona jednak ma przerost ego. Może to lepiej. Szare myszy nigdy nie kończą dobrze. – Kiedy wrócimy do pokoju hotelowego możesz zrobić mi to co wczoraj? – Mogę. Jak wielu ludzi ma problem, aby otwarcie mówić o swoich potrzebach w łóżku. Siedzimy na plaży od rana – ja czytam Hemingwaya, ona opala się na ręczniku. Sączymy drinki z plastikowych kubków, w których sprzedaje się lód. Do dwóch wchodzi równo pół litra wódki, a to już trzeci taki drink, chociaż nie ma jeszcze dwunastej. Oczywiście, że co jakiś czas muszę smarować ją kremem z filtrem. Łączę to z masażem całego jej ciała. Bardzo jej to odpowiada. – Tu nie ma internetu – odzywa się, patrząc w swój telefon. – Tu nigdy nie ma internetu. Unosi głowę i spogląda na mnie. Ciemne okulary zakrywają jej połowę twarzy. – Widzę po twojej minie, że ci się tutaj nie podoba – stwierdza. – Podoba. – To skąd taka mina? – Zawsze taką mam. – Uśmiechnij się, tak ci wtedy ładnie. – Zupełnie jakbym słyszał moją matkę. Odwraca się i przestaje na jakiś czas odzywać. Jestem cyniczny. Jestem zgorzkniały. Jestem wciąż młody. Pielęgnuję w sobie wady. Wzdycham i dopijam drinka. Pytam Barbarę czy chce kolejnego. – Mi na razie wystarczy – mówi. – Po alkoholu robię się śpiąca. – Tylko nie zaśnij, kiedy mnie nie będzie. – Dobrze. Będę czekać aż wrócisz. Idę przez plażę, czując pod stopami przyjemnie chłodny piasek. Kiedy wychodzę na gorący beton zakładam klapki i udaję się do najbliższego sklepu. Wszędzie łażą ludzie. Staram się na nich nie patrzeć. Ich śmiech i krzyki wprawiają mnie w podły nastrój. Przygnębienie. O to w co wpędza mnie tłum. Kiedy wracam Barbara smacznie śpi. Sięgam po jej kapelusz i nakładam go jej na głowę. Sam usadawiam się na składanym krześle. Przyrządzam sobie drinka, wlewając cytrynową wódkę do kubka z lodem. Piję i zaczynam się rozglądać. Młody, silny murzyn ze szpetną Niemrą na oko z dziesięć lat starszą. Dorobili się nawet dwójki mulatów – dziewczyna, która kiedyś może być sto razy ładniejsza niż mamuśka i chłopiec w koszulce reprezentacji Ghany. Siedzący i leżący faceci z nabrzmiałymi, bladymi od piwska brzuszyskami. Czy mnie też to kiedyś czeka? Niespełnione gwiazdy Instagrama, robiące sobie foty na tle zielono brudnego morza i srających mew. Starzy Niemcy noszący się jakby w Polsce wciąż panował komunizm. Kobiety w strojach kąpielowych o przekwitłych ciałach, na które nie chcą patrzeć już nawet ich mężowie, a może zwłaszcza oni. Opaleni na czerwono faceci, łażący z torbą na plecach i wykrzykujący tubalnym głosem jakieś bzdety o popcornie. Kilka ciekawych młodych dziewczyn, ale z rzadka tylko nieskażonych chirurgią plastyczną czy ręką tatuażysty. Ratownicy wcale nie podobni do tych ze Słonecznego Patrolu. Jedna kobieta leżąca na brzuchu, takie uda i biodra, że mogłaby wydać na świat drużynę piłkarską. Szum morza i dźwięk rozbijających się o brzeg fal i flaga Polski na maszcie powiewająca na narowistym wietrze. Czasami krzyk mew, ale głównie dzieciaków. – Moja siostra to wypoczywa w Gołębiewskim – Słyszę gdzieś z prawej. – Wiesz oni nie lubią chodzić, zwiedzać. Ma być wygoda i koniec. Basen, drinki, muzyka. Jej mąż jest kierownikiem w IKEI, to bardzo odpowiedzialne stanowisko. Jakaś seksowna blondynka opala się kilka metrów ode mnie, czytając książkę. Leży