Znaleziono 447 elementów dla „”
- Grzegorz Tomicki – Frenezje 2
Niewysłowiony ton Co wiemy na temat sztuki skrzypcowej Pietra Locatellego prócz tego że był wirtuozem bożym czy znamy szczegóły dotyczące jego techniki oraz stosunku do różnych pozycji trzymania rzemyczka co mówią źródła z epoki dlaczego jego gra tak bardzo się podobała i tak bardzo się nie podobała z całą pewnością zaglądał w intymne zakamarki muzyki jej czułe zakątki zwinnymi palcami szukał na gryfie wszystkiego co można było na nim odnaleźć w zakresie techniki skrzypcowej i czego wcześniej tam nigdy nie było wrażliwych punktów oparcia newralgicznych clitoris płatków róż niektórzy mówili że pięknie ornamentował wyszukane ejakulacje niektórzy mówili że jego technika jest prosta i użytkowa jak dmuchany materac niektórzy mówili że miał fantastyczną technikę prawej ręki bo robił nią rzeczy których nie robił lewą kręcił młynki w antraktach między frazami poszczególnych pasaży lub smyczkiem trzymanym w ustach naśladował odgłosy puchacza nie wiadomo do czego się jeszcze posunął czego dopuścił niektórzy mówili że błyszczał brawurą w posługiwaniu się koloraturą inne źródła podają że był nonszalancki znany ze sprośności technicznej lewej ręki co było związane ze szczególną budową długich i giętkich palców których pozazdrościł mu Paganini podobno potrafił wydobyć ze skrzypiec taki wysoki dźwięk że słuchający go w Rzymie kanarek spadł z żerdzi wprost na otwarty z wrażenia dziób jak oderwany od pudła strunociąg musiała być to muzyka przekraczająca ramy harmonii coś ogromnego pochodzącego spoza naturalnego uniwersum miałem kiedyś podobny przypadek siedziałem z naćpaną dziewczyną słuchając skocznych piosenek kiedy jakby odcięło mi prąd świat rozpękł się wpół a dwie jego połowy runęły na siebie tworząc w pustej przestrzeni potężny lej obudziłem się na OIOM-ie w towarzystwie licznych kroplówek w żyłach płynęła mi prędka krew a w głowie rozbrzmiewał marsz na orkiestrę symfoniczną z solowymi partiami skrzypiec w formie popisowych kaprysów etiud kadencji zależnie od terminologii jakiej będziemy używać myślałem że przepadnę na wieki jak zapomniane melodie których nikt nie zapisał o czasie albo zapisał ale po czasie znaleźli się tacy co mieli fantazję palić nutami w piecach idei albo ze zwykłej ludzkiej małości rozpalać nimi ogniska zapalne śmiertelnych plag lecz postawili mnie szybko na nogi jak nie przymierzając lampkę szampana w fajerwerkowo-szatańską noc inaczej mówiąc naciągnęli na ślimak kręcąc kołkami w rytmie marszowym przechodzącym w rwąco-szarpany marszobieg przywrócili do normy jak nazbyt figlarny dźwięk z tym że wewnętrzna muzyka gdzieś uleciała przepadła i coś razem z nią jakiś niewysłowiony ton lekarze to podłe istoty. U Knejpy Poza indiańską pomywaczką oraz garstką żon pracowników tartaku które pomagają kucharzowi w drwalskiej stołówce rzadko jadają kobiety wyjąwszy weekendy kiedy niektórzy mężczyźni powiedzmy ci mniej codzienni przychodzą rodzinnie i wszyscy poczynają sobie dość stadnie i smacznie lecz wystarczy że któryś z nich umrze zginie przepadnie w akcji wartkiego spływu dół rzeki rozstań pożegnań tęsknoty a dania serwowane przez kuchnię stają jakby mniej strawne choć w smaku jakby bogatsze tak mogłaby się zaczynać kulinarna opowieść o życiu powszednim czerstwych drwali flisaków oraz ich dziarskich siłaczek uwijających się niestrudzenie przy stołówkowej robocie oraz nawiązujących i rozwiązujących szybkie relacje na jednym z zapomnianych przez bary sieciowej obsługi i wykwintne restauracje końców któregoś ze światów tymczasem na cyklotrasie między rozstajami U Knejpy a Bílé Kuchyně po czeskiej stronie Izerów spycha mnie na nieistniejące choć mocno podmokłe pobocze autokar inkrustowany masą perłową poniemieckich turystów emerytów święta Mario miej ich w niemieckiej zdrowotnej opiece czy też mówiąc inaczej odstawia mnie na mniej uczęszczany tor przeszkód obwoźna wyprzedaż niewczesnych atrakcji chociaż musiałem coś chyba pomylić bo widzę ich potem na vihlidce Krásná Máří (Schöne Marie Felsenaussicht, 884 m n.p.m.) jak