Znaleziono 399 elementów dla „”
- Alicja Regiewicz – cztery wiersze
cela podobno jak wezmę opioidy raz w miesiącu to dostanę drugą szansę na sukces poznawczy między półkulami jakie to zwycięstwo gdy spoidło wlecze się na kasprowy a ja siedzę na podwzgórzu rozgałęziam neurony chociaż mnie połamali mówią po aksońsku zamykają mózg gadzi za kratami mruczą siedź sobie pokrako na tym starym pniu mózgu jaką ty masz szarość twarzy snu czuwania nie chcę doradzać ale trzeba wiedzieć kiedy z półkuli zejść motyle z Antarktydy dom wrzeszczy mi w brzuchu ale nie uciszam wyjąca chata z piernika pogryzłam wszystkie okna delektuję się firankami smakują kurzem spisanym na stratę przyleciały motyle z Antarktydy tańczyły na suchym chlebie skrzydła na pięciolinii umierały po cichu – takie to wszystko spalone jakbyś to powiedziała? zatrzymaj się i zjedz kawałek ciszy może dostaniesz następny łazienka muszę się wykąpać umyj mi plecy szorowałam zaciskałam zęby oglądałam zmęczoną twarz piersi pośladki uda zapamiętać mocniej szoruj suszyłam włosy krzyczała że powietrze parzy popatrzyłam na ręce wyrosły pęcherze boli z każdym wyrokiem boli z każdym słowem może przestaniesz być opryskliwa może przestanę być już na ciebie czekam perfumy na pogrzeb nie kupiłam ci sukienki bo metki gryzą mleczakami a ty nosiłaś skórę dziecka gen marcepanu i skoszonej trawy Alicja Regiewicz (ur. 1997) – absolwentka kulturoznawstwa na UWr oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie SWPS. Pracuje w Fundacji Katarynka jako redaktorka portalu filmowego ADAPTER. Publikowała w „Twórczości”, „Dwutygodniku”, „Odrze”, „Akcencie”,„Tekstualiach”, „Afroncie”, „Tlenie Literackim”, „Zakładzie”, „Czasie Literatury”, „Drobiazgach”, „Stronie Czynnej”. Była dwukrotnie nominowana do nagrody głównej w Konkursie Poetyckim Fundacji Duży Format.
- Grzegorz Tomicki - Frenezje
Niewczesne spostrzeżenia Wszystko jest kwestią obłędnych kodów pamięci frapujących rabatów na czerstwe flashbacki obniżek uwagi zwróconej w przeszłość testów na inteligencję emocjonalną koncentrację neuronów i czczą spostrzegawczość tymczasem wóz przewóz coś poszło nie tak albo o kogoś lub z kimś ktoś się posypał lub coś się rozbiło o niechciane bądź przeoczone ciąże nieprzeczuwane dzieci niespodziewane życia w całkiem przypadkowym materiale przemilczeń nagle dostrzeżone nici powiązań kłębki tajemnic przerwy na łączach między kropkami czyli powszednie kłącza a więc tak to się odbyło kto by pomyślał grom z nieba to byli tacy szczęśliwi ludzie choć niespokojni le coup de foudre kto by się tego spodziewał kto by przypuszczał ataki na mniej chronione flanki codziennych robót umysłu otóż ktoś taki zawsze się znajdzie kto wiedział natomiast zdradzany przez system kojarzeń dowiaduje się zawsze ostatni merde to przecież nie o mnie a jednak siedzę i patrzę jak na niebiańskiej scenie zachodzą na siebie pary obłoków rozbite na monologi fragmenty rozmów cząsteczki wody które nie chcą ułożyć się w płynny dialog suną po niebie jak płaszczyzny powszednich nieporozumień bezładne rozkłady rozjazdów kwantowa fizyka chmur a potem sytuacja jest innego rodzaju znad Leśnego Zboru i Kazalnicy zawiewa polarny wiatr do dusz wciska się chłód więc odziewamy się w ciepłe refleksy tamtych nocy bez końca których krótką serię wyznaczały szyte na miarę współrzędne odmienne od teraźniejszych przebiegi wydarzeń ich zintegrowany zbiór całość jedność którą upchaliśmy po pustych kieszeniach co robić chowamy się teraz w jej zwartych rozdziałach spójnych zdaniach bez przestankowych szykan co począć chuchamy w dłonie pocieramy o siebie usta co począć tak to się między nami zaczęło zrodziło tak się poczęło tak teraz jest. Języki ognia Mój entuzjazm dla eksplozji nieskrępowanej ludzkiej kreatywności która byłaby jednocześnie bezinteresowna wziął się z czegoś w rodzaju artystycznego wygłodzenia jakiego doświadczyłem w trakcie praktykowania ekstrawaganckich życiowych zajęć zatrudnień począwszy od wzorcowania rumuńskich liczników energii elektrycznej w Zakładzie Energetycznym przy ulicy Wałbrzyskiej w Legnicy po katalogowanie sfatygowanych guzików od pruskich mundurów kolejarskich oraz wojskowych w drugorzędnym muzeum zarządzanym przez podrzędnego dyrektora przy ulicy Cieplickiej w Jeleniej Górze Cieplicach i entuzjazm ten nigdy nie wygasł a nawet apetyt na niego wzrósł weźmy na przykład zestaw wyjściowy podaję jak leci: mnóstwo trufli czekoladowych go vege dekatyzowane szparagi arktyczne lody i ostrygi w połówkach muszli marcepan śródziemnomorski różowe namioty wysokie druhny o długich nogach w bucikach zapinanych z tyłu na pasek i ozdobionych kutasikami ze sztucznej macicy perłowej dwadzieścia sześć rodzajów sorbetów w pastelowych kolorach setki tysiące róż tyle na początek nowej drogi życia tylko patrzeć co dalej przykłady z zakresu literatury i sztuki można pominąć liczą się tylko żądze o charakterze czołowym jeśli języki to tylko mięsiste istoty żyjące w jamach gębowych rzucające się sobie z czułością do gardeł nie środki wtórnej komunikacji generatory słownych utarczek nadużyć powikłań wymuszeń dużo by mówić w tym rzecz że jest to przedmiot zawsze owiany jakimś mętnym rodzajem milczenia głos pozbawiony tuby bardziej lub mniej pospolita zguba zupełnie inaczej natomiast jest na weselu z drużbami w muszkach od Saksa i chusteczkami od Paula Stuarta cała reszta łącznie bielizną i podwiązkami od Hugo Bossa zasada jest prosta kiedy masz w ręku przybornik albo niezbędnik wszystko zamienia się w niekompletnik lub nieuważnik same dystraktory rozpraszacze ograniczniki wyzwalacze zmysłowej inercji nic co mogłoby dogodzić chutliwej ambicji zadośćuczynić jałowym spazmom rozumu odwrócić bieg rzeczy zmienić bieg rzek ożywić przedmioty mrocznych pożądań tak się jednak szczęśliwie bądź nieszczęśliwie składa że łatwo je odbezpieczyć i rzucić się z nimi jak z sercem na dłoni do ludzi na łeb szyję i zabój do trzewi dusznych organów żył wodnych istnienia w każdym razie do czegoś w środku w tym miejscu powraca kwestia eksplozji kreatywności liczonej raz transgresyjnymi fenomenami ludzkiego ducha innym razem realną ilością ciał w idealnym przypadku mamy jedno i drugie dwa w jednym proszę popatrzeć urwane kutasiki martwe macice pojedyncze buciki można powiedzieć czynniki pierwsze a jakże ostatnie genialny skrót życia normalnie cud. Człowiek od Pierre’a Cardina Z balkonu świat jawi się rozleglejszy przestronniejszy odpowiedniejszy choć nie tak rozległy przestronny jak dawniej zwłaszcza odkąd po trzecim rozbiorze łąki wkroczyły na zieleń siły wyższe w postaci formacji zwartych legionów ciężkiego sprzętu wymieniam w szyku bojowym: ładowarki przestrzeni koparki pomysłów zmysłowe spychacze przeszkód miotacze ognia dźwigi handlowe ciężarówki jak czołgi i inwestorskie mózgi w granicach ściśle określonych przez aktualizację informacji na temat stanu stosowania przez spółkę zasad zawartych w zbiorze Dobre Praktyki Spółek Notowanych na GPW 2024 z którymi nigdy nie miałem czasu zapoznać się bliżej jakby nie było chodziłem do szkoły co nieco czytałem lecz ostrzej wyraźniej boleśniej człowiek uczy się przez obserwację mam doświadczenie i praktykę nawiasem mówiąc utrzymuję się teraz na trzecim piętrze z patrzenia jak chmury na niebie lawirują kantami zacierają kontury nacierają na siebie jak niszczyciele w kontuszach jak krążowniki w habitach jak lotniskowce w sędziowskich togach jak kuse okręty podwodne zgrzytają opiłkami powietrza kroplami wody cząstkami lodu kondensują resublimują obmyślają strategie przetrwania generują bitewny chrzęst szczęk i szczekanie żelaza zupełnie jak ludzie w swoich ziemskich nieziemskich przebiegach przelotach na przykład jakiś szczęśliwy skurwysyn siedzi teraz u sterów ponaddźwiękowej maszyny z poczuciem pełnej choć iluzorycznej kontroli nad sobą i smugą białego cienia za sobą której zawsze skutecznie umyka choć nie może się od niej w pełni uwolnić jakby to była jego opatrzność kobieta fortuna erynia albo ktoś inny lub coś innego wyliczam w porządku tragicznym: przywiązanie miłość władza pieniądze seks alkohol barbiturany pornografia azbest religia i aspiryna wszystko dla ludzi niebo ziemia powietrze myślę sobie nawet ten zbity pies który właśnie odprowadza swojego człowieka do domu czy to nie ten usiłuję skojarzyć co pracuje u Pierce’a & Pierce’a czy też Pierce’a Brosnana czy też Charlesa Bronsona nigdy nie mogłem spamiętać i cóż z tego składanie do kupy klastrów pamięci nie sprawi że całość nagle zadziała trzeba było jej nie rozkładać inna sprawa że jeśli nawet ten człowiek pracował dla Pierre’a Cardina to było kiedyś widocznie nie dotrzymał zasady jedności miejsca czasu i akcji widocznie nie wystąpił w nim przekonujący publiczność konflikt tragiczny a może właśnie dotrzymał i stąd wynikł konflikt tak czy inaczej nie wyszedł na tym najgorzej ostatecznie ma psa zawsze to lepsze niż grecki chór w obdartych sukienkach zawsze to lepsze niż grecki chór bez sukienek zawsze to lepsze niż klimatyczna katastrofa lotnicza i cała reszta zawsze to lepsze niż azbest. Grzegorz Tomicki (ur. 1965) – elektromechanik urządzeń przemysłowych, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Opublikował tomy wierszy: Miasta aniołów (1998), Zajęcia (2001), Pocztówki legnickie (2015), Być jak John Irving (2017), Konie Apokalipsy (2021), Piekło jest wszędzie (2023), Sto kilo kości (2023), Liryka drogi (2024) oraz monografię naukową Po obu stronach lustra. O twórczości Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego (2015). Autor artykułów naukowych z zakresu literaturoznawstwa, historii, psychologii i socjologii. Mieszka w Cieplicach.
- Roman Bromboszcz – dwa opowiadania
Escape Room To był prezent urodzinowy. Nieograniczona ilość godzin w Escape Roomie. Były tutaj meble barokowe, które miały wbudowane interfejsy elektroniczne umożliwiające przechodzenie do n-światów. Ich liczbę ograniczymy do czterech lub nie. Po pierwsze była to realis świata op-artu i postapokaliptyczności, w której nie działa radio. Po drugie był to kubizm życia na bezdrożu. Po trzecie byłby to pointylizm krabów w zakresie sztucznego życia. Ostatni byłby temat zombie bardzo bliski pewnym poganom. W pierwszej opcji mieliśmy do czynienia ze światem w Rosji, gdzie wybuchł konflikt postatomowy. Tutaj rodzą się mutanci, którzy łączą w sobie małpy i smoki. Wiele z akcji odbywa się w tunelach metra, które wypuszcza ludzi na powierzchnię, na której znowu poluje coś w rodzaju smoka-ptaka. W drugiej, wielkie pająki strącały z siebie radioaktywny pył, który wywoływał halucynacje. Mówił niezrozumiałymi niefrazami. Trzeci świat montował wojsko w poszukiwaniu wyjątków. Osaczony przez elektronikę doktor przeciwko teczkom w komisjach śledczych. Ostatni świat, na który zerkała z najmniejszym zainteresowaniem, był zdegenerowany i bezlitosny. Choć właściwie każdy z nich był taki. Ale na dłużej zatrzymywała się przy świecie krabów. Tutaj widziała laboratorium i zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby tam wejść. Szukała wśród szuflad, pokręteł, klawiatury, luster, w jednej z gablot. I znalazła sposób, choć była to prowizorka, mętlik. Pewne drzwi się otworzyły i wsunęła tam głowę, później barki, ręce, w końcu nogi i była tam już cała. Rozglądała się za kimś żywym w miejscu, które przypominało portiernię. - Gdzie jestem – spytała jakby do siebie kierując pytanie. - To ośrodek badawczy. Tutaj produkuje się plazmę i kwarki, a także przeprowadza się badania nad portalami. Coś poszło nie tak i mutanci z odległej planety pojawili się w laboratorium. - Odpowiedział jej głos. Za tym głosem kryło się indywiduum, którego nie zauważyła dotąd. Podeszła bliżej do biurka, a tam, ukryty za ekranem człowiek cedził herbatę i uśmiechał się szczerze. Był ubrany w niebieski uniform z dużą ilością kieszeni, przypominający ubrania mechaników. Na głowie nosił czapkę z daszkiem, na której wyszywane było jakieś logo, którego treść była jakby zatarta od kurzu. Wydawało się, że dostrzega "mess", czyli bałagan. Rzeczywiście całe to pomieszczenie przypominało piwnicę, przy czym, było wysokie. Brak tu było okien. W narożniku znajdował się automat, jakby do kawy, aczkolwiek, gdy podeszła do niego zauważyła, że są tu zatarte napisy przyponiające "nergy" oraz "apon". - Możesz odebrać residuum i zagłębić się bardziej w strukturę labiryntu – stwierdził zaschnięty portier. – Tu w szafce jest rewolwer, strzelba, stympak w strzykawce oraz mapa pierwszego poziomu – dodał. - Jesteśmy jakby starsi tutaj? - spytała. Na jej twarzy zagościło zwątpienie, Wygięła się i zmarszczyła brwi. - Tak, to jest jak entropia z bocznym torem. Jesteśmy tu jakby zakurzeni, podstarzeni, zamazani, nieco zatruci. Wsteczna propagacja enzymów, mimośrodowy zestaw miękkich tortur. - Wejdź głębiej w nasz system – zaproponował. Wydawało się, że nie ma wyjścia. Należało podążać za białym królikiem. Miała w końcu wykupione nieograniczone godziny. Zastanawiała ją mapa. Podeszła do ściany i spojrzała na szuflady. Otworzyła jedną z nich i westchnęła. - To wszystko? - spytała. - Co to za broń, jak ją obsługiwać? - Milcząco starała się dopasować do reguł gry, ale podskórnie bała się o swoje ciało. Czy tutaj też będzie miała wiele żyć, jak to w grach jest utrzymywane? Zastanawiała się, czy przetrwa pojedynek z czymś, co być może czai się już za rogiem. Czy jej ciało tutaj jest erzatzem, czy też to jest to samo? Czy pozostawiła swoją powłokę przed ekranem i teraz jest wirtualna, czy też nie? - Gdy słyszę podpowiedzi stresuję się – odparł. - Najtrudniej jest mi znieść, gdy nie wiem jak postępować dalej w grze. Można oczywiście oprzeć się o poradniki. Ale to zabiera satysfakcję z przejścia na własną rękę. A to nie to samo. - Co mam robić, gdzie iść. Jaki jest cel mojej misji? - spytała. - Chodzi o to by przetrwać. Cel odsłoni się sam – spuentował. Zabrała broń, spakowała mapę i stanęła naprzeciw czterech drzwi. Otworzyła ostatnie licząc od lewej do prawej i weszła tam. Pokój był pomalowany na różowo. Na ścianach powieszone były portrety nie znanych jej osób. Pod ścianą stało małe łóżko, w którym leżało dziecko gaworzące coś po swojemu. Nad jego głową umieszczona była zabawka. Wirowały nad nim maskotki, pluszaki: świnka, delfin, gryf, zombie. Zabawka obracała się i towarzyszyła temu muzyka. "Czyje to dziecko, gdzie są jego rodzice?" - pomyślała po chwili. Zaczęła się rozglądać. Doszła do wniosku, że cofnie się do portierni - jak ją nazwała - i spyta o to. Zawróciła do tych samych drzwi, jednych z czterech w tym pokoju, otworzyła je weszła i zaraz pożałowała swojej decyzji. Zobaczyła zbocze górskie, łąkę i gigantyczne pająki czterokrotnie przerastające wysokość człowieka. Chodziły wzdłuż rzeki, broczyły w niej. Wydawało się, że nie jest przez nie zauważona, ale trzymała się na baczności. Na ekranie pojawiła się wiadomość: "Jestem doktor Młotek chciałbym się z Tobą spotkać. Zapraszam na herbatę do mnie." Te słowa wprawiły ją w osłupienie. Starała się je zrozumieć kilka chwil i doszła do wniosku, że gdzieś na tym pustkowiu, nie wliczając zwierząt musi się znajdować mieszkanie. Weszła głębiej w ten świat i zauważyła, za rzeką, jakieś budynki. Postarała się o znalezienie reguły w krokach pająków, zaczaiła się i szybkim truchtem przebiegła przez rzekę. Okazało się, że są tutaj architektoniczne artefakty częściowo przymocowane do skał, wyrastające na grubych żerdziach z wody. Niestety nigdzie nie mogła znaleźć drzwi, ani schodów. Bezużytecznie nawigowała brocząc po kolana lub nawet do pasa w płynności. "Jaki Młotek, gdzie jesteś?" - pomyślała. W końcu cofnęła się do punktu wejścia. Tutaj znowu pojawiły się drzwi, cztery egzemplarze, a jakże. Wybrała drugie choć nie potrafiłaby wyjaśnić dlaczego. Obudziła się w mieszkaniu. Przetarła oczy i podeszła do stołu. Na nim pozostawiono kartkę. "Jestem w barze na dole." - brzmiała wypowiedź. Podpisano: "Doktor Młotek". W szafie przy wyjściu było dużo ubrań. Pikowane kurtki, bluzy dresowe, spodnie skórzane i para butów sportowych. Ubrała się i przejrzała w lustrze. Miała blizny na twarzy, spod których przezierała stal. "Jestem cyborgiem" – pomyślała gładząc otwory w stalowych szynelach. "Nic to." W korytarzu było parę osób dość swobodnie ubranych. Jakaś dziewczyna przy automacie z kawą i przekąskami rozmawiała z mężczyzną. Ona miała tylko body na sobie a on był w bokserkach, a na dodatek na głowie miał ranczerski kapelusz. Gestykulowali i palili papierosy. Stanęła przy dziewczynie i starała się zdetektować język w jakim rozmawiali. Była to pewna odmiana angielskiego wymiksowana z francuskim i esperanto. - Che cosa qui, va bene, mon enfante? - zabrzmiał jej głos. - Czegoś oczekujesz od nas? Chcesz nas zarazić swoim szumem? - odpowiedział bosy ranczer. Stanęła przed nim i spojrzała mu prosto w oczy. Ale niczego więcej nie udało się jej od nich wydobyć. Chodziła w kółko od jednej osoby do drugiej. Obracała się wokół własnej osi, machała rękami i szczekała zębami. W końcu usłyszała znów tę samą frazę, jakby wpadła w pętlę. Ostatecznie porzuciła ich i skierowała się do windy. Na dole miała nadzieję spotkać kogoś, kto może jej coś wyjaśni. Wcisnęła zero i szybko znalazła się w głównym holu. Podejrzała jednym okiem, że rzeczywiście mieścił się tutaj jakiś bar. Był kontuar, za nim barman, a na hokerze, jedyny z gości. To musiał być Młotek. Gdy już była dostatecznie blisko obrócił się i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dokonała szybkiego rozeznania w jego uzębieniu i stwierdziła, że prawie wszystkie zęby miał złote. Na twarzy posiadał, tak jak ona, blizny. Wijące się jak barokowe kolumny, od żuchwy aż po łuki brwiowe. Był krępej budowy, okraszony sążnistymi łańcuchami i bransoletkami, a na palcach miał sygnety. Lekko łysiał, ale włosy miał czarne. Przy lewej piersi widać było kaburę, a w niej pistolet. - Cześć. Miło cię widzieć w naszym świecie. Jest robota dla nas. Kujiwara potrzebuje zabezpieczyć transport z Nowego Tokio do Odessy. Będziemy musieli znaleźć ten konwój i poszperać trochę w serwerach – nie tracił czasu na bezmyślny wstęp i przeszedł od razu do rzeczy. - Tak? A czy ja się nadaję do tego? Przecież nie jestem ani żołnierzem ani psychopatką – oznajmiła podniośle. - Zostaniesz przeszkolona w rzeczywistości wirtualnej. Pistolet, karabiny, granaty, walka wręcz. Wszystko to czeka na ciebie w odpowiednich proporcjach. Nauczysz się strzelać, zabijać i gwałcić lub zabijać, gwałcić i strzelać, jak wolisz – dodał jowialnie. Zaskrzypiał parkiet. Spojrzała na jego kowbojki, które odbębniały jakiś taniec na podłodze. Zaczęła się rozglądać gorączkowo za drzwiami, chciała uciec jednym słowem. A tu nagle usłyszeli tąpnięcie, jakby ktoś przewrócił się na krześle, a jego upadek wzmocniony został do decybeli, jakie towarzyszą koncertom. Wizja zaczęła się załamywać. Obraz rozszczepił sie na miriady galaktyk. Występowały niekongruencje. Ktoś ją ciągnął za rękę. Wydawało jej się, że leży w wodzie. Była jakby w śluzie. Odwróciła się, nadal leżąc i zauważyła kogoś. - Jestem Zenek, obsługa techniczna Escape Roomu. Przedawkowałaś i przywracamy cię do żywych. Regulamin mówi, że po dwunastu godzinach należy przerwać sesję, co właśnie czynię. Teraz w pauzie należy się zregenerować, zjeść sobie porządnie i po dwudziestu czterech godzinach można wrócić do interfejsów. Z tego, co zauważyłem nie znalazłaś żadnego klucza, ale drzwi otwierałaś właściwie – podrapał się po nosie. Pozbierała się jakoś, ułożyła włosy. Dopiero teraz poczuła falę głodu i łaknienia. Skierowała się po krótkich schodach do drzwi z napisem "xit". Corpo Trash Corpo rozpoczęło ofensywę, w której stawką stały się dzieci. W rozleniwiony sposób rozłożyło ośmiornicze macki, na końcach których miały się znaleźć miękkie istoty. Mówiąc wprost, trwał wyścig na drodze do superinteligencji i ostatnim pomysłem w tej walce stało się eksplorowanie tematu uploadu. Chodziło o pozyskiwanie młodych inteligencji do przerzucenia ich umysłów i dusz do pojemników z ciekłą wirtualnością. Zagadkowe może się wydawać to wydobycie, ale los tych istot wydawał się przesądzony. Z jednej strony wgrywanie mentalnych zasobów, z drugiej strony odrzut, żeby nie powiedzieć śmieć. Biegłem przez miasto z zarzuconym na ramieniu plecakiem w kurtce lub bluzie, trzymając pod nimi moją córkę. Sytuacja zwracała na siebie uwagę. Ciężar nie był duży, ale dobrze przylegał do ciała. Niekiedy miałem wrażenie, że niosę kota. Najmłodszego z moich kotów. Wydawało mi się również, że niosę niemowlaka w chuście, tak jak się to czyni, gdzie są różne typy wiązania. Dziecko nie mogło mieć więcej niż kilka lat, inaczej raczej zmęczyłbym się okrutnie po paruset metrach. Właściwie to poruszałem się szybko, czasami krocząc, czasami sapiąc. Myśl jest szybsza od ręki. Truchtałem przez most, minąłem wpław płytką rzekę, ciągle tuląc ciepło spod moich warstw. Dotarłem do ulicy, którą świetnie znam z dzieciństwa. Tam od miejsca docelowego dzieliły mnie już metry. Pod blokiem spostrzegłem, że w mieszkaniu są moi stryjowie. Zdziwiło mnie to, bo po śmierci mojej matki mieszkanie zostało sprzedane jakiemuś inwestorowi, informatykowi lub muzealnikowi, kto wie. Widać ich było przez szyby. Stali na tarasie i rozmawiali. Nagle dostałem wiadomość od kuzyna. Zawierała link, którego nie powinno się lekceważyć, ale jak to się mówi nieznajomych linków nie otwieraj. Ja otworzyłem, jednocześnie wchodząc do mieszkania i witając się z rodziną. Mój aparat telefoniczny typu fold, dziwnym zbiegiem materii i energii zaczął ewoluować i stał się tabletem, którego można było złożyć. Na jego ekranie pojawiła się gra strategiczna, z miniaturowymi postaciami zbierającymi złoto, kamienie, drewno do budowy, rozbudowy, podboju. A ja z całych sił chciałem się zorientować, jakie mam połączenia kolejowe lub w jaki sposób mógłbym sprowadzić tutaj swoją żonę. Niestety gra żerowała, jakby na podstawie swojego istnienia, moich kontaktach, między innymi. Postanowiłem, że zrestartuję urządzenie albo że wyciągnę kartę SIM. Znalazłem spinacz, wprowadziłem go w odpowiednie miejsce i ku mojemu zdziwieniu postaci z gry zatrzymały się i powoli zaczęły zmierzać w jakimś nieznanym kierunku. Wyglądało to tak, jakby się ewakuowały, schodziły do schronu poprzez portale, czy jakoś tak, jak to się modnie dzisiaj mówi. Roman Bromboszcz – urodzony na Śląsku, wychowany na Pomorzu, mieszka w Wielkopolsce. Na różne sposoby gra ze stykami kultury i techniki. Wśród form ekspresji znajdują się: performance, aplikacja internetowa, obiekt, instalacja, książka. Jest moderatorem kolektywu Perfokarta. https://roman.bromboszcz.perfokarta.net
- Marcin Urbanowicz - cicha noc na prowincji
Cykl Cicha noc na prowincji to efekt nocnych eksploracji małych miejscowości na Górnym Śląsku. W okresie jesienno-zimowym miasteczka i wsie szybko zapadają w sen, a spotkanie człowieka po 23 godzinie graniczy z cudem. Ciemność i dojmującą ciszę przecina czasem przejeżdżający pojazd lub jakieś źródło światła i są to jedyne dowody, że jednak nie są to miejsca opuszczone. Marcin Urbanowicz – fotograf z Lublińca. Z wyróżnieniem ukończył szkołę fotograficzną Fotoedukacja w Katowicach, a następnie Fotografię prasową, reklamową i wydawniczą na Uniwersytecie Warszawskim. Z zawodu grafik i fotograf współpracujący z kilkoma agencjami marketingowymi, z pasji dokumentalista. Jego fotografie zdobyły ponad 60 nagród na polskich i zagranicznych konkursach m. in.: International Photography Awards, Leica Street Photo, Polska ulicznie czy Śląska Fotografia Prasowa. W 2022 był Stypendystą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
- Jacenty Dędek – urbs, urbis
Zdjęcia z tego zestawu łączy podróż przez Polskę, przez miasta, których nazwy nie pojawiają się zbyt często w mediach ogólnopolskich. Kilkudziesięciotysięczne ośrodki, ani duże, ani małe, życie się toczy w nich swoim rytmem. Z perspektywy centrum są obrzeżami. Jacenty Dędek – fotograf. Zajmuje się portretem i dokumentem. Publikował w prasie (m.in. „Duży Format”, „Polityka”, „Newsweek” i inne). Przez prawie dziesięć lat współpracował z magazynem „National Geographic Polska”, dla którego przygotował kilkanaście autorskich reportaży. Laureat konkursów fotografii prasowej w Polsce. Trzykrotny stypendysta MKiDN. Od kilkunastu lat najchętniej pracuje nad własnymi tematami. Najbardziej interesują go rzeczy zwykłe, dziejące się na marginesie głównych wydarzeń, ale zawsze blisko człowieka. W 2020 r. wydał album portretprowincji.pl , będący efektem prawie siedmioletniej podróży po małomiasteczkowej Polsce. Razem z żoną Katarzyną odwiedził kilkaset miejscowości poniżej 30 tys. mieszkańców, we wszystkich województwach. Jego najnowszy projekt Credo , to osobista historia o miejscu, tożsamości, ludziach bliskich i nieznajomych, o pamięci zapisanej w materii miasta. https://www.instagram.com/jacentydedek/ https://www.jacentydedek.pl/
- Julian Kazberuk – cztery wiersze
Pokot Po mędrcach pozostało kilka rustykalnych swetrów z diagonalu. Jęczy sterta brudnych zachcianek - żeby zgubić coś z jawy, jeśli nie to chociaż z spojrzeń. Błądzimy w segmentach romantycznego języka ce plus plus, który staje się powoli niewidoczny jakby ktoś długo oblizywał lody sople. Język nierozumiany na sieniach przedmieść. Czas wyjada, co cielesne chce dotrzeć bieli. I przejmuje się tym człowiek, bo coś czego sam nie wie, spocznie na przeciwległym końcu. A potem napiętnuje Się to mistycznie "złem" dla uspokojenia. Głowy opuszczone na coś lub po prostu, a statyczny uśmiech z rodu Śakjów opuszcza cię gdy wchodzisz all in w grę państwa-miasta, które dla nas będzie wieczną podróżą końców miesięcy. Moje origami leci kluczem nad szpitalnym łóżkiem, gdy z niej wracamy. Kurs Na kościanym pigmencie kamienic wisi plakat z boginią Nike – po prostu to zrób. Obiecana zapłata – gwarancja siwizny i wstęgi dziko rosnącej brody. Za nimi następne dwadzieścia lat rojeń. Przed nimi zblaknięte irysy oczu, zamknięte wąskim pokojem. Telefon o uśmiech spóźniony. Odbiera dziadek, krusząc ciężką miedź wschodu. Myśli mnie swędzą pod czołem - rzęsiste włókna pędzą zmęczone, splątane pod monitorem. La bel epok Jutro mieni się biało czerwienią, pierwszym chodnikiem sumeryjskim, którego prawy pas jest stale remontowany, a lewy pas jest od kilkunastu lat na ukończeniu. We wtorki przykazany telewizyjny deload. W witrynach szukam plakatów wystaw rodem z masowofabryk, żeby po godzinie zorientować się, że to telebimy. Poradnik prasowy: „Jak przeżyć drugi dzień chrzcin”: przechodzę przez, co ważniejsze sutry mahajany, wiercąc się w pozycji śpiącego wojownika, gdy pęka mi na twarzy bubble face mask. Sztuka kreatywnego angażowania się w ciągi narkotyczne czeka na swoją ekranizację memiczną. Czekamy i my na pociąg do Darjeeling w przedziałach ze światem. Sztafeta Opowieść o mieście mężczyzny w duszy pachnącego peryferią. W marzeniu nieskończonego pędu Awansów pajęcze sieci. CPNowe tęcze - kwitły. Nowy miesiąc wyłania się z nieba. Syn na końcu jednej dłoni ma młotek, na końcu drugiej głęboki uśmiech. Na rycinie prowincji widnieje sad. Dzieci spod bata chowają dzieci znad. Historia jest ciągle taka sama. Krajobraz rozrywa na części powietrze. Urzędów tłoki gonią uświęcony przemysł, i witają się od niechcenia z bogiem założyciele nogi na nogę. Zabarwmy kieliszek nuta patriotyzmu. Tańczą w bransoletkach ramion galerie. Bulgocze od wnętrza woal wiejskich chat. Kochanków papierosowych trwoży różowy błękit zorzy. Syn spogląda marzeniem ojców w tańczący płomień zniczy, a jego zboże śni na polach sen niczyj. Julian Kazberuk – białostocki poeta, z wykształcenia prawnik, ściśle wiążący codzienność ze sztuką. Publikował w nieregularniku „Epea”, wyróżniony w konkursie „Srebrne pióro MDK”. Współzałożyciel stowarzyszenia „Fundamenty”, promującego działalność artystyczną, głownie twórczość literacką.
- Maciek "Niuans" Bojko – bez instrukcji
Jest u mnie pewien dualizm w twórczości plastycznej - z jednej strony zawsze pociągały mnie i inspirowały tematy figuratywne, opisowe czy wręcz publicystyczne, a z drugiej strony niezmiernie cenię sztukę abstrakcyjną i konceptualną, w której najważniejszym czynnikiem zawsze był jakiś wewnętrzny element poznania siebie czy świata, ale bez żadnej nachalnej instrukcji, jak ten świat czytać. Maciej "Niuans" Bojko – od początku lat dwutysięcznych poszukujący artystycznych form wyrazu - co zaowocowało kilkoma wystawami malarstwa i rysunku, tytułem magistra sztuki oraz kilkoma projektami muzycznymi. W latach 2008-2014 właściciel Studia Tatuażu Niuans w Toruniu, a od 2023 roku właściciel pracowni artystycznej Niuans w Gdańsku. Prywatnie wnikliwy i krytyczny kontestator codzienności.
- Miłka O. Malzahn – Dziennik Zmian (13)
Sztuka składania życzeń To nie jest prosta sprawa – złożyć najprostsze nawet życzenia. Szczególnie – komuś bliskiemu. I gdy nam zależy, tak bardzo zależy, że od razu: wiatr w oczy i piach pod powiekami, prawda? Składanie życzeń jest trudne z tak wielu różnych powodów, że ręce opadają. A w gardle rośnie klucha. Czasem są to osobiste zahamowania, a czasem – społeczne fobie, chociaż w głośnym klubie, gdy od decybeli drży dance floor – to życzenia też mogą nie wybrzmieć właściwie. Na ratunek podąża nam nieśmiertelne 100 lat! Głęboko zakorzeniona w polskiej tradycji, choć mające źródło w bizantyjskiej liturgii. To w ogóle fascynujące sprawa. Tymczasem 100 lat czasem wybucha zupełnie znienacka, gdy towarzystwo nie jest powiązane innym repertuarem, gdy nie wiadomo co powiedzieć, gdy tylko stukną kieliszki i.... 100 lat – zna każdy. Tylko w różnym tempie. Myślę o 100 lat przed tymi świętami, a dowód i powód – w podcaście. Miłka O. Malzahn – zajmuje się filozofią oraz dźwiękiem. Jest dziennikarką, pisze książki z pogranicza gatunków, tworzy i publikuje piosenki, wykłada na uczelniach, prowadzi warsztaty. Łączy nieoczywiste nauki o myśli ludzkiej z oczywistymi ścieżkami dedukcyjnymi. Tworzy kanał podkastowy „Dziennik Zmian”, moderuje spotkania z artystami, podróżnikami, pisarzami, a najbardziej regularnie – prowadzi muzyczne programy w Radiu Białystok.
- Przemysław Znojek – Robotnicy [szkic sentymentalny]
Sierpniowe niedziele różniły się znacząco od pozostałych dni tygodnia. Miasteczko pustoszało, pozbywając się swoich przyjezdnych obywateli, którzy w imię prowincjonalnej tradycji wyruszali do macierzystych wiosek, licząc na darmowy obiad, obfity posiłek, oszczędzając przy tym wcześniej zarobionych, a później odkładanych pieniędzy. Niedzielna wieczerza przekładała się na kolejne dni tygodnia, wszak dania przywożono i odgrzewano, serwowano aż do środy kolejnego tygodnia. W czasie, kiedy aspirująca do klasy średniej społeczność uciekała z akademików, którymi stawały się betonowe bloki, na osiedlowych alejkach pojawiali się pijacy, udowadniający, że dzień święty zgodnie z tradycją należy święcić, oczywiście w proponowany przez nich sposób. Tym samym podkreślali własną autonomię, zrywając z obowiązującym prawem zarówno świeckim jak i boskim. Sierpniowe niedziele dały się we znaki pracującym na terenie Miasteczka robotnikom, którzy mimo rodzinnych planów, licznych wymówek czy pozostawania pod wpływem alkoholu dnia poprzedniego, stawiali się bohatersko na telefon kierownika zarządu wodociągów, aby podejmować z góry nierówną walkę z niesfornymi rurami, liczącymi sobie dobre pół wieku. Wkopane jeszcze w okresie minionego ustroju miały wpływać dobitnie na dobrostan społeczny w czasach socjalizmu. Faktycznie, przetrwały PRL, jednak przyszło im niejednokrotnie polec w nowym milenium. Awaria pojawiła się nagle, jak gdyby od niechcenia, pozbawiając w niedzielne przedpołudnie wody aż trzy dziesięciopiętrowe bloki. Jedni nie zdążyli ugotować tłustego rosołu, inni nie zmyli resztek makijażu, śladu po sobotniej nocy, kolejni pogrążeni w mocnym śnie okazywali obojętność tej sytuacji. Sztuczne zaangażowanie wykazać za to musiał magister inżynier Stefan Wyrobiec, który mrużąc oczy stał lekko garbiąc się przed obliczem pękniętej rury. „Znowu kurwa w niedzielę”- powitał go Sławek Madejski, pracownik fizyczny, niegdyś aspirujący, dzisiaj przeklinający wybory życiowe – pochopny ślub i równie nieprzemyślany rozwód, brak odwagi w kwestii emigracji na Wyspy, a przede wszystkim wykonywanie od osiemnastu lat jednej i tej samej pracy. Mężczyzna czuł się najlepiej w swoim towarzystwie, kiedy trzymał w dłoni wszechwładnego pilota do telewizora, na ekranie którego dominowały na przemian sport i polityka. Mecze rodzimej ligi piłkarskiej przeplatał komentarzami dziennikarzy, kreujących opinię publiczną w kraju. Nie ufał nikomu, stawiał odporną tamę wobec otaczającego świata, krople wody, które od czasu do czasu przebijały się przez nią nie miały dla niego żadnego znaczenia. „No to co, po niedzieli panowie” – donośnym głosem zabrzmiał Bogdan Król. Robotnik z odzysku, niegdyś obiecująco zapowiadający się młody lekkoatleta, mistrz województwa w biegu przez płotki, którego kariera zakończyła się wraz ze studenckim protestem w obronie wyrzuconych z uczelni studentów i wykładowców – wymyślonych wrogów systemu. Marzenia o olimpijskim medalu legły w gruzach po wizycie na lokalnym komisariacie. Brutalność milicjantów skupiła się na kończynach dolnych mężczyzny, połamane kości nigdy nie zrosły się w poprawny sposób, dlatego znakiem rozpoznawczym Bogdana stał się specyficzny chód, nazywany przez kolegów kuternogą. Później było już tylko gorzej: etat szatniarza w restauracji, woźnego w szkole podstawowej, saksy, aż po karierę pracownika wodociągów. Awaria spowodowała, że jednego letniego przedpołudnia spotkali się kolejny raz- trzech pracowników, a może kumpli, połączonych mimowolnie, o podobnej życiowej historii. Z zasady niedziela jest dniem łączącym. W końcu łączy jeden kończący się tydzień z drugim zaczynającym się, stanowi swoisty pomost między tym co było, a tym co dopiero nadejdzie. Jedni chcą wierzyć, że kończy ich fatalny tydzień, drudzy zaś skłonni są zaufać, że przynosi nadzieję na lepsze siedem dni. Dla robotników z lokalnej spółdzielni zdawała się przekleństwem, w końcu który to już raz akurat tego dnia pęka rura wypełniona ośmioma atmosferami, sprawiając cierpienie suszy dla betonowych klocków, przypominających na pozór szare mrowisko, w tym wypadku uginające się od trutni i leni, uciekających przed rzeczywistością, obserwujących świat przez pryzmat grubego szkła literatki. Niektóre z mrówek wynurzyły swe czarne, siwe i blond czupryny obserwując jak trzech mężczyzn pochyla głowy nad rwącą rzeką utworzoną przez pękniętą rurę. Robotnicy przyglądali się bowiem jak z asfaltowej alejki w szybki tempie powstaje akwen, a ku ich zdziwieniu, w wodzie zaczęły pojawiać się ryby – ogromne, czerwone sumy ze złotymi wąsami, wijące płetwami zwinnie, biorąc pod uwagę ich rzeczywistą wagę. Robotnicy zamieniali się teraz w wędkarzy bez wędek, w prymitywnych kłusowników próbujących za wszelką cenę złapać ryby gołymi rękami, ale te sprytnie uciekały im, plącząc się pod nogami, prezentując wodne salta, niczym tresowane. Wyskakiwały wysoko, przypominając delfiny, podziwiane przez ludzkie owady, skupiały na sobie pełnię uwagi. W tym samym czasie poziom wody wyciekającej z pękniętej rury znacznie się podniósł, sięgał teraz aż po szyje robotników. Zaskoczeni mężczyźni patrzyli na siebie z niepokojem, bezwiednie poddali się biegowi zdarzeń. Ich słów nie było słychać, litery rozpływały się w wodzie, powodując na niej małe oczka, jak gdyby ktoś wrzucił do niej minimalistyczny kamyczek. Gdy spieniona, brudna woda w pełni zakryła trzy postacie, obserwatorzy odwrócili głowy, porzucili balustrady balkonów, wracając do swoich mieszkań. Pozostając w maraźmie, ludzkie owady czekały na nieuniknione, tymczasem żywioł sięgał już drugiego piętra. Przemysław Znojek (ur. 1991) – pedagog, bohemista, historyk kultury. Doktor nauk humanistycznych w dyscyplinie literaturoznawstwa. Autor publikacji naukowych: Wizerunek Romów w prozie Bohumila Hrabala, Reminiscencje konfliktu zbrojnego z perspektywy dziecka – Śmierć pięknych saren Oty Pavla , Sztuka głodowania według Franza Kafki ; tekstów prozatorskich: Podstrychoń , Kukła czy Doktor Kawka . Redaktor monografii W kręgu szaleństwa .
- Marcin Liszkiewicz – osiem wierszy
Śmietanka Kamienice klimaty latarki w drzewach próżniacze zwyczajki na krawężnikach cigarettes. Kolektyw śmietanka pochłania naleśnika. Astro romantycznych pachwiny nie obcierają. Skóra bez ropniaczków a grzyby to fungi. Ktoś Cię rozwiesza na kartkach iberyjskiego Wrocławia. Sztorm Promenada w Kołobrzegu: zawistni marynarze w koronach drzew patrzą od morza. Czekają na drugi Potop czy Bóg zmieni zdanie? Umięśniony mężczyzna ubrany w ciasny róż nie uratuje mini pudelka matki helikoptery będą się mitologicznie poświęcać w obronie czterdziestoletnich pociech. Botoks uszczelni Arkę. Drzewce Portiernia u franciszkanów stary brat włosy w uszach oczy mądre jak u Profesora Osiatyńskiego. Szlak na Gęsią Szyję via Wiktorówki dąb tu tam i życie ludzi których jedynie akceptuję . Blask szpera najpierw rozbija potem kruszy moralitety. Co którąś twarz już kiedyś widziałem. Duchowni nie uśmiechają się serdecznie. Przeważnie jeden pozuje drugi maluje same piety. Zbytek bezcłowego zasobu martwi. Seminaryjne kolacyjki kardigany wargi krew dostrzegam po chwili. Uważaj na szczochy konia ratuje syn ojca. Biel i czerń na Krupówkach. Bieda nie używa zabezpieczeń. Rewers Biel i czerń w łazience stąpasz po czarnych definitywne zdemonizowanie. Kostka z pisuaru trafi do muzeum ziemi młoda wampirzyca bierze udział w poetyckim slamie zebrani weszli w role postindustrialnej kolonii. Ostatnie selfie. Kiedy zabraknie źródeł indukcji wrócimy na drzewo. Kruk będzie listonoszem wtórnym. Słowa podniosą się z listów i wrócą do zamiarów. …misia bela misia Kasia konfacela. Rehabilitacja Franciszku okryj ciało Franciszki tam od łopatek w dół wiolonczela kołysze dwie figi Cello suite no. 1 pardon szepnęła kuracjuszka Lodzia czy mogę otrzymać akurat ten guzik do swojego aliaż dwunasta trzy dwie papugi wzbiły się do lotu z psychologicznej pstrokacizny na tarasach rzęs siedzi młodzież: plują bobem w nieokreśloność. George Müller 5 Ksiądz Malcolm w piątki zajada kiełbasę ptasi obserwator socjalista trochę w spectrum rysuje cyfry a potem ślimaki. Kiedy myśli o misjonarzu G.M. ( który nigdy nie poprosił o pieniądze ) to łączy prostokąty w trójwymiar w tęsknocie pragnie i nie wie jak stworzyć geometrycznego ślimaka lub coś obłego ulokować w przestrzeniach nie budząc przestrzenności. Palą się kości 6 Prosta kość zaklął Edward wylał się bas z Subaru koloru matowego tofu za kierownicą szkielet niemłodej architektki jej matka była woźną w podstawówce dostawała więcej zupy w słoiku wszyscy mówili – Igunia biedne dziecko niemowa same kości łza. Matka siedzi przy stole cieniem ( klimat jak u Żeromskiego ) najchętniej rozpaliłaby ognisko ogień nie strawi sztywnej elegancji wstyd za bogate dziecko zaboli inaczej. Koniec majacząco świecą trzewiki biszkopty od pasa w górę wciąż w fazie koncepcji przestrzeń liminalna zielony surdut na jeden tańczy wiwat dynda szpera po dwudziestej drugiej weselnicy robią to co demon zechce łechce a oni się ryją paprają w paprociach nie obłaskawisz behawioralne piranie szczęść Boże na ten nowy samochód pijany wikary wydziera się do Jolki po raz drugi szukasz połączenia z księżycową ciszą. -- I began to read the Holy Scriptures upon my knees, laying aside all other books, and praying over, if possible, every line and word. This proved meat indeed, and drink indeed, to my soul. I daily received fresh life, light, and power from above. [I got more true knowledge from reading the Book of God in one month, than I could ever have acquired from all the writings of men. In one word.] Whitefield Marcin Liszkiewicz – szczęśliwy mąż i ojciec, pasjonat tenisa stołowego i sauny. Pojedyncze wiersze wydawane są w Polsce. W przeszłości również za granicą. Zafascynowany przemianą ludzkich serc. Protestant. Ulubione poezje obecnie: poezje nowohebrajskie. Ulubiona proza obecnie: Jaume Cabre. Ulubiony zapach obecnie: mirra. Ulubiona kuchnia obecnie: indyjska. Ulubiona muzyka obecnie: Piotr Damasiewicz.