na brzuchu, jej pośladki są wyjątkowo wypukłe i krągłe. Obok niej chłopak, który jak głupia małpa łapami przesiewa piach, tłucze go, zagarnia. Jest tłusty, widać, że miękki, blady brzuch i blade piersi wiszą mu jak tucznikowi. Niemal brak owłosienia. Zastanawiam się dlaczego są razem? Wiem, że na pewno istnieje na to odpowiedź. Na wszystko przecież istnieje. Trzeba tylko dobrze zadać pytanie. – Chyba zgłodniałam – oznajmia spod kapelusza Barbara. – Tylko dokończę drinka i możemy iść. Zajmuje mi to kilka minut, ale Barbara trochę musi mi pomóc. Zabieramy swoje graty i idziemy z nimi do pokoju hotelowego. Nie mamy jakoś daleko, Barbarę stać na nocleg tuż przy plaży. Wychodzimy na miasto, do jednej z restauracji. – Gdzie zjemy? – pyta, chwytając mnie za rękę, a ja na to pozwalam. – Wszystko jedno. Przecież wszędzie serwują mdłe żarcie, bo wiedzą, że ludzie tak czy siak do nich przyjdą. – Tutaj jest ładnie, chodź, wejdziemy. Wybieramy stolik na zewnątrz, pod parasolem. Stolik jest okrągły, z drewna. Krzesła całkiem wygodne. Robię się śpiący. Zamawiamy coś do picia i dwie smażone ryby z frytkami i sałatką. Czekamy kwadrans, może chwilę dłużej. Przez cały ten czas Barbara coś do mnie mówi, a ja tylko odpowiadam zdawkowo. Słucham, ale nie słyszę. Właściwie to nawet nie imają mnie się myśli. Po prostu jestem, zawieszony w dziwnej próżni. Mój mózg jest zmęczony. Ja chyba też. – Zobacz jak się opaliłeś – rzuca, chwytając moją dłoń. – Ty też się opaliłaś. – Naprawdę? – Tak. Taki zdrowy, brązowy kolor. – Pasuje mi opalenizna? – Jak najbardziej. Opalona wyglądasz jak Greczynka. – Jak Greczynka czy Włoszka? – Jak Greczynka. Wiem, że wolałaby Włoszkę, ale na Włoszkę jest trochę za brzydka. Jemy w umiarkowanej ciszy, słuchając mimo woli niemieckiego, który atakuje niezrozumiałym bełkotem moje uszy. Nigdy nie miałem w planach uczyć się niemieckiego. Uważam to za bezcelowe. Poza tym pewnie i tak nie dałbym rady. Trzeba znać swoje ograniczenia i pogodzić się z nimi. Prościej wtedy żyć. Kiedy kończymy jeść, Barbara nachyla się do mnie niby konspiracyjnie. Mówi szeptem. – Mam ochotę zrobić coś szalonego. – Co takiego? – Wyjść bez płacenia. Co ty na to? – Barbara… – No co? Zróbmy to. Potrzebuję żeby coś się działo, potrzebuję adrenaliny. Miałeś mi przecież zapewniać rozrywkę. – To kradzież dla sportu. – I co z tego? Od kiedy niby jesteś moralnym miernikiem? Kiwam głową na nie, ale widzę po niej, że już podjęła decyzję. Rozgląda się nerwowo, w oczy błyszczą jej dziko. Nagle podnosi się, łapie mnie za rękę i wychodzimy, po chwili zamieniając chód w bieg. Po kilkudziesięciu metrach stwierdza, że jest czysto. Jest lekko zdyszana, a na jej twarzy maluje się szczery uśmiech. – Udało się – mówi. – To było super, co? Ale mi serce bije, zobacz. Tobie też tak? – Nie. – Chodź, schowamy się w hotelu. Recepcjonista spogląda na nas znudzony, kiedy po raz któryś dziś Barbara mówi mu dzień dobry. – Może się chwilkę zdrzemniemy, co? – pyta. – Pewnie. Idziemy do łazienki. Biorę szybki prysznic, kiedy ona siedzi obok na toalecie i robi siku. W ogóle się nie krępuje. Ja też nie. Nie takie rzeczy robiły przy mnie kobiety. – Ten kelner pewnie się zdziwił, co? – mówi wciąż podnieconym głosem. – Pewnie tak. Pewnie nawet zgłosił to na policję. – Nie znajdą nas. – Raczej nie będzie im się chciało szukać. Wychodzę i kieruję się prosto do łóżka. Pościel jest chłodna i miękka. To wszystko takie proste, myślę sobie. Wystarczy się odpowiednio ustawić do wiatru i dać się nieść. Powoli zasypiam, wsłuchując się w dochodzący z łazienki szum wody. Budzi mnie Barbara, a właściwie jej ciepłe, mokre usta. Mój penis powoli rośnie pod wpływem jej pieszczot. Otwieram najpierw jedno, potem drugie oko. – Możesz to zrobić? – pyta niepewnie. – Mogę. Zostawia mnie i kładzie się na plecach, a ja pochylam się nad nią i chwilę bawię odętymi wargami, a potem lewą i prawą piersią. Całuję fałdkę na jej brzuchu i śmiesznie głęboki pępek i stwierdzam na głos, że jej skóra naprawdę zrobiła się niemal brązowa. W końcu trafiam do ud i dalej, między jej nogi. Rozchyla je szeroko, wie co za chwilę się wydarzy. Przeciągam ten moment, drażnię się z nią w ten sposób, a jej wyraźnie się to podoba. Potem po prostu wprawiam język w ruch i wodzę chwilę po śliskich wargach, w końcu zatrzymuje się na łechtaczce i w ten sposób doprowadzam ją do orgazmu. Nie ma mi chyba nic ciekawego do powiedzenia więc mruczy coś, że było jej dobrze. Znów zabiera się za mojego penisa, ssie go dosyć długo. Potrzebuje mnie przecież, aby sobie ulżyć. Kiedy jestem gotowy siada na mnie okrakiem i zaczyna mnie ujeżdżać. Zaczyna z pełnej rury, żaden tam delikatny wstęp, bo w pewnym sensie jestem jej zabawką. Patrzę na falujące przed moją twarzą piersi. Piersi ma ładne, to nie jest żaden kłam. – Lubię twoje piersi – mówię. Nie odpowiada. Oczy ma zamknięte, chyba nie słyszy. Być może przeniosła się daleko w krainę fantazji i teraz nie ujeżdża mnie, a na przykład byłego faceta, gwiazdę filmową albo prawdziwego ogiera. W ludzkich głowach siedzą w końcu różne rzeczy. Dochodzi na mnie raz i chyba za pięć minut drugi, nie jestem pewien, bo brzmi to podobnie jak wcześniej. Grymas na jej twarzy nie jest wtedy zbyt ciekawy. Wiem, że mój również, więc kiedy przychodzi moja kolej, biorę ją na stojaka, od tyłu. Nie chcemy na siebie patrzeć. – Wyjdziesz ze mnie, prawda? – pyta. Lubi czuć się chyba jak nastolatka, która może wpaść, a przecież jest dawno po menopauzie. Dymam ją dosyć długo, chyba nawet sprawiam jej ekstra orgazm, ale sam zaczynam się zastanawiać czy uda mi się skończyć, naprawdę mnie to nurtuje. Trwa to i trwa, aż w końcu mnie bierze, na amen i nieodwołalnie. Kończę na jej plecach. Biała sperma na jej brązowej skórze wygląda niemal abstrakcyjnie. – Wskoczę pod prysznic i pójdziemy na plażę, co ty na to? Wieczorem ma być jakiś koncert – mówi, kierując się do łazienki. – Jaki koncert? – Nie wiem. Jakieś stare hity. Można też potańczyć. – Chcesz tańczyć? – A ty nie? Kładę się na łóżku, na wznak. Za oknem słychać mewy, wpada też przyjemny, chłodny wiatr. Myślę sobie, że to dopiero drugi dzień. Zostały trzy. Jeszcze trzy dni. Główkuję cholera jak ja to wytrzymam. Marcin Mielcarek (ur. 1996) - absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Pełnoprawny debiut opowiadaniem Wszystkie nasze Boginie-Matki w numerze 05/2020 "Twórczości". Od tamtego czasu publikowany w wielu ogólnopolskich czasopismach. Autor zbioru opowiadań Parada myśli nocnych . W 2022 roku powieściowy debiut Sztuka latania . Mieszka w Zielonej Górze.
- Marcin Balcerzak – Wadim
Wadim odważnie oglądał każdy film wojenny dopiero będąc w Polsce, nie dzieląc żadnego na film produkcji amerykańskiej i produkcji obojętnej, a bywało, że trafiał na filmy produkcji koreańskiej i też jemu to nie przeszkadzało. Co prawda, raz złapał się na tym, że włączył przypadkowo tylko, stary film wojenny produkcji radzieckiej, który wydał się Wadimowi za bardzo subtelny i że w te hełmy sowieckie w Afganistanie strzelali mudżahedini za mało przekonująco. W snach za to widział, jak hełmy razem z głowami ruskich żołnierzy, rozpadają się przy byle podmuchu wiatru od strony gór Hindukusz, albo po omacku, w czasie mgły przylazłej od strony Karakorum. Ostatnio Wadim nawet przestał brać we śnie jeńców, tylko od razu strzelał kacapom po nogach, żeby leżąc na zimnej skale, wykrwawiali się jak najdłużej. We snach tylko Wadimowi okrucieństwo przychodziło od tak. Zresztą, zadzwonić mógłby Wadim do dyspozytora snów i poprosić o zmianę pakietu na platynowy, ale jak?, gdyż drony na niebie, pocięły fale łączące ziemię z dyspozytornią. Czy będzie musiał już zawsze zabijać kacapów we snach? Może, zresztą kiedyś, dodzwoni się do dyspozytorni prosząc, żeby wreszcie wyłączyli mu te przykre sny. Postanowił za to, że nie będzie już nigdy bił brawo żadnej reprezentacji piłkarskiej. Bez względu na kolor koszulek. Świat, jak kiedyś się wydawało Wadimowi jest skończony, wystarczyło wyjść przed dom i stał płot, a za płotem płynął Dniepr. Ale nie ciągnęło go nigdy, żeby wyjeżdżać nawet blisko do Polski, bo po co. A może i by ciągnęło, ale nie pamiętał kiedy. Bo właściwie skąd miałby pamiętać, każdy oddech przy ich niezliczonej ilości. Z landszaftami które malował było inaczej. Każdego pamiętał. I nawet jak nie oddzwaniały do niego same z mini telefonów, które im kupił, tak jak obiecywały przy sprzedaży. Pamiętał, jakie kolory nakładał na płótna i w jakiej starannej kolejności. Jakie były tematy zleceń, z którymi przychodzili do niego klienci. Najpierw szkicował ołówkiem na płótnie kształty, żeby ostatecznie wypełnić je kolorami, niebieskim albo żonkilowym jak artysta niepośledni. Jednak muza żadna nie pukała wtedy do jego mieszkania z natchnieniem, gdy malował na przykład - grzyby rosnące u stóp mrowiska. Wystarczyłoby przecież, żeby zrobić takie unikalne zdjęcie, ale jak się wyraził zamawiający obraz pod tytułem: „Grzyb z mrowiskiem w tle” - ile musiałby się nałazić po lasach, żeby znaleźć taki kadr. Innym razem, obraz pod tytułem: „Dzień jednocześnie i noc” ,tak Wadim musiał literami podpisać , żeby ten kupujący, miał pewność, że przeniknięcie jednego w drugie Wadim mu namalował, a nie co inne. Nie miał też Wadim w zwyczaju z kogokolwiek się śmiać. Nawet, jak do twarz pokurczów, zamawiających płótna , domalowywał atletyczne ciała, zamiast; tak jak stali przed nim, malując ich wielkie brzuchy i byle jakie twarze. Raczej te piękne męskie mięśnie na brzuchu woleliby, to samo na rękach i nogach, więc Wadim malował. Bez przeszkód, takie malowanie mu wychodziło. Taki miał bezmiar, w magazynie pięknych męskich ciał Wadim w głowie. Skąd ich tyle brał? A na przykład z kobiecymi ciałami magazyn stał pusty. Życie za każdym razem, mogłoby mu się ułożyć inaczej, gdyby miał wiele żyć. Przy tym tylko jednym, trzeba by uważać na wszystko dookoła. A to możliwość pozostaje do zawiśnięcia na nie tej lotni w powietrzu, gdy nagle przestanie ją wznosić ciepły wiatr znad oceanu pod skrzydła. Albo, biorąc pod uwagę miliony strzał, wystrzelonych w czasie wieków średnich w powietrze przez królów, trzeba było mieć nieskończenie wiele szczęścia, żeby nie podejść pod jedną. Tak samo teraz, patrzeć ma Wadim w niebo wciąż, i patrzeć, co z tego nieba spadnie poza deszczem? Wydawać się Wadimowi zaczęło, że jeden z tysięcy dronów, wcześniej przelatujących nad jego głową, właśnie uwziął się i poleciał zwyrodniały za Wadimem za granicę do Polski. Zamierzał akurat na jego łbie naładować swój akumulator, wyciągając z mózgu Wadima neurony; i komu trzeba tłumaczyć, że są to drobne impulsy elektryczne w czasie wojny na wagę złota jak proch. Czekać by pozostawało Wadimowi tylko, jak po chwili dron odrzuci Wadima puste szczątki, jak robią też pająki z wessanymi muchami. Wadim. Martwił się Wadim codziennie, że nie mógłby cały dzień i całą noc chodzić, patrząc tylko w niebo. Lepiej od razu byłoby podejść pod drona kamikadze i zaprosić go do siebie na głowę. Zdejmując czapkę i by doprawdy wszystko, co złe się już skończyło. Że malować to trzeba umieć. Nie raz tak myślał Wadim o sobie, nawet gdy sprzedawał najdroższy swój landszaft za 1000 Hrywien, na którym widać Putina, jak diabły ciągną go za nogi do piekła na dole, a u góry anioł pokazuje Putinowi gołą, nieopierzoną tym razem dupę. Też trudno by było, takie zdjęcie gdzieśkolwiek zrobić na świecie, tak samo jak tego grzyba z mrowiskiem w tle. Ale też, co do pomysłu takiego na obraz, Wadim się wzdrygał i gdyby mógł, odkupiłby dzisiaj ten obraz niedobry, i kto wie, a może i by wyrzucił z Putinem ten obraz i z diabłami ot, tak w niepamięć. Albo właśnie na przekór raczej, cykl komiksów takich mógłby Wadim narysować z Putinem ołówkiem w różnych pozach, a i pewnie ubrałby i te rysunki w słowa po angielsku. Póki co, zaniechał jednak pomysł z komiksem do odwołania na później. Dobra już dobra. Może jedynie potrzebowałby wyjechać Wadim gdzieś, żeby same tematy na wybitne obrazy jego by odnalazły. Może za długo już siedzi nad rzeką Dniepr i głupio wpatruje się w nieruchome spławiki. W Krakowie zaś na Kazimierzu, jakby wynajął sobie stary strych i ukradłby, któryś z pędzli Matejki z muzeum, a z głowy wtedy same popłyną pomysły na arcydzieła. Ktoś by pomyślał, ale wówczas, nie namalowałby pięknie jak Ołeksandr Bohomazow, ale dwieście razy lepiej. Wybiegł gdyby tylko z domu, to do Lwowa by dobiegł w tydzień, po to, żeby na murach Akademii Narodowej Sztuk Pięknych farbą i pędzlem napisałby: „ już żałujcie że muszę stąd wyjechać szubrawcy” . A w przyszłej biografii o Wadimie, pewnie napiszą mniej więcej, że jako członek cyganerii lwowskiej, mazał farbą po murach dostojnej akademii farbami, po których ślad został po stu latach do dzisiaj, pomimo sikania psów na ściany i innych politycznych zamalowywań. Później już tylko granica w Medyce, a gdy wlazł Wadim na dach autobusu, widział już przez lornetkę smog nad Krakowem. A weźmie i właśnie narysuje już ten smog u siebie w kołonotatniku poślinionym ołówkiem, siedząc na tym autobusie. Ale skąd ma wziąć spokój na rysowanie i nietrzęsącą się rękę? Jak buja tu na dachu autobusu i wieje? A jak już leci za nim rakieta wystrzelona celowo by go dosięgła i rozdarła? A gdyby zaraz za granicą polsko – ukraińską, wykopał sobie w ziemi jamę i już z niej nigdy by nie wychodził do skończenia świata? Nikt teraz nie powie, że to głupi byłby pomysł, ale pracochłonny. Zamiast sztalugi, powinien targać za sobą Wadim do Polski łopatę do kopania jam. Albo, żeby wcale nie zatrzymywał się na noc w przypadkowym domu, tylko by spał w wykopanej dziurze w szczerym polu przez siebie. I też dlatego, pierwsze co zobaczył w Polsce, to psy przestraszone z Ukrainy, biegające z kośćmi w pyskach, które chciały je gdzieś koniecznie zakopać, tyle, że powypadały kości im ze zdrętwiałych psich pysków ze strachu, i leżą przypadkowo gdzie bądź, bieląc się tylko teraz w polu jak w piosence. Wziął też ze sobą Wadim, niewystrzelone patrony na wypadek, gdyby zapomniał co i jak. Wyjmie z plecaka dopiero jak bezpiecznie stanie za sztalugą w Krakowie na strychu z Matejki pędzlem w ręku. Adresy jakieś ma poprzesyłane na telefonie w Polsce. A jak nie znajdzie czasu na odwiedzenie wszystkich? I naprawdę jakby miało się okazać, że w Kołobrzegu na przykład, miałby namalować swój najważniejszy obraz, a traf zrządzi, że nie trafi nigdy do Kołobrzegu? Co innego, gdyby w telefonie czekał na niego jeden adres, do jednej osoby z zaproszeniem na całe życie. A jak zacznie pod Barbakanem w Krakowie sprzedawać landszafty z karykaturami polskich królów. Same łokcie malowane bez rąk i krzywe usta bez twarz? Albo jeszcze może się przydarzyć, że folie reklamowe w różne wzory będzie przyklejał do szyb w salonach piękności ze strzykawkami i z kwasem hialuronowym, zarobkowo. Zamiast wiarygodnie odmalowywać swój strach na strychu, farbami pomieszanymi z prochem z patronów i pajęczynami zapomnienia. Strugać też jak mu każą z drewna fujarki i na jarmarkach z rękodziełem, każą grać na nich ludowe ukraińskie melodie ze stepu? A nie nauczy się grać ani strugać w drewnie przez rok. Co z tego, że koleżanka Darya od SMS-ów, uczyłaby z nim tańców ludowych w Domu Kultury w Rzeszowie, jakby tylko nie zniechęciłaby się, ucząc najpierw tańczyć Wadima o drewnianych nogach. Ale nawet nikomu, ani jednego nikogo, wokół Wadima teraz nie ma, komu chciałby o tym opowiedzieć tę historię, nie ma koło niego. Nawet, gdyby komuś szczególnie zależało na tym, żeby teraz być z Wadimem i ostrzegać szturchańcami go przed zabłąkaną ruską rakietą jak stoi na dachu autobusu, to nikt mu i tak nie przychodzi na myśl. Zresztą, jeśli już nikt w Ukrainie nie jest żywy? A jak została już na zawsze wydarta strona z mapą Ukrainy z atlasów świata? Pod wodą może zamieszka Wadim w Polsce, chyba że jak bóbr albo ryba, skoro nie wziął ze sobą łopaty. Jak jednak miałby zamieszkać na stałe pod wodą; a o cenie, jaką musiałby zapłacić za przeszczepienie sobie oskrzeli zamiast płuc wolał nie myśleć. Nie będzie jednak więc jak płoć, jedząca kukurydzianą zanętę. Ile razy jeszcze miałby do siebie mówić, że będąc tylko w Polsce, już jest obiecującym artystą, a landszafty które malował do tej pory, przekaże do swojego kiedyś tam muzeum we wiosce, z której uciekł. W Krakowie jednak przy kostce brukowej żeby poszedł robić, prosiła go pani z agencji pracy, bo nikomu już w Polsce nie chce się ciężko pracować. Dlatego jak Wadim nie przyjmie takiej pracy, będzie musiała sama zamknąć agencję i sama wrócić na Ukrainę. W zamian, spał będzie w siedmioosobowym pokoju, jednak z cotygodniową pewną wypłatą. Ona może go jeszcze zapewnić, że wyśle Wadima do jednej z tych firm, która co tydzień uczciwie zapłaci. Artystów, mu jeszcze powie pani, jest w brygadzie od układania kostki paru. I nauczyciele są muzyki. Także niebanalni są designerzy sztuki użytkowej z Akademii we Lwowie, z kierunków sztuk dekoracyjnych i wzornictwa. Na niedzielę wykupi też dla całej brygady bonus, czyli bilety do MOCAK-u, żeby może sobie w środku porobili zdjęcia, dla być może inspiracji na przyszłość, a nie tylko przetrzymując obrazy w niepewnej i krótkiej pamięci głowy. Sama wozić ich będzie i przywozić osobiście z Nowej Huty, gdzie będą rewitalizować centrum, kładąc kostkę brukową w miejsce betonowych płyt chodnikowych. Jakby bardzo chcieli, jeszcze uprosi wykonawcę, żeby mogli poodciskać swoje dłonie na betonowych donicach jeszcze nie stwardniałego na zawsze betonu. Niech ją poprawi jeśli się myli, ale, że upamiętnieni będą na sto lat, aż do być może następnej rewitalizacji. Jakiś czas owszem dawało się radę, dopóki dawało się radę klęczeć przez osiem godzin na betonie. Potem Kołobrzeg. Bo jak, jakby miało by się okazać, że czeka na Wadima morze zleceń na wielkie marynistyczne malowanie na płótnie okrętów , a on by nie pojechał do Kołobrzegu. Nie teraz, może jeszcze nie teraz, bo się nie było co łudzić, że farby sobie kupi i zacznie malować społeczne murale na blokowiskach w Kołobrzegu za pieniądze z Urzędu Miasta. Ale przecież kwiaty lubi Wadim sadzić. A przycinać drzewom gałęzie nie jest przecież sztuką, mając elektryczne nożyce do cięcia żywopłotu. Podeschłym roślinom będzie Wadim zakładał nawodnienie kropelkowe, rozciągając plastikowe rury i zakładając zraszacze. Kosić trawę kosiarką spalinową przecież że nie zapomniał. A wcześniej nauczy się zakładania trawnika z rolki. A jak już na Wałach Chrobrego się nauczy ogrodniczego rzemiosła, będzie projektował zieleń ludziom w przydomowych ogrodach w Ukrainie. Usypywać się nauczy klomby, wodospady się nauczy murować i formy przeróżne zacznie nadawać żywopłotom i krzewom. Ile zobaczy znajdzie radości w przesadzaniu starych drzew. A kamienne gabiony będzie ustawiał jak Fidiasz na Akropolu kolumny. Niech tylko Wadim pomyśli, że za niedługo, nikt nie będzie kupował obrazów, bo tyle już ich będzie namalowanych. A gdzie będzie Wadimowi bliżej do sztuk pięknych jak nie pracując w ogrodzie? Może też później urządzać ogrody pod Kijowem oligarchom. Prawdziwe parki ze stuletnimi dębami, z podziemnymi spływami łódką wśród jaskiń, i zielone scenografie w salach koncertowych w pozamykanych kopalniach na tysiąc osób. Koparki sobie pokupuje Wadim używane w Polsce, traktorki, glebogryzarki, wertykulatory i karczownice. Z Kazachstanu mu naprzyjeżdża pracowników, którzy spać będą w jurtach, a jeść będą upolowane przez ich sokoły króliki, które im powypuszczasz Wadim nocą w krzaki. Za jedno Euro na godzinę Kazachowie, ci ogród jaki będziesz chciał Wadim wyszykują. Wysłałbyś lepiej te blejtramy niepomalowane do domu kurierem, a nie nosisz je ze sobą i stawiasz na piasku z widokiem na polskie morze bezużytecznie. Teraz to Wadim ma wracać, kiedy jego najgorsze sny się sprawdzają? Jak drony kamikadze latają po całej Ukrainie szukając nie patrzących do góry głów. A jak widzi zdjęcia z pustymi ciałami wyssanymi przez drony w telewizji, marzy mu się jedno, żeby na płycie wielkiego lotniska w Kołobrzegu, namalować milion kwiatów, do których by się zleciały drony z całej Ukrainy i rój taki wtedy, zlałby wtedy, żrącymi pestycydami ze sikawek straży pożarnej na lotnisku by zdechły. Koniec naprawdę Wadim powiedział i więcej nie poszedł sadzić trawy. Zostawia też za sobą bez żalu rabaty i klomby, a także też zimowe ogrody, chociaż rosnące tylko w krajach, gdzie nie jest już ciężko żyć. Przyrzekł sobie, że więcej nie zabije żadnego kreta w ogrodzie łopatą, ani nie będzie bezdusznie robił oprysków , zabijając nie tylko mszyce, ale i też żaby, żuki i bogu ducha winne ważki. Edward Munch napisał wtedy list do Wadima z Norwegii. Chodził z nim listem Wadim przeszczęśliwy po całym Kołobrzegu. Żeby dłużej nie czekał , było napisane, tylko żeby przylatywał do Norwegii, było napisane po ukraińsku. Koniecznie, bo Wadim ma talent równy talentowi Muncha i żeby dał sobie spokój z Malczewskim i przestał, żeby oglądać jego krakowskie bohomazy. Odstąpi mu swoją pracownie nieodpłatnie. Co innego materiały do malowania, które będzie musiał sobie kupić sam. Ale to szczegół, bo ze socjalu w Norwegii odłoży sobie na nienajgorsze farby. Pokaże Wadimowi te miejsce, gdzie zobaczył „Krzyk”. I wiele różnych miejsc, o których nie będzie się rozpisywał. Jakby był Wadim za bardzo jego osobą skrępowany, sam Wadima rękę poprowadzi z pędzlem i jest duża szansa, że powstanie wówczas obraz Wadima „Szept”, sławny jak onegdaj „Krzyk” na cały świat. A co do dobrego lekarza psychiatry, o którego się pytał Wadim na wszelki wypadek, odpowiada, że dostanie adres prawnuka lekarza, który leczył Muncha przy jego czterech obrazach „Krzyku”, po namalowaniu których, zaraz zrobiło się Edwardowi gorzej. Jemu się leczyło nieźle u niego, ale dzisiaj lekarstw jest przecież nieskończenie więcej i nie musi się wcale stać, że Wadim do końca życia będzie pierdolnięty. Za dużo rzeczy, żeby też nie brał ze sobą, tylko bagaż podręczny, a mniej zapłaci za przelot. Będzie Munch czekał na Wadima na lotnisku „Gardermoen” w Oslo w środę. Tylko jak miałby nie przylecieć, żeby się Munchowi nie pokazywał na oczy. Wszyscy odradzali Wadimowi wylot. Odpowiadał tylko: meni bayduzhne. Tyle. I tylko tyle. Marcin Balcerzak (ur. 1967) – publikował opowiadania w „Helikopterze”, „Trytytce”, „Zakładzie”, „Kontencie” i „Tlenie Literackim”. Mieszka i pracuje w Sieradzu.