zajadają się kanapkami z kiełbasą i bananami coś przy tym mlaskając coś popijając uważnie przy tym słuchając forsownych wynurzeń dwóch przewodników po światach lotnych fantazji wciskających im pszczeli kit bajdy podania legendy w językach o dziwo angielskim i czeskim chyba że była to wycieczka o profilu lingwistyczno-krajoznawczym a nie oniryczno-sentymentalnym nie jestem już młody czasem mylę ludzi języki atrakcje zawsze ze szkodą dla faktów i tylko niekiedy z pożytkiem dla urody narracji aczkolwiek wątpliwym cokolwiek to znaczy miałbym ochotę powiedzieć „serdeczne dzięki za pamięć nawzajem wszystkiego dobrego w tym kiepskim świecie w tym pięknym lesie w tym zaszłym czasie pozdrawiam z Cieplic” i dodać jakieś skrzętne postscriptum ale wiadomo jak jest gdzie mi do Cieplic gdzie do mojej najdroższej obietnicy Innego Życia albo chociaż mniejszego więc może i słusznie podnosisz świąteczne larum lamentum fastidium zwróć jednak uwagę na powtórzenia w rozmyślaniach Aureliusza zwróć uwagę na podróżne subsydium nieznanych bóstw zwróć uwagę na niepokalaną symetrię ciała i duszy i na to że całe te Czechy poniekąd zmyśliłem wyjąwszy może te Kuchyně a Knejpy wyjąwszy może same początki tych zmyśleń wyjąwszy może końce tych światów wyjąwszy te szczątki które w nich tkwią. Powszechna historia popędów Kasi Im częściej jak zdechły pies dopada mnie smutek poczucie bezsensu i bezwartościowości tym mocniej reaguję na oceny krytykę nagonkę negatywizm defetyzm nigdy nie byłam gotowa na otoczenie i jego bezwzględne struktury z którymi egzystencjalnie jestem nierozerwalnie związana męczy mnie to jak suchy kaszel w upalny dzień jak wilgoć wchodząca pod skórę jak rzep chciałabym się rozwiązać rozwinąć oderwać od ziemi która się nieustannie usuwa podsuwa usuwa chciałabym wysunąć się przed nią aby moje zewnętrzne objawy miały źródło wyłącznie we wnętrzu i stamtąd tyralierą ruszały w świat jak kręgi zaprzyjaźnionych znajomych grupy ciągłego wsparcia punkty oparcia które odeprą każdy społeczny niefart każdy afront każdy frontalny atak które się oprą zakusom efektywności w działaniu osobistym korzyściom duchowi przedsiębiorczości całej tej sofistyce przeciwdziałania negatywnym skutkom umieralności nie wiem czy się dobrze wysławiam ale jak dziecko jak mała dziewczynka próbuję oswoić narzucone mi środowisko wyrugować z niego wszystko co dołuje i podcina skrzydła przejawom życia w ulotnym zachwycie tym cudnym ptaszyskom które jeśli mnie niosą jeśli łaskawie unoszą nad łąką czasu lasem przeciwieństw upadłą masą zatwardziałości to czynią to bez oczekiwania na wdzięczność otóż przeszłość to nie jest zestaw środków chemicznych precyzyjnie dobranych pod kątem ich skuteczności w minimalizowaniu niepożądanego oddziaływania na chwilę obecną to nie powszechna historia popędów ani ich fikuśnie splątanych losów ubrana w chwytliwą narrację która zastąpi każdy stan rzeczy każdą faktyczną niepewność wszelki ontologiczny szum i tromtadrację teraźniejszość to nie sen androidów o elektroniczno-onirycznych owcach przyszłość to nie fizyczny skład ludzkich ciał wyjaśniający ich efemeryczny wzajemny pociąg to nie są pojęcia z zakresu nauk stosowanych lecz nieokiełznana newralgiczność która dowolnie zmienia wektory z krytycznych na nieobyczajne lub pełne miłości i vice versa kiedy znajdę na nie stosowne słowa nazwy imiona to się nimi do was odezwę nie zapomnę nas wszystkich ocalić a może po prostu zajmę się sobą po prostu niczym. Grzegorz Tomicki (ur. 1965) – elektromechanik urządzeń przemysłowych, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Opublikował tomy wierszy: Miasta aniołów (1998), Zajęcia (2001), Pocztówki legnickie (2015), Być jak John Irving (2017), Konie Apokalipsy (2021), Piekło jest wszędzie (2023), Sto kilo kości (2023), Liryka drogi (2024) oraz monografię naukową Po obu stronach lustra. O twórczości Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego (2015). Autor artykułów naukowych z zakresu literaturoznawstwa, historii, psychologii i socjologii. Mieszka w Cieplicach.
- Katarzyna Woydyło – Gdzie jesteś, Gary?
Nawet gdybym już na początku zapytała kogoś z nich, skąd wziął się Gary, prawdopodobnie ich odpowiedzi różniłyby się od siebie. Od moich przypuszczeń odbiegłyby zresztą tak samo. Niewiedza na temat pojawienia się tego mężczyzny nie dawała mi spokoju przez kolejne trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Spędziłam je na spotkaniach online dla kobiet poszukujących prawdy. Na trzecim spotkaniu megabajty dodały mi pewności siebie i odważyłam się opowiedzieć o Garym. Im dłużej mówiłam, tym więcej szczegółów mi się przypominało, a jednak nie sprawiło to, że bliżej byłam mężczyzny, którego szukałam. Wspomniałam o jego zabawnie przystrzyżonym wąsie i przyciasnych koszulach, w których dwa guziki za każdym razem groziły wystrzałem. Opisywałam dziwaczne imprezy, na które nas zapraszano, ale nie powiedziałam nic o zasadach, których nauczył mnie Gary. Od początku traktowałam je jako przeznaczone tylko dla mnie. Mistrz skomentował moją lakoniczną opowieść tak samo jak manifest innych uczestniczek: Na każdą opowieść jest mistrzowska przypowieść, a potem opowiedział nam o swoim podopiecznym, który dekadę spędził na uganianiu się za kobietą, która mu się przyśniła. Dopiero dogłębna analiza jego snów pozwoliła im udowodnić, że nigdy jej osobiście nie spotkał. Uczestniczki pokiwały wtedy zgodnie i z uznaniem dla Mistrza. Na ich twarzach wykwitły rumieńce o gęstości kilku pikseli. Ludzie, którzy bywali w tych samych miejscach, co Gary, ledwie go pamiętali. Jedna dziewczyna, z włosami koloru dojrzałej maliny, przypomniała sobie wykręconego wąsa, ale nie potrafiła powiązać twarzy Garego z jego imieniem. W końcu od pytań Ale czy to na pewno on? Czy możliwe, żeby ten gość nazywał się Gary?, rozbolała mnie głowa i musiałam skończyć ten temat. Inni nie łączyli Garego z żadną imprezą, a przecież ktoś musiał wprowadzić go do naszego klubu. Ostatecznie znudziło mnie przepytywanie osób, którym Gary nie mącił snu, tak samo jak mnie. Po krótkim to na razie! jednym kliknięciem usuwałam ich z kręgu znajomych. Nie pomogły spotkania z Mistrzem, ani rozmowy w kręgu ludzi, którzy po tygodniu przestali być dla mnie ważni. Nikt nie powiedział mi więcej, niż rok temu Gary, wtedy, gdy samotne wieczory zalepiały mi łzami powieki, a poranki uwierały jak najgorszy kac. Kaca leczyłam metodą klin klinem, to znaczy wyszukiwałam ludzi, z którymi kiedyś byłam w kontakcie i odzywałam się do nich po latach. A ja, jak już złapałam kontakt, to tak długo potakiwałam, aż w końcu pozwalali mi napisać o sobie. Pierwsza rada Garego: Masz mniej niż pięć sekund na wszystko, co ważne. P i ę ć sekund. Czy mogę kogoś zainteresować sobą w zaledwie pięć sekund? Gdyby nie powiedział tego z tak dużą pewnością siebie, uznałabym to twierdzenie za niemądre i zapomniałabym o nim. Jego głos był jednak donośny i przewyższał decybelami odgłosy muzyki, która miała sprawić, że nasze ciała poruszą się w pierwotnym rytmie. Z boku wydawało się, że Gary mruczy coś pod nosem, ale wcale tak nie było. Mówił do mnie powoli. P i ę ć s e k u n d - usłyszałam wyraźnie i od tego momentu pięć sekund stało się moją obsesją. Zaczęłam liczyć, ile trwa skasowanie w autobusie biletu, zjedzenie kostki czekolady, wywołanie u kogoś uśmiechu. W końcu wszystko, co przekraczało pięć sekund, stawało się dla mnie niewarte uwagi. Odliczałam nawet ile trwa pocałunek, a jeżeli komuś patrzyłam w oczy, to również tylko przez króciutką chwilę. Nie pozwalałam sobie na to, by się beztrosko zagapić, bo wtedy musiałabym tę osobę skreślić tak samo, jak wszystko inne, niewarte utraconego czasu. Moim podstawowym pytaniem jest to, skąd wziął się i gdzie jest teraz Gary. To dwa pytania, zauważył Mistrz. Kobiety na łączach zrobiły głupie miny, a ja miałam po raz pierwszy ochotę wyłączyć im twarze na zawsze. Na raz nie chciałam być wywoływana; zmuszona, żeby co spotkanie uściślać, o co mi tak właściwie chodzi. Przecież obydwa pytania dotyczą Garego, tłumaczyłam rozżalona Mistrzowi. Jaka to różnica, czy to jedno, czy dwa pytania, skoro Garego i tak nie ma. Mistrz pokiwał głową ze zrozumieniem, ale odłączył mój mikrofon jednym kliknięciem. Ostrzegł nas na początku, że tak właