top of page

Znaleziono 644 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania

  • Władysław Edelman - dwa opowiadania

    Gałązka oliwna Jestem prostym, szarym człowiekiem, mieszkańcem średniego miasta, niczym się nie wyróżniam. Nie mam specjalnych zdolności, ale też i nie odbiegam jakoś specjalnie w dół. Tak myślę. Średni wzrost, średnia uroda, średnie wykształcenie. Ze zdrowiem też raczej średnio. Tylko do zarobków wysokości średniej krajowej bardzo mi daleko. Ludzie najczęściej nie zwracają na mnie uwagi, gdziekolwiek się pojawię, jakby mnie tam nie było, jakbym był przezroczysty. Niedawno, kiedy wracałem z pracy, zauważyłem, że coś się dzieje. Dwie postaci stojące na poboczu zakurzonej drogi gestykulowały gwałtowne, wykonywały nerwowe ruchy, kłóciły się. Było za daleko abym coś usłyszał, podszedłem więc bliżej. Nie zauważyli mnie, co mnie specjalnie nie zdziwiło. Teraz widziałem już wyraźnie. Tak, to było Dobro walczące ze Złem. Dobro ubrane było w biały frak czy smoking, białe buty, na głowie tkwił biały cylinder. W dłoni trzymało gałązkę oliwną, którą wymachiwało. Zło miało na sobie czarny garnitur i czarne buty. Obie strony konfliktu krążyły wokół siebie, poszturchiwały, zaczepiały. Krzyczeli coś, ale nic nie mogłem zrozumieć. W końcu zaczęli się bić. Podszedłem jeszcze bliżej i starałem się do nich zagadać. - Halo - krzyknąłem. Tak nie można, musicie się porozumieć, przekonać wzajemnie i raz na zawsze zaprzestać walki, która was wykańcza. Starałem się grzecznie, ale zdecydowanie przemówić im do rozsądku. Wreszcie mnie dostrzegli, zatrzymali na chwilę, zamilkli i wpatrywali błyszczącymi oczami. - Nie wtrącaj się - powiedziało Zło cedząc słowa. Zajmij się swoimi sprawami. Nie masz nic do roboty? - Przestańcie - powiedziałem. Zgoda buduje, niezgoda rujnuje... Jak długo już tak się bijecie? - Od tysięcy lat - odpowiedzieli zgodnym chórem. Tembr ich głosów także był bardzo podobny. Zrobiłem głęboki wdech, zebrałem się w sobie i ruszyłem wolno w ich kierunku z otwartymi ramionami, układając w myślach przemowę, którą ich pogodzę. Tak, to byłoby coś, zasłużyłbym się dla ogółu, dla ludzkości. - Stój gnojku, ani kroku dalej! - krzyknęło Dobro. - Ale jak to, dlaczego, ja przecież... - próbowałem coś powiedzieć, wytłumaczyć, że niczego złego nie mam na myśli.    - Chcesz w ryja? - dorzuciło. Spojrzeli na siebie i zaśmiali się złowieszczo. A właściwie to kto cię tu prosił? Kim do cholery jesteś, że się wtrącasz do cudzych spraw? Zamurowało mnie. Ze strachu nie mogłem zrobić żadnego ruchu. Podeszli powoli do mnie i zaczęli krążyć wokół, jak dzikie zwierzęta zanim dopadną ofiarę. Nagle Zło kopnęło mnie w kostkę. Dobro dało bolesnego kuksańca w bok, i - niby dla żartu - uderzyło gałązką oliwną w twarz. Zapiekło. Udałem, że to nic, uśmiechnąłem się tylko gorzko. Dostałem w drugi policzek. Zło zaczęło się głupkowato śmiać, spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zaczęli mnie szarpać i popychać, tak że latałem od jednego do drugiego, jak bezwolna, szmaciana kukła. Sytuacja wymknęła się spod kontroli, zrobiło się niebezpiecznie. Kiedy po raz kolejny upadłem, doszedłem do wniosku, że i tak niczego nie wskóram, trzeba brać nogi za pas. Podnosząc się z ziemi wziąłem garść piachu i sypnąłem jednemu i drugiemu w oczy. Zyskałem tym chwilę przewagi i zacząłem uciekać. Strach dodawał mi sił, jednak oni byli niezwykle szybcy. Zrzucili marynarki i gnali za mną jak opętani, ramię w ramię, byli coraz bliżej, gdy nagle okazało się, że droga się skończyła a ja jestem na krawędzi urwiska. Spojrzałem w dół, było niebezpiecznie stromo, ze zbocza sterczały głazy i korzenie. Ponieważ moi oprawcy zbliżali się z każdą chwilą, zaryzykowałem, przywarłem brzuchem do zbocza, wczepiłem się w nie pazurami i zacząłem zsuwać. Nagle stopy znalazły jakieś oparcie. Grunt był tak ukształtowany, że nie mogłem ich zobaczyć i oni mnie pewnie też nie widzieli. Słyszałem tylko nad głową głupi rechot i poklepywanie się po plecach. Byli przekonani, że mnie pokonali, że spadłem w przepaść. Odczekałem chwilę, głosy zaczęły się oddalać. Znalazłem jakieś korzenie i gałęzie, które pomogły mi się wspiąć, podciągnąć. Wyjrzałem ostrożnie zza krawędzi. Szli jak dobrzy kompani, otrzepując się wzajemnie z kurzu. Po drodze podnieśli porzucone wcześniej części garderoby, ale pomylili je. Dobro było teraz czarno-białe a Zło biało-czarne. Zło miało też na głowie biały cylinder. Kiedy jeszcze trochę się oddalili, trudno było ich rozróżnić, stali się jedną, szarą masą. Wygramoliłem się na powierzchnię obolały, miałem siniaki i zadrapania. Spostrzegłem, że nie mam lewego buta. Leżał nieopodal. Zrobiłem kilka kroków, włożyłem go i z trudem zawiązałem. Tuż obok leżała złamana w pół gałązka oliwna. Podniosłem ją. Jakoś dziwnie pachniała piołunem... Lusterko wsteczne Jan był zwykłym, małym chłopcem. Z pozoru niczym szczególnym się nie wyróżniał, jednak miał cechę niezwykłą - był odwrotnością samego siebie. Lustrzanym odbiciem. Prawą rękę miał po lewej stronie, lewą po prawej. Podobnie było z nogami. Inne części jego ciała także były zamienione. To, co chłopcy mają zwykle z przodu, Jan miał z tyłu. Nie, nie chodzi tu o tę jedną część, o której myślicie. Jan cały przód miał z tyłu, a tył z przodu! Do siódmego roku życia, nikt tego nie zauważył, nawet jego rodzona mama, która, jak każda matka, zna swoje dziecko od podszewki. Może wzięło się to stąd, że nigdy pod podszewkę nie zaglądała, a może z tej przyczyny, że Marianna do zbyt rozgarniętych nie należała. Studiowała wprawdzie medycynę, ale Jan urodził się, zanim na wykładach omawiane były części składowe chłopców, nie miała więc skali porównawczej. Z budową dziewczynek, a następnie kobiet, zapoznała się organoleptycznie. Natomiast budowy Januarego, ojca Jana, w tym rozmieszczenia jego poszczególnych elementów absolutnie nie znała, bo i skąd. Zaszła w ciążę przez przypadek. Ot, chodziła sobie, chodziła, to tu, to tam, na dyskotekę, do kin, barów, marketów, to i w ciążę sobie zaszła, sama nie wiedząc jak i kiedy. O tym, że January jest ojcem Jana, zorientowała się, kiedy obaj mężczyźni spotkali się przypadkiem podczas zakupów. Było to w galerii handlowej na schodach ruchomych, którymi January jechał w dół, z zakupioną właśnie kostką margaryny mlecznej, zaś Marianna z Janem w górę, z koszykiem malin. I nagle Mariannę coś uderzyło. Była to margaryna, którą January nieopatrznie wypuścił z rąk. Następnie uderzyło ją niesamowite wprost podobieństwo obu panów. Z tym, że jeden był mały, a drugi duży, poza tym byli identyczni. Jan był zresztą częścią Januarego, co było widoczne na pierwsze rzut oka. Także rzut dyskiem oraz oszczepem, bo January był sportowcem. Ale niczym nie rzucał, gdyż porzucił sport, kiedy się zorientował, że może to prowadzić do śmierci, kalectwa lub innych groźnych chorób. Na przykład świerzbu. A tego nie lubił. Lubił żyć. Uwielbiał też maliny, dlatego ona mu z kosza... wiecie co było dalej, bo ktoś to już wcześniej opisał. I w ten oto, nieoczekiwany sposób, rodzina połączyła się węzłem. Marynarskim zresztą, bo January zaraz po tym jak zerwał ze sportem, związał się z marynarką. Marynarka była dość zniszczona, pruła się tu i tam, więc przydała mu się poznana niedawno Marianna, która pamiętała ze studiów jak się robi szwy chirurgiczne. Szwy udały się nad wyraz. Odtąd cała rodzina chodziła razem, bo Marianna połączyła się z Januarym węzłem małżeńskim, a z synem Janem połączyła ich więź rodzinna. Kłopot był tylko w tym, że Jan miał wszystko odwrotnie, chodził więc tyłem. Ale i na to znalazł się sposób, gdyż January zamontował mu lusterko wsteczne i odtąd wszyscy żyli długo i szczęśliwie, czego i Państwu życzę. Władysław Edelman  (ur. 1952) – autor opowiadań, humoresek i wierszy nagradzanych na wielu konkursach. W 2022 roku wydał Anomalie, w 2024 roku tom poezji Niepotrzebne skreślić . Jest członkiem Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów, Literackiego Kabaretu HALLO, Grupy Improwizacyjnej Trójkąt do Kwadratu oraz grupy Minimalist Photography. Mieszka w Zielonej Górze.

  • Kuba Kapral – Żywot B (fragment powieści)

    1 Nauczyciel stoi tyłem do klasy. Ubranie nauczyciela jest nieistotne. Głowa nauczyciela jest łysa i pomarszczona. Prawa dłoń nauczyciela stawia na tablicy krótkie pionowe kreski. Cztery pionowe kreski przekreślane są poziomą. Palce lewej dłoni nauczyciela uderzają miarowo o kciuk: raz, dwa, trzy, cztery. I znowu. Sporą część tablicy zapełniają grupki kresek. W jednej z fałd na potylicy nauczyciela otwiera się oko. Oko patrzy na klasę. Pisk. Uczniowie siedzą wyprostowani w równych rzędach. Uczniowie mają na sobie szorstkie mundurki. Włosy uczniów przycięto tuż przy skórze. Powieki uczniów zszyte są równym czarnym ściegiem. Usta lekko rozchylone. Od pisku kredy trącej o tablicę, głowy uczniów puchną i pękają z cichym sinopyłym puk. Puk. Puk. Bezgłowe ciała uczniów nadal siedzą w ławkach. Czy warto wspomnieć, że niespiesznie wirujący w powietrzu pył układa się w wymyślne abstrakcyjne kształty?  Warto.  Jeden z uczniów, nazwijmy go B, wyciąga z piórnika zaostrzony ołówek z gumką. Gumka jest różowa i niczego jeszcze nie ścierała. B wbija sobie ołówek w przewód lewego ucha. Dość głęboko. Z ucha wyciekają czarne nutki i kapią na naramiennik mundurka. Kap, kap, kap. Ołówek sterczy z ucha B, końcówka ołówka lekko drży. Nauczyciel kreśli na tablicy. Głowy uczniów puchną i pękają. Puk, puk, puk. B wyciąga z piórnika kolejny ołówek wbija go sobie w przewód prawego ucha. Pod koniec lekcji, tylko B i siedzący z tyłu uczeń,  mają głowy na karku. Oko nauczyciela patrzy na nich. Mruga. Dłoń nauczyciela mocniej przyciska kredę do tablicy.  Puk.  B czeka na dzwonek. Klosz dzwonka to nabrzmiały bezwłosy brzuch. Po skórze spływają krople potu. Pod dzwonkiem zebrał się naciek kształtem przypominający grot strzały. Albo Afrykę. Koniec lekcji: młoteczki uderzają w klosz dzwonka. Rozlega się dźwięk jak szybkie, głuche klaskanie. Młoteczki uderzające w klosz dzwonka są z kości. Kości mogą być ludzkie, ale nie muszą. Czy można zapytać, jak to się dzieje, że uczniowie reagują na dzwonek, mimo braku głów? Nie.  Bezgłowe ciała uczniów wstają ostrożnie z ławek i po omacku kierują się do wyjścia. B trzyma się z tyłu, końcówki ołówków w jego uszach drgają. Potyliczne oko nauczyciela czujnie wpatruje się w klasę. Prawa dłoń ściska kredę, lewa nadal liczy na palcach. W potylicy nauczyciela otwiera się kolejne oko. I kolejne. Oczy czujnie rozglądają się po klasie. B wychodzi niezauważony.  Chyba.  Gdy ostatni uczeń wychodzi z klasy, nauczyciel przestaje liczyć. Odkłada kredę na półeczkę pod tablicą. Pstryka palcami, drzwi do klasy zamykają się posłusznie. Nauczyciel przymyka potyliczne oczy i zaczyna zachłannie lizać tablicę. Spod jego języka wyskakują iskry, składające się w równych proporcjach ze światła i cienia. Iskry rozcienioświetlają twarz nauczyciela. Przednie powieki nauczyciela zszyte są czarnym równym ściegiem. Czy to nitka, czy… Nicień? Na korytarzu jest tłoczno i prawie całkiem cicho Z rzadka piśnie podeszwa buta na wypastowanej podłodze. Bezgłowi uczniowie przesuwają się ostrożnie wzdłuż ścian. Niektórzy potykają się, przewracają, pełzną po podłodze, po innych uczniach. Ze ściany, w równych odstępach, wystają niewielkie krany, pordzewiałe i pozbawione kurków. Kapie z nich błotnista ciecz, kropla po kropli. Uczniowie podstawiają pod kraniki bezgłowe tułowia. Krople spadają na szyje uczniów. Kropla po kropli. Kap, kap. Kap.  Drzwi do klas są pozamykane. W szparach między drzwiami a podłogą widać pulsujące światłocienie. Cienie wypełzają spod drzwi i bezskutecznie usiłują sięgnąć klamki. To samo dzieje się ze światłem. W klasach nauczyciele kończą wylizywać tablice. Tablice pokryte są wymyślnymi kredowymi wzorami. Białe języki nauczycieli zwisają niczym krawaty. W językach otwierają się małe kratery. Kratery z prawej części języków wchłaniają światło, te z lewej wchłaniają cień. Po uczcie języki nauczycieli zwijają się spiralnie i znikają w ustach. Nauczyciele wpełzają po tablicach i wyżej, po ścianach, ku sufitowi. Tam zwieszają się głowami w dół. Ubrania nauczycieli stają się istotne, klosze dzwonków flaczeją. W klasach pachnie trupem.  Żywym.  B z ołówkami sterczącymi z uszu idzie środkiem korytarza. Niewykluczone, że gumki na końcach ołówków odbierają sygnały, które kierują krokami B. B wchodzi na schody. Na kolejnym piętrze wszystkie kraniki są zajęte. Uczniowie łapią błotniste krople w spragnione szyje. Niektórzy mają częściowo odtworzone głowy. Nie wszyscy uczniowie są dobrze ustawieni i ich głowy nakapują niewłaściwie, rozlewają się w lewo lub w prawo, albo naciekają na plecy. B wchodzi wyżej. Na piętrze znajduje się tylko kilkoro uczniów opartych o ściany. Głowy mają ładnie ukształtowane, zazwyczaj do wysokości nosów, jeden ma już nawet oko, które śledzi przechodzącego B. B wchodzi wyżej. I wyżej.    B idzie środkiem korytarza. W połowie korytarza końcówki ołówków tkwiących w uszach B przestają wibrować i B zatrzymuje się. Stoi przed wysokim uczniem. Warto wspomnieć, że uczeń ma idealnie ukształtowaną głowę. Oczywiście B tego nie dostrzega. Przez zaszyte powieki widzi jedynie wymyślne abstrakcyjne kształty. Wysoki uczeń jednym mocnym klaśnięciem wbija ołówki w głąb uszu B. Gałki oczne B napierają na powieki, jednak szwy trzymają mocno. Na nabrzmiałych powiekach pojawiają się pęcherze, po jednym na środku każdej powieki. Skóra na pęcherzach jest niemal przezroczysta, w głębi bąbli pływają szaroniebieskie tęczówki. B zaczyna widzieć, widzieć, jak przez łzy: nie może być pewny, czy uczeń uśmiecha się życzliwie, czy złośliwie. Nikt nie może być pewny. Wysoki uczeń strzepuje z naramienników B wyschnięte nutki i obraca się do okna. Spogląda na miasto gęsto pokryte skomplikowanymi wzorami. Czy wzory naniesione są na szybę, czy bezpośrednio na miasto?  Odpowiedz B.  2 B wychodzi na zewnątrz. Na zewnątrz nie różni się zbytnio od uczniów opuszczających mury szkoły. Od uczniów opuszczających mury szkoły z właściwie ukształtowanymi głowami. Z właściwie ukształtowanymi głowami uczniowie idą prosto do bramy prowadzącej do miasta. Do miasta nie idą uczniowie z niewłaściwie ukształtowanymi głowami. Z niewłaściwie ukształtowanymi głowami uczniowie zabierani są tylnym wyjściem na ciężarówki. Na ciężarówki wchodzą dobrowolnie, siadają na ławkach. Na ławkach siedzą z głowami nisko opuszczonymi i patrzą w podłogę. W podłogę nie patrzą uczniowie z głowami wygiętymi pod różnymi kątami, oni przyglądają się dziurkom w brezencie.  W brezencie rozsiane dziurki tworzą konstelacje, z których uczniowie z niewłaściwie ukształtowanymi głowami próbują odczytać swój los.  Los B także jest niepewny. Niepewnie rozgląda się po ulicach. Ulice wydają się ciągnąć w nieskończoność. Nieskończoności znak widnieje na pierwszym z brzegu budynku. Do budynku z tym znakiem wchodzi kilkoro uczniów. Pozostali uczniowie ruszają dalej w miasto i stopniowo znikają w stojących przy ulicach budynkach. Budynki pokryte są skomplikowanymi wzorami. Wzory przytwierdzone są do ścian i dachów w postaci trójwymiarowych pordzewiałych znaków, zgasłych neonów, spłowiałych szyldów i są nieczytelne dla B.  B stoi na pustym chodniku i czeka na wibracje wystających z uszu gumek. Gumki nic. Nic się nie dzieje także, gdy B dotyka miękkich główek palcami, jednak gdy naciska mocniej, jego głowę przeszywa bezgłośna błyskawica rozkwitająca między czarnymi figurami. Figury są płaskie, rozmieszczone regularnie, poświata po błyskawicy topnieje na nich i przychodzi ból. Bólu nie da się zlokalizować, wydaje się nakłuwać nerwy w różnych częściach ciała, przez co B, gdy raz za razem naciska na gumki, wygląda jak człowiek, który tańczy.    Człowiek, który tańczy wzbudza zainteresowanie i w oknach budynków pojawiają się zaciekawione głowy, a nie, to tylko obadylone doniczki.  Doniczki stoją w niektórych oknach. Niektóre okna świecą równym jarzeniowym blaskiem, większość jest ciemna. Ciemna uliczka przyciąga B, który wchodzi pomiędzy ozdobione podniszczonymi znakami budynki. Ozdobione podniszczonymi znakami  budynki wydają się zamknięte na głucho, martwe i zimne. Martwe i zimne oczy neonów śledzą B, gdy ten zatrzymuje się przed drzwiami prowadzącymi do budynku, na którym są tylko dwa znaki. Znaki leżą też na chodniku, mimo to, B naciska klamkę i szarpie. Szarpie, drzwi nie ustępują, B chce odejść, ale wtedy ktoś pcha drzwi od środka i oto stają otworem.   3 Co to?  To jest zakład.  Co to jest zakład?  Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja.  Produkcja czego?  Produktów i odpadów.  Tylko tyle?  Aż tyle.  Co mam robić?  Patrz.  Gdzie? Wszędzie, ucz się, coś masz z oczami, pokaż.  Co?  Pokaż aktualne badania.  Aktualne badania?  Każdy musi mieć aktualne badania, jeśli ich nie masz, musisz stąd iść.  Dokąd mam iść?  To nie moja sprawa, idź już.  Nie mogę zostać tu bez badań?  Oszalałeś, jak przyjdzie kontrola to…  To co?  Zakład jest to.  Co?  To jest zakład.  Tak, wiem, gdzie mogę zrobić te…  Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja.  …badania..?  Produktów i odpadów.  Czy pan mnie słucha?  Aż tyle.  Co mam robić?  Patrz.  Gdzie?  Wszędzie, ucz się, coś masz z oczami, pokaż aktualne badania.  Aktualne badania?  Każdy misi mieć aktualne badania, jeśli ich nie masz, musisz stąd iść.  Mam dokąd iść?  To nie sprawa moja, idź  już.  Nie mogę zostać tu bez badań?  Oszalałeś, jak przyjdzie kontro…  Co to jest zakład?  Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja.  Produkcja czego?  Produktów i odpadów.  Aż tyle?  Tylko tyle.  Co mam robić, żeby zdobyć te badania?  Patrz.  Gdzie?  Wszędzie, gdzie prowadzą strzałki, coś masz z oczami, pokaż.  Co?  Pokaż aktualne badania.  Aktualne badania są tam gdzie prowadzą strzałki?  Każdy musi mieć aktualne badania, jeśli ich nie masz, musisz stąd iść.  >>>>>>>>>>>>>> Czy to miejsce, gdzie wykonuje się aktualne badania?  Tak, to miejsce, gdzie wykonuje się aktualne badania.  Co mam zrobić, żeby uzyskać aktualne badania?  W celu uzyskania aktualnych badań należy mieć skierowanie z zakładu na aktualne badania.  <<<<<<<<<<<<<< Co to jest zakład?  Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja.  Produkcja czego?  Produktów i odpadów.  Tylko i aż tyle?  Cwany jesteś.  Co mam zrobić, żeby uzyskać skierowanie na aktualne badania?  Patrz.  Gdzie?  Wszędzie, gdzie wisi regulamin zakładu, ucz się, coś masz z oczami, pokaż.  Skierowanie na aktualne badania wydaje zakład wyłącznie pracownikowi zakładu?  Każdy musi mieć aktualne badania, jeśli ich nie masz, musisz stąd iść.  Dokąd mam iść?  To nie moja sprawa, idź już.  Nie mogę dostać skierowania na aktualne badania, gdyż nie jestem pracownikiem zakładu, a nie mogę zostać pracownikiem zakładu, gdyż nie mam aktualnych badań, czy ja oszalałem?  To jest zakład.  >>>>>>>>>>>>>> Czy to miejsce, gdzie wykonuje się aktualne badania?  Tak, to miejsce, gdzie wykonuje się aktualne badania.  Co mam zrobić, żeby uzyskać skierowanie na aktualne badania nie będąc pracownikiem zakładu?  W celu uzyskania aktualnych badań należy mieć skierowanie z zakładu na aktualne badania.  Co mam zrobić, żeby uzyskać skierowanie na aktualne badania nie będąc jeszcze pracownikiem zakładu?  W celu uzyskania aktualnych badań należy mieć skierowanie z zakładu na aktualne badania.  Czy mam coś z oczami?  Tak, masz coś z oczami.  Czy wszyscy mają coś z oczami?  Nie wiadomo, czy wszyscy mają coś z oczami.  Czy wszyscy, którzy pracują w zakładach mają coś z oczami?  Nie wiadomo, czy wszyscy, którzy pracują w zakładach mają coś z oczami.  Czy wszyscy, którzy pracują w zakładach mogą mieć coś z oczami?  Nie wiadomo, czy wszyscy, którzy pracują w zakładach mogą mieć coś z oczami.  Czy niektórzy z pracujących w zakładach mogą mieć coś z oczami?  Tak, niektórzy z pracujących w zakładach mogą mieć coś z oczami. <<<<<<<<<<<<<< Co to jest zakład?  Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja.  Produkcja czego?  Produktów i odpadów, tylko tyle i aż tyle, pokaż aktualne badania.  Aktualne badania, to te które mam schowane głęboko w kieszeni i szkoda czasu na wyciąganie ich, skoro odbywa się produkcja?  Każdy musi mieć aktualne badania, chociaż to nie moja sprawa, żeby sprawdzać czy masz głęboko w kieszeni schowane aktualne badania.  Mogę już iść do produkcji produktów lub odpadów?  Zacznij od odpadów.  4 Kocha/ ny /na /ni tato /mamo/ rodzice* W pierwszej kolejności chcę Cię /Was pozdrowić /uspokoić/ zapytać o zdrowie/aktualne wydarzenia/możliwość finansowego  wsparcia oraz podziękować za ostatni list. U mnie wszystko dobrze /źle/bez zmian .  Otrzymałem /nie otrzymałem  zatrudnienie przy produkcji produktów i odpadów . Mam tymczasowy/stały kwaterunek w ……………………………… Wolny czas spędzam w kinie/w teatrze/w bibliotece/w parku/z przyjaciółmi/ inne.  W nocy śpię dobrze /źle/trudno powiedzieć.  Najczęściej śni mi się dom  rodzinny/szkoła/zakład /inne.  Wypowiedź dowolna (max. 21 słów): Czy u Was są zdjęcia z mojego dzieciństwa? Nic nie pamiętam, nie wiem, może one mi pomogą. Przyślij proszę jeśli Następny list napiszę za tydzień /miesiąc/rok/nieokreślony czas.   Twój/ Wasz kochający /oddany/ nieokreślony syn/ córka  B *niepotrzebne skreślić Blankiet listu osobistego LOkatII012879 dodruk zam. PZD 1223/87 Kuba Kapral (ur. 1979) - poznański dramatopisarz, autor opowiadań, słuchowisk, offowy twórca teatralny .

  • Przemysław Znojek – #luty

    Plac Markiza de Pombal w lutym wygląda jak w zaawansowanej wiośnie Warszawa. Tłum spacerowiczów, turyści robiący zdjęcia, wesoło biegające dzieci, to elementy tworzące krajobraz tego miejsca. Plac Markiza de Pombal w lutym wygląda zjawiskowo. Pary świętują walentynki, całują się, wymieniają uprzejmościami i prezentami. A pośród nich biegnie on. Ubrany w czarne męskie legginsy, idealnie przylegające do szczupłych, a zarazem przypominających końskie pęciny łydek. Koszulka, która jest jego drugą skórą, opina klatkę piersiową uwydatniając wystające sutki, rozciąga się ekstremalnie w okolicach bicepsa, ponieważ regularnie trenuje. Zawsze twierdził, że sport w życiu człowieka jest ważny mimo, że wysoką wagę przykładał także do wykształcenia. Wypowiedział kiedyś zdanie, że to jazz odgrywa ważną rolę w jego życiu, zapisało się ono w wywiadzie, kręconym przez półprofesjonalną telewizję Miasteczka. Lubił to zdanie, wracał do niego pamięcią, zawsze się przy tym uśmiechając. Ale to nie jazz sprawił, że zjawił się w Lizbonie. To dzięki wykształceniu, dzięki niemu się tutaj pojawił. A może dzięki pracy, która pozwalała na dwutygodniowe ferie w środku kalendarzowej zimy? Istnieje jeszcze jeden wariant, mianowicie, to była Jej rekomendacja. Skoro Ona tu była, podobało Jej się, to jemu też się spodoba. Dostał na komunikatorze krótką listę rzeczy, które koniecznie musi zobaczyć, podziękował szarmancko, wśród oceanu słów ciepłych i przychylnych, doskonale wiedział, że Jej wiadomości sprawiają mu przyjemność, subtelna wymiana uprzejmości, podlana sosem kiełkującego uczucia, które wyraźnie zaskakując obie strony, narodziło się szybko, wydawało się, że zyskało rozpędu. Niczym bieg jego nóg, coraz szybszy, wyraźny, tętniący. Okulary starały się nie zwracać uwagi na jego oczy, mocno podpuchnięte, katar, zmiana klimatu, coś tak błahego nie jest w stanie go powstrzymać. Czy to katar sprawia, że nie śpi w nocy, że w Lizbonie ma ciągle pod górkę, on portugalski Syzyf, wciągający głaz na zmęczonych plecach. Ten piękny trzydziestoletni heros, który teraz biega szalonym wprost tempem, żeby nie myśleć, żeby zapomnieć, żeby nie być.  Całujący się publicznie ludzie są bezwstydni. Obnoszą się ze swoim szczęściem po ulicach, jak pawie prezentując swoje barwne i długie pióra. Denerwują innych. Denerwują jego. Bolą go ci tandetni ludzie. Stanowią dla niego prywatną drogę krzyżową, na każdej stacji znęcają się nad nim, boleśnie kłując w okolice serca. Raz rany są głębsze, raz tylko dotykają skórę krótkimi, kolorowymi pinezkami.  Życie jest gdzie indziej, na pewno nie w Lizbonie. Zakładał wypoczynek w rytm muzyki fado, dostał hardcorowy trash metalowy koncert, rozgrywany na jego nerwach, symfonię, której wyraźnie nie chciał, a jednak kapryśny luty miał dla niego zupełnie inny plan. Przewidywał, że może on nastąpić, odkładał go w myślach  w czasie na wczesną wiosnę, może za miesiąc, najlepiej za dwa, byle tylko miał za sobą spotkanie z nią na żywo. Ich konwersacja zaczęła się od spienionych fal Atlantyku, rosła, podnosiła się wysoko, by finalnie opaść, zostawić za sobą niewyraźne ślady na piasku. Te ślady doprowadziły go na skraj obłędu, jeszcze widoczne, ale już za chwilę, moment znikające, ulatniające się wraz z chłodnym wiatrem. Nie powiedział jej. Nie chciał jej powiedzieć. Zatrzymał dla siebie, zamknął w szkatułce, wyrzucił kluczyk, udawał, że go nie ma. Wybrał łatwo, jak pielgrzym decydujący się na umiarkowany szlak zamiast tego trudniejszego. Jak ktoś uciekający z Warszawy do Lizbony. Dlaczego nie powiedział? Bał się jej reakcji. Pamiętał to u Kundery, one dwie spotykają się w kawiarni, a tematem rozmowy jest on.  Biegał, szybko i bez opamiętania, a nad jego głową latały samoloty. Miał wrażenie, że jego ruch jest zawsze pod wzniesienie, gdzieś wysoko i nieosiągalnie. Tam znajdował się on jakieś trzy tysiące kilometrów od miejsca w którym aktualnie chciałby się znaleźć. Postrzeganie bezradności przez pryzmat dzielącej nas drogi [w tym przypadku jest ona policzalna, matematycznie uchwytna], wymyśla więc wciąż nowe wzory, podstawiając pasujące litery. Pomyśleć, że tak pogubi się we własnych przeliczeniach, spóźniając się na próbną maturę z tego właśnie przedmiotu. Trudno konstruuje się wzory z jedną niewiadomą. Te równania zawsze sprawiały mu wyraźny problem. Ufał, że po własnej maturze już nigdy do nich nie wróci, jednak okazało się, że rzeczywistość przygotowała jeszcze jeden test, w którym skazany pozostaje tylko na swoje przeczucie. Przeczucie odgrywało bowiem codzienne requiem, przypominając o sobie w najbardziej niekorzystnym miejscu i czasie: w trakcie prowadzonych lekcji, w autobusie pełnym obywateli Miasteczka o jednej i tej samej minie. Wszędzie tam, gdzie się go nie spodziewał, pojawiało się ze zdwojoną siłą, wybudzało, niepokoiło, wprawiało w chwilę odrętwienia. Melancholijne dni lutego, bez słońca i światła, te wszystkie jednakowo szare, nieco deszczowe, przygaszone chwile działały na niego destrukcyjnie. Nie chciał, nie mógł, nie potrafił. Rozdarty wewnętrznie, rzucał się w wir jak największej liczby zajęć, żeby nie myśleć. Tęsknoty wygrywały z rzeczywistością, spektakl przerwany został długim antraktem, a o jego zakończeniu widzowie nie zostali poinformowani. Czekali zatem w niepewności, czekał i on, a mgła stawała się coraz gęstsza, nie dostrzegał już sceny, audytorium także się rozpierzchło. Stał sam, wyprostowany i wpatrujący się w jeden punkt, marszczący czoło, wytężający wzrok w poszukiwaniu upragnionej twarzy aktorki, niestety nie potrafił jej dostrzec. Stał sam, a po policzkach spływały mu łzy piekące twarz, zbyt słone i zbyt wielkie. We mgle zamieniały się w lód o kształcie gruszek, spadały z brzękiem na parkiet podłogi teatru, zostawały tam na zawsze.  Z trudem obserwował swoją twarz w lustrze. Kiedykolwiek na nią patrzył odkrywał z przerażeniem, że przypomina pysk wilka. Starał się unikać luster, nie zbliżać się do nich, nie przeglądać. Najgorsze uczucie stanowiło dla niego zobaczenie wilczej twarzy w przestrzeni publicznej: w sklepowej witrynie czy oknie autobusu. Wtedy przerażenie powracało do niego ze zdwojoną siłą, czuł jak wyraźnie oblewa go zimny pot, a wszystko wkoło nagle pochyla się ku niemu, bacznie się przyglądając. Zaraz miał nad sobą kiwające się hotele, kamienice a nawet palmy. Umęczony siadał wtedy na ziemi, opierając się kurczowo o ścianę budynku, z daleka przypominając żebraka oczekującego na datki przechodniów. Nie zwracał uwagi na pytania zadawane w obcym języku, czy wszystko w porządku, kiwał głową najpierw potwierdzając, a potem znów zaprzeczając jak gdyby nie mógł się zdecydować, czy potrzebuje pomocy czy też jej unika. Tylko w szybach kolejnych przejeżdżających samochodów odbijał się ten smutny wilczy pysk. Znak, że zrobił coś niewłaściwego. Współczesny stygmat utraconego uczucia.  Dotarł na koniec Europy, tej którą znał. Za nią czaił się nieznany ląd oblewany przez wysokie i niespokojne fale oceanu. Widok, który ujrzał zaparł mu dech w piersiach, był on o tyle piękny, co niezwykle niebezpieczny. Pomyśleć, że kiedyś wierzono, że za tym ogromnym prawdziwym akwarium nie kryje się nic poza śmiercią. Zawsze dziwił się światu uznając jego skomplikowane oblicze, doceniając je zarazem. Wybierał właściwe rozwiązania, częstokroć takie, które dobrze znał, był ich pewien. Wierzył, że spokój i stabilizacja w życiu gwarantuje sukces, a lepsze jest wrogiem dobrego. Pewnie uznawałby te zasady do dziś, trzymałby się ich kurczowo, niczym dziecko wymagające od matki zakupu zauważonej w witrynie sklepowej zabawki, jednak coś się zmieniło. Porzucił je, zostawił na rzecz nieokreślonego szaleństwa, bo jak inaczej nazwać zaangażowanie uczuciowe w stosunku do osoby, której nie widział już tyle lat. Zaryzykował, postawił na giełdzie te najdroższe i najbardziej cenne akcje, wykupił je, nie zważając na konsekwencje. Współczesny błędny rycerz, walczący o coś, co wedle drugiej strony nie istnieje. W tej walce świat mu nie kibicował, wręcz przeciwnie domagał się ofiary, domagał się porażki, domagał się upadku. Przeświadczenie sięgnięcia przez kogoś bruku stanowi dominantę egzystencji innych. Świat domagał się upadku, więc go dostał.  Tymczasem obudziła go jasność odbijająca się od śnieżnobiałych ścian. W pokoju bez klamek i okien ktoś niespodziewanie nacisnął włącznik światła. Nie reagował leżąc na plecach, ręce o wyraźnie zarysowanych mięśniach bicepsu ułożył za głową, przypominały teraz poduszkę. Wzdychał głośno, próbując wybudzić się na dobre ze swego snu nie snu, rzeczywistość w tej kwestii okazała się jednak nadspodziewanie łaskawa.  Przemysław Znojek – literaturoznawca, bohemista, historyk kultury. Interesuje się problematyką mniejszości narodowo-etnicznych w obrębie literatury. Zarówno w działalności badawczej, jak i próbach prozatorskich, poszukuje odpowiedzi na pytanie: kim jest człowiek wyobcowany, żyjący na peryferiach społeczeństwa. Publikował w „Składce” „Projektorze”, oraz w „Gazecie, która musi się ukazać”.

  • Michał Piechutowski – siedem wierszy

    Stare podwórko Już ich nie maBanalnie przeminęli Bez pompatycznych przemówień Orderów na poduszkach i salwy Twarze bledną tracą rysy i kontury Bezdomny Marek śpiący w śmietniku Stare złodziejskie tatuaże Podawałem mu rękę ratowałem drobnymi Zimą dostał kołdry Pod koniec życia prawie nie mógł chodzić Któregoś dnia wejście do altanki Zagrodziła policja Malutki staruszek zgięty w pół Wsparty na połamanej kuli Zawsze rano patrolował okolicę I dopijał wszystkie buteleczki Pozostawione przez nocnych biesiadników To był jego rytuał i jedyna rozrywka Nie wiem jak się nazywał ani gdzie mieszkał Zniknął I inni Dziadek Skwarek - emeryt Opalający nagi tors na ławce Niemówiąca właścicielka pekińczyka Borsuk z trzeciego piętra A niedawno Stefan z parteru Lubiłem go wypiliśmy niejedno piwo A nasze suczki czasem się bawiły Oddał kiedyś mojej córce ogromne pudło Klocków lego i nie wziął ani grosza Ciężko chorował a przeprowadzka I pandemia rozluźniły znajomość Brakuje ich wszystkich Plagiat Całe moje życie To cytaty z innych Bez podania źródeł Trywialna historia Chłopak dziewczyna I rewolucja seksualna Z której skorzystali Nader skwapliwie On przerażony szczęściem Ona dziwnie twarda Pod hippisowską stylizacją Ma z czasem dość jego miękkości Pod punkową stylizacją A potem ona dorasta Bo dziewczynki szybciej On nie nadąża Love will tear us apart Cierpi Cierpi Cierpi Niby każdy człowiek jest Niepowtarzalny Ale zawsze powtarzają się Te same ograne schematy Z kultury popularnej chcę być jednostką autonomiczną nie zewnątrzsterowną opiniami modami intelektualnymi czy aktualnymi naukowymi przesądami ani wewnątrzsterowną przez wychowanie status społeczny oraz ciężko wypracowaną reputację ... autobus pachnie chińskim piórnikiem miałem taki w 1980 roku w pierwszej klasie pełen nieprzydatnych praktycznych przegródek wieczko zamykane na magnes z wizerunkami w stylu załogi g nie daje się uciec przed wtłoczonymi skojarzeniami "Ó" Wszystko pozamykane Sklepy bary kina Klatki bramy świątynie Oczy usta serca Dłonie i głowy Otwórzcie chociaż literę Ó Bym mógł stąd UCIEC Pan Tofel Pasterzem moim jest Pan Peter Pan Pan American Upadł Upadła Upadło W 1991 To już History Herstory Menopauza Womenopauza Nie wiem kim jestem Amen Pozwól o Boże Zestarzeć się dzieciom Niech im się słowo silos Kojarzy wyłącznie ze zbożem Cementem lub żwirem Oszczędź ich młodość Oby włosy wybielił im Naturalny rytm życia Nie szok rozpacz przerażenie Gwałty tortury i upodlenie Oby słowo pokój Nie było tylko niewyraźnym od łez  Wspomnieniem spalonego mieszkania Latem niechaj fale Wyrzucają na brzeg bursztyny A nie porozrywane ciała poległych I żeby nie nadeszły jeszcze ciekawsze czasy Michał Piechutowski (ur. 1973) – młody, zdolny, atrakcyjny. Brak talentu nadrabia pracowitością. Prowadzi bloga, którego nikt nie czyta. Z wykształcenia politolog. Z zamiłowania magazynier/archiwista w szpitalu.

  • Katarzyna Woydyło – świecące konfetti

    1:02 Bolało jak jasna cholera. Spuściłem w kiblu kilka łez, które wymieszały się ze strząśniętymi kroplami moczu i popłynęły do ścieku. Szlam przybierał na ulicach miasta, studzienki wylewały od dwudziestu minut z nieznośną łatwością, w moim pęcherzu wzbierało się od dwóch godzin, a w toalecie znowu to samo. Te kilka kropel miało brązowawy kolor, rozrzedzone spadały i niczego więcej nie zapowiadały. Właściwie były początkiem i końcem zarazem. Obietnicą wyzwolenia od bólu, w rzeczywistości zaś niczym innym jak tylko złudą. Zazwyczaj stałem tam jeszcze chwilę, a potem spuszczałem wodę. Robiłem to więcej razy, niż trzeba, tylko dlatego, że ruch wody, wirowanie piany, która unosiła się na jej powierzchni i smród chloru, wyzwalały we mnie silnie skojarzenia związane z wypróżnianiem. Może istniała szansa, by wycisnąć z siebie więcej kropli na zapas, może wtedy mógłbym zasnąć na dłużej snem jednostajnym, przelewającym się swobodnie z ucha do ucha. Skoro świt wstałbym z głową pełną wpływających na siebie snów, które spuściłbym w kiblu już po pierwszym porannym sikaniu. 1:24 Tam, gdzie stałem, albo siedziałem półnagi, sam na sam z nieużytkami, absurdy wymyślały się niemal same. Kto obrywa tym całym gównem, które płynie rurami. Czy jak komuś coś tam cennego wpadnie, to ktoś inny to sobie wyłowi, zabierze, umyje i weźmie w swe posiadanie. Co to za burczenie, które słyszę, jak siedzę w oczekiwaniu, a mój brzuch wciąż milczy. Czemu piętro nade mną ona płacze na sedesie obficie, a ja nie potrafię wycisnąć z siebie najmniejszej kropli. 2:15 Ciur. Ciur. Ciurrrrr. Zdarzało się, że pomrukiwałem przy tym jak nocne zwierzę. 2:18 – Nie wytrzymam, nie wytrzymam tego dłużej! Kobiecy głos utopił się nad moją głową. Zerwałem się i odruchowo spojrzałem w górę. Zabulgotało. Zerknąłem w wodę pode mną, czy aby to ona nie zawrzała od nadmiaru treści. Zabarwiona chemią woda wydawała się jednak tężeć. Zdezorientowany słuchałem jak niebo w toalecie bulgocze, a galaktyki nade mną przelewają się żywym strumieniem. Tak długo słuchałem, jak długo światy nie chciały się uspokoić. Póki wrzało - czułem ulgę, póki wrzało - walka tej kobiety wciąż nie była przegrana. 2:41 Kobieta zamilkła. W moim pęcherzu wciąż przesypywał się piach, a łydkami wstrząsały skurcze od zastygania w jednej pozycji, a jednak cisza, która unosiła się pomiędzy piętrami była z rodzaju tych, na które się nie czeka. Nie uroniłbym nad losem kobiety ani jednej kropli, ale wciąż czekałem. Nie wiedziałem, czy jest skacowana, czy w ciąży, a może właśnie żałowała zjedzonego o północy kebaba z centrum. Chciałbym jedynie, żeby w kiblu nade mną nie było jej głowy, żeby bulgotanie było bąbelkami taniego szampana, a nie ostatnią próbą złapania powietrza. Żeby nie było tam łez, tylko tłuste oka po niestrawionym mięsie i trochę surówki. 3:01 Nie chciało mi się już sikać. Mogłem wyjść, spróbować zasnąć, wynurzyć się z ciszy, w którą sam dałem się zamknąć. W takiej ciszy dwulatki wyskakują z okien, pomyślałem, a wtedy kilka kropli moczu przeleciało pomiędzy moimi palcami. Ciemnożółte krople tworzyły otwory w chemicznej pianie, a mnie liczenie dziur ostatecznie zmęczyło. Ubrałem się i poszedłem do łóżka. 4:19 Należałem do nielicznych, których złe sny nie wybudzały. Projektowałem je siedząc o trzeciej nad ranem na kiblu i kończąc ich scenariusze godzinę później już w łóżku. Finałowe sceny rozgrywały się w mojej głowie przed piątą, kiedy nie opłacało mi się już zasnąć, a ja pokornie przyglądałem się jeszcze raz mojemu życiu. Robiłem to i teraz, żegnałem się z dziećmi, które dorosły beze mnie. Ostatni raz odwoziłem je do ich matki. Zadałem jej niewygodne pytanie, a na odchodne pozostawiłem z wyrzutami sumienia za rozpad naszego małżeństwa. Wydawałem się być pogodzonym ze wszystkim, co po drodze sam spierdoliłem, nie szukałem kłótni z ludźmi, których zawiodłem, a jednak filmy w mojej głowie nie mogły rozgrywać się bez choćby niewielkiej stawki. Pytania, insynuacje i zaprzeczenia musiały się w końcu pojawić. Porzucone nadzieje, stracone szanse musiały dojrzeć jeszcze przed świtem. Tak mieszałem różne historie, szukałem najgłupszych rozwiązań, ale finalnie i tak odjeżdżałem spod ich domu w taki sam sposób, jak zrobiłem to dwanaście lat wcześniej. Nie pozwalałem sobie na załatwienie tego inaczej. Po czwartej nad ranem nie szukałem już dla siebie rozgrzeszenia. 5:00 Zadzwonił budzik. Nie mój, a sąsiada nade mną, którego soboty odkąd pamiętam nie oszczędzały. Mężczyzna wstawał, potem otwierał balkon i zapalniczką odpalał fajkę. Tym razem wbrew fizyczności świata i ja się nią zaciągnąłem. Może przez wczesną porę i niewyspanie, może przez to, że sam miałem ochotę zapalić - od razu przystałem na to, by rozcieńczona chłodem poranka reszta dymu spłynęła z góry i wpłynęła do moich płuc. Z płucami pełnymi dymu słyszałem lepiej, widziałem więcej. Wiedziałem nawet, w którym momencie do mężczyzny na balkonie dołączyła kobieta., Chyba cię popierdoliło, kobieta szarpnęła mężczyznę za rękę. Wiem, że za rękę, bo on powiedział auć a potem zdecydowane zostaw! Nie zostawisz, to ja cię zostawię, zagroził, a ja wziąłem jeszcze jeden wdech i drugi i trzeci. Na czysto ciężko było mi tego słuchać, więc znów odetchnąłem głęboko. Robiłem to teatralnie, jakbym chciał pokazać całemu światu, jak łatwo można się cudzym dymem nachapać. Ta pewność siebie stworzyła piaskowy wir w moim podbrzuszu i zgięła łydki w niekończącym się skurczu. Po raz pierwszy, kiedy czarny pył wypełniał mi powoli płuca, byłem tak blisko śmierci. Opuszczałem swoją człowieczą powłokę, może nawet rozciągałem się poza łóżko i wychylałem przez balkonową barierkę. Gdybym to zrobił, gumowym ramieniem otoczyłbym wątłe ramiona kobiety z piętra nade mną (ramiona muszą być wątłe, a ona cała musi być krucha). Jej łzy przelatywałyby pomiędzy moimi palcami. 5:11 Spałem dłużej, niż zamierzałem. Śniło mi się, że kobieta z mieszkania nade mną podziękowała mi za liczne rady, które wysypałem nad jej splątanymi rzygami włosami jak świecące konfetti i nazwała mnie po imieniu Alfons. Powiedziałem, że mam na imię Paweł, nie Alfons. Nie dosłyszała, każde moje słowo zagłuszało bulgotanie z wnętrza jej gardła. Robiła ghrrrr, a wtedy mówiłem: Już dobrze, już dobrze, jestem Alfonsem. Po przebudzeniu byłem jednak na powrót Pawłem. 5:42 Wydawało mi się, że najpierw usłyszałem głos syna. Szeptał, że nie chce słuchać już rad. Dopiero gdy pojawili się obydwoje przede mną, zobaczyłem jak dziewczynka patrzy na brata ze zrozumieniem. Była podobna do swojej matki, tylko jej oczy były moimi własnymi oczami. Nie rozumiałem, jak dwójka dzieci zmaterializowała się pod wpływem zasłyszanego głosu. Żałowałem, że nie odkryłem tego już wcześniej. Z czarnymi płucami było mi trochę głupio znów się przed nimi pojawiać, więc przykryłem się kołdrą pod samą brodę. Może niczego złego we mnie nie zauważą i tym razem zostaną. Pewny zaś byłem tylko jednego: Wszystko rozegra się w tym samym momencie, co dwanaście lat wcześniej. Znów w obydwu rękach będą ciążyć mi trzy sportowe torby wypełnione pod zamek dziecięcym dobytkiem: pluszem, plastikiem i cukrem. Ugnę się pod ich ciężarem i powiem to samo, co wtedy: – Muszę się odlać. Będę to mówił powoli. Kilka minut. W każdej minucie zamknie się wieczność. Potem odłożę ostrożnie torby, spojrzę na nich (zapamiętaj każdy ich szczegół, a potem odłóż w pamięci na resztę życia) i tak samo jak wtedy pójdę w stronę pobliskich krzaków. Cała droga wyda mi się nieskończona, krzaki będą się ode mnie z każdym krokiem oddalać, a kiedy wrócę z pustym pęcherzem, ich już nie będzie. 6:00 Odwróciłem się. Za plecami nikogo nie miałem. Stałem na balkonie, a nad głową zawisła cisza i skłębiły się chmury. Wychyliłem się przez barierkę, podniosłem głowę. Chciałem, żeby niebo, którym w nocy wstrząsnęła burza, wylało się na mnie. Czarne chmury wpuszczałem przez szeroko rozwarte nozdrza. Nie zamykałem oczu, chłonąłem nimi obraz kobiety z balkonu nade mną. Jej twarz, która wystawała ponad barierkę, była pomieszaniem twarzy mojej córki, jej matki i moich oczu. Powtarzała, że nie chce rad, że sobie poradzi, mówiła coś jeszcze. Jestem pewny, że dosłyszałbym, gdybym się jeszcze trochę wychylił. Wyciągałem w górę obydwie ręce, rozciągałem je ponad piętro, na którym mieszkałem. Stojąc na barierce byłem bliżej nich i najbliżej siebie. Im bardziej przechylałem się w przód, tym bardziej twarz kobiety nade mną wydawała się ode mnie oddalać. Już dużo mi nie zostało. Do otwartych oczu wpadło mi świecące konfetti. Katarzyna Woydyło (1992) – absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie Śląskim i Kursu Pisania Powieści KMLU. Jej opowiadania opublikowane zostały w "Stronie Czynnej", "Tlenie Literackim" oraz w "Epei. Piśmie literackim." Mieszka w Zabrzu.

  • Izabela Kawczyńska – trzy wiersze

    Czytanie z listu do poety Bo, siostrzyczko, bólu i strachu nie ma. Nie ma nic po naszej śmierci.  Dla tych, co umarli ani jednego dowodu, że kiedykolwiek istnieli.  Piotr Gajda I powiedziałam: tak chcę, tak!, braciszku, kiedy chodziłam ciemną doliną, na ulicach obcych miast o zabawnych nazwach  Bernburg, Osnabrück, Nürnberg (Zawsze chciałem mówić w języku Adolfa Hitlera – ktoś powiedział), w dusznych hotelach niebieskich od dymu ktoś milczał,  w pościeli tłoczonej w płaskie różyczki – przy każdym ruchu  drapieżne mordki kwiatów sprawiały wrażenie  jakby oddychały – wszędzie, nawet w wannie. Kiedy chodziłam ciemną doliną,  myślałam o przemielonych kościach  i spopielonych czaszkach. O ciałach. Morzu koralowym ciał. Z utęsknieniem czekam na lato, na jego płodną, lepką duszność, ponieważ przestać znaczy poddać się. Ponieważ moje ciało  nie produkuje dostatecznej ilości czerwonych krwinek, wygrzewam się w słońcu jak jaszczurka. A ono, to słońce,  każdego roku rozpuszcza alpejskie lodowce,  tutaj mówią o nich „płaczące lodowce”.  Ubywa ich każdego roku. Kiedyś całkiem znikną. Nikt z nas tego nie dożyje. Bo słońce, braciszku,  pali coraz mocniej, aż w końcu spali nas na proch,  grzeszników i świętych, dziewice i dziwki,  spali nas wszystkich. I to będzie litość. Kompatybilność wsteczna na pamiątkę pierwszej rozmowy Justynie Fruzińskiej Raz jeszcze twój śmiech jak muzyka sfer, główna nagroda w programie: „Żałoba to miłość, z którą nie ma co zrobić” albo „Gdyby od samego pragnienia śmierci  umierało się, umarłabym”. Czas przeszły: byłaś wtedy wdową. Z ciałem gołębicy, o którym pisał Szymon Apostoł: w rzeźni miałaś swój początek, kończyłaś się  w jego oku. A kiedy indziej  z ciałem pod tytułem „Zburzenie świątyni”:  trochę światła, rdzy i trochę piękna. Kiedy chodziłam ciemną doliną, powtarzałam:  „Który miażdżysz moje serce, Boże w trzech osobach, mogłabym Cię schować na dnie mojego oka, gdzie nikt Cię nie znajdzie.  Twoje są pociągi pełne Żydów,  Twój Hitler karmiący sarenki i tylko ja  już nie jestem Twoja”. Ty jedna to zrozumiesz:  w każdym kolejnym domu mam skrytkę,  tam chowam umarłych, pośród płyt,  bibelotów, małych czaszek, kwiatów, pośród rzeźni i noży, pośród oceanu. Ultramaryna, sjena palona Duchowo zaś dzieje się dużo, dużo dobrego, spokój. (Zauważyłaś, ile ja stosuję nawiasów? O ludzie!) Michał Murowaniecki To jednak prawda: człowiek zrobiony jest z wody. Poprzedni rok okazał się rokiem płaczu, powiedziała, ale jej słowa też były z wody. Od dawna nie rozmawia już z Bogiem, tym od Hiroszimy, KZ Dachau i piżmowych róż. Że na ulicach Tybetu w akcie samospalenia mnisi płoną, że zwierzęta krzyczą w drodze do rzeźni,  w kolejce po swoją porcję cierpienia,  krzyczą, w następnym ujęciu sztorm,  małe, nagłe burze, to ma światu za złe.    Dwa razy do roku jeździ w Alpy,  dźwiga to swoje udręczone serce jak najwyżej się da. To utrzymuje ją w jakiejś tam równowadze, to jej przypomina, by dać sobie prawo być takimi,  jakimi byliśmy zawsze: doskonali, pełni spokoju,  jak ciepła bryza łagodnie roztapiająca zimny świat. Izabela Kawczyńska  – autorka powieści Balsamiarka  (2015), Jej jest ta czerwień (2021) oraz zbiorów wierszy: Luna i pies. Solarna soldateska  (2008), Largo  (2009), Chłopcy dla Hekate  (2014), Linea nigra  (2017), Rozarium (2023). Jej wiersze tłumaczono na język francuski, niemiecki, rosyjski, bułgarski, rumuński i angielski. Mieszka w Niemczech. Z pochodzenia łodzianka. Z wykształcenia psycholog kliniczny, z zawodu psychoterapeutka dzieci i młodzieży.

  • Rafał Różewicz – cztery wiersze 

    Ostatecznie liczy się fach i fart Elektryk jakich wielu, drobne napięcia i kopnięcia. Maks, co mogło mu się przytrafić. Jednak zdarzyło mu się przejść obok  szklarni nad garażem i zajrzeć do środka  przez przeszklone drzwi,  zobaczyć to właśnie. Nazywał się Gary Smith, w jednej chwili  zelektryzował świat. Co u niego słychać, czy nadal sprawdza gniazdka, czy fani wciąż każą mu przez to wszystko przechodzić? Od lat ta sama ścieżka: garaż, szklarnia.  Sprawdzanie miał w obowiązkach, odkrył, co było trzeba. Tyle wiemy na pewno.  Ale czy dokończył to zakładanie alarmu w domu Cobaina? 01. 05. 2024. Strefy interesów Być mnichem i martwej Wielkiej Stopie odciąć wielką dłoń, na złość łowcom i jutuberom, którzy pielgrzymują do Nepalu, żeby znaleźć dowody na istnienie  Bigfoota. Być Bigfootem w Nepalu, w którym rządzą Yeti i mnisi, i mieć zamkniętą wielką dłoń w złotej skrzyni, pokazywaną łowcom i jutuberom od czasu do czasu  na złość Ameryce, która chciałaby, aby odciski stóp Bigfoota były wszędzie, nawet tam,  gdzie ciężko stąpa miejscowy Yeti. 06. 05. 2024. Kiedyś byłem ładnym chłopcem Wszechświat się rozszerza, telefon mieści w sobie coraz więcej powiadomień. Mój brzuch też. Grób dla zwierząt i piwska, choć zacząłem się ograniczać, to nadal jest okrągły, pełen  oczekiwań i ma warstwy jak ziemia. Kosmos z nim. Jeszcze chwila i trzeba będzie zadzwonić na 112 i powiedzieć: kto tak naprawdę żył pełnią życia? A komu nie udało się  z tego wykręcić? Jedzenie to Droga Mleczna, odkąd telefon mieści w sobie zbyt dużo powiadomień. 09. 05. 2024. Przeciw dyskryminacji karłów Szkoda, że już nie ma mamutów, przynajmniej słonie  nie byłyby samotne. Ostatnia garstka wyginęła  na Wyspie Wrangla  2000 lat przed naszą erą. Sporo minęło od tego czasu, inne gatunki też się zawinęły, ale to za mamutem tęsknimy najbardziej i jego futerkiem. Dobrze być wielkim, po śmierci łatwiej o pamięć, w tworzeniu legendy rozmiar miał i ma znaczenie. Dlatego mamuty z Wyspy Wrangla nie mogły dłużej istnieć, bo były mamutami karłowatymi. A na co komu mamuty-karły? Rozmiar miał i ma znaczenie.  Nawet jeśli jakaś garstka trąbi inaczej. 12. 05. 2024 Rafał Różewicz (ur. 1990) – autor trzech książek poetyckich oraz powieści Land  (2022), opowiadającej o wysiedleniach ludności niemieckiej z Nowej Rudy po 1945 roku i napisanej z perspektywy wysiedlanych Niemców. Nominowany m.in . do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius i dwukrotnie do Nagrody Kulturalnej „Gazety Wyborczej” wARTo. Uczestnik licznych festiwali literackich w Polsce, w tym Festiwalu Stolica Języka Polskiego, Festiwalu Góry Literatury, czy Festiwalu Puls Literatury.  Tłumaczony na język angielski, ukraiński, rosyjski i hiszpański. Polecany przez autorki podręcznika do języka polskiego dla liceum ogólnokształcącego i technikum Ponad słowami . Recenzje z jego książek ukazały się na łamach m.in . „Tygodnika Powszechnego”, „Nowych Książek”, „Gazety Wyborczej”, „Twórczości” i „Odry”. Mieszka i pracuje we Wrocławiu.

  • Maciej Sowicki – dwa wiersze

    *** Dlaczego istnieje raczej coś niż nic? Dlaczego w ogóle coś jest? z Leibniza Wyobraź sobie słowo jako uderzenie języka o zęby a poczujesz tylko ukłucie wyobraź sobie czas jako klucz żurawi wędrujących przez bezmiar wszechświata, jako starca łowiącego perły wyobraź sobie dźwięk jako światło pomiędzy palcami, fale ciepła na bruku motłochów otwórz oczy gdzie- -niegdzie powietrze zamieni się na głos.  Bez polskich znaków na zawsze na przekór na sto procent na fejsie na pieska na pokaz na serio na bogato na boku na nielegalu na krechę na szybko na słodko na wszelki wypadek na weekend  na chwile na wyrost na jawie  na słono na wskroś na spontanie na legalu na zabój  pierdole opresyjne polskie prawo  Maciej Sowicki (ur. 1990) – wydał DAM  (2017). Wiersze publikował w necie i na papierze, m.in. „Akcent”, „Afront”, „Fabularie”.

  • Marcin Sas – trzy wiersze

    czwartek, obserwacje krzyk nic tu nie da, dzieciaku                                                                                                          pierwszy nigdy nie mówiłeś dzień dobry odpowiadałeś owszem  zabiłeś uwaga uwaga ludzkość nie potrzebuje  religii polityki idei  ludzkość nie musi czekać  aż zginie ludzkość  się sama wytępi morderca to wcale nie jest nowy temat ludzie z kapturami na głowach, dres, ewentualnie kurtka, czapka albo kaptur tacy skuleni ludzie przemykają ulicami w biały dzień polują czasem parami czasem sami: z piwnicy przerobionej na mieszkanie z garażu przerobionym na pokój w głosie zamienionym na szczekanie 1 szczerze, z szarości zapach dworca warszawa śródmieście, widać toaleta sala albo pusty pokój, słychać ściany: zjedz ciastko wypij kawę weź kąpiel zapach stołówki w szpitalu, pierwszy zagipsowany fragment ciała bliższe z pierwszym przełknięciem pierwsze szkło rozbite dłonie, zapadnięta kość przez skórę wyszły żebra, struktura tkanki niepewna, zachowawcze mantry, gry w związki, struktura tkanki miąższ jabłka, chrząstki, w których żyją osoby, rozwiązania – ciężki i lepki fragment skóry chwila urwane wiersz z cyklu ‘Ruch w wodzie’ Marcin Sas (ur. 1983) – poeta; zajmuje się muzyką elektroniczną i produkcją muzyki; całkiem miły separatyzm  to projekt, który trwa i nie zamierza się skończyć. W ramach projektu zrealizowane zostały nagrania z polskimi poetkami i poetami. Poezję i prozę publikował w czasopismach literackich. Aktualnie w trakcie dopisywania wierszy do książki poetyckiej. Mieszka w Otwocku.

  • Kuba Niklasiński – pięć wierszy

    Miłkokuk Czasami czujemy się, jakbyśmy przespali całe przedstawienie, jak ten koleś co przespał pierwszą amputację własnej nogi w znieczuleniu eterem. Kiedy patrzę na twoje bose stopy na pomoście, wiem, potrzebowałbym dużo czasu z tobą. Czasem wystarczy dobre światło by się zakochać, by coś kupić lub amputować, na chwilę pomyśleć, że rzeczy są wieczne lub oczy. „Skórzana eksplozja”, to niezbyt trafne hasło do reklamy, a jednak przeszło. Mówiąc do dziecka stajemy się jego głosem wewnętrznym, a jak się rozkręcimy to, stajemy się głosem atmana  w sobie i w dziecku, a także w dziecku w sobie. Ona przeczytała, atamana to są jej oczy, i to idzie w stronę tego skocznego understatement, którego potrzebujemy jak tlenu, a które koniec końców sprawia, że tuż za pomostem, w locie, budzimy się bez nogi lub nawet jako eter. Athene noctua czyli pójdźka. Muśnięcie skrzydła ironii. Lustro, ale pęknięte; obraz pękniętego lustra w drugim lustrze. Trzy wieczory z telewizorem w pokoju, eutanazja. Na dziś to już koniec naszej relacji . Kobiety mówią „Domyśl się”, ale mężczyźni mówią „niezobowiązująco” i też nic nie wiadomo. We will be not dying over this. We will not be dying over this. Wchodzę do sypialni, kiedy ona już śpi, jest ciemno, pamiętam, że gdzieś tu pod nogami został odkurzacz, więc by się nie wypierdolić zaczynam kluczyć i nagle jestem tym karzełkiem z Twin Peaks w tanecznym pas. Sen mówi „zapraszamy na teatralno-taneczny wieczór w klimacie bajecznym”. Sen jest endoxyla cinereus, ćma wielkości dłoni na twojej twarzy. Reksio pokona szczupaka, jamy ustnej można doświadczać, Blechacz nagra nokturny. Sen to ten kolo, co zawsze stanie pisuar obok, choć inne wiszą wolne. Däniken Ledwo się zobaczyliście po raz pierwszy „na żywo”, a już mówisz jak przyszła starożytna Egipcjanka. Wtem, nagle milknąc, patrzycie na kocie łby przed knajpą niby na ślady traktora w czerwonym przybrzeżnym mule nieopodal casby  jak amonit gigant. W głębi, na zapleczu na umywalce wyżuta guma jak muszelka z kenozoiku, „podczas gdy” on czekając przy stoliku myśli jak wygląda twoja. Jest letnie przesilonko i libido  robi kozioł, unik, unik, kozioł, piwot. Wychylenie osi nanizało osnowę para obcojęzycznych kochanków zamiast was rozkręca się pod śmierdzącym w porze kwitnienia drzewem. Zespół odnawiających się w czasie modułów niech wypróbowuje i wyśrubuje możliwe kombinacje, Maciek kiedyś na łączone urodziny swoich trzech ex-żon przyprowadził dziewczynę z Mezopotamii , jeszcze jeden eon i – coś mi mówi –  nasz kolega Eryczek zrobi to samo z UFO. Jagoda Bums, „w życiu” jesteśmy przede wszystkim sami . Wystarczy jedno popołudnie wypełnione celem. Wystarczy jeden wieczór wypełniony helem. W dzisiejszych czasach stosunkowo łatwo zaopatrzyć się w telefon i apkę (niedziela dniem bez stron). Jeżeli chodzi o kształt tyłka, dżinsy bywają mylące. Mała fuga To zabawne, gdy przedmiotem licytacji między nami jest pudełko z powietrzem znad Lodowca Szelfowego Fimbul – czy może jednak twoja pierś brzemienna więzią, jak potrójny dzban z trójniakiem? Powiedz mi na uszko skąd ja cię znam i dokąd? Masz miły oku profil, dekolt i bioniczną dłoń, rozumiemy się w lot kiedy w ostatnim zmierzchu na domkach rozciągasz toń. Byle blant, a poczet twych dacz wnet dotyczy zatoki. Seria romantycznych potknięć czyni nam poetykę zaplecza, coś dla nas na pamiątkę, doprawdy hojnieśmy obdarzeni. Skończyć tu nad zatoką w nocy albo jechać dalej zgodnie z przebiegiem drogi i zawróć, jeśli to możliwe. Na czym stoimy? Wszelakie interpretacje są cysorzami zarządzania kryzysowego, doprawdy. To skomplikowane trzeba będzie to „uwiecznić”? Dziękuję, zgon jest mi bliższy niż śmierć. Kuba Niklasiński  – rodzony w pierwszą Wigilię lat osiemdziesiątych, autor książek z wierszami: Zielona góra, Proste piosenki o mieszanych uczuciach i kody konami. Mieszka w Krakowie.

     Redakcja:  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje:  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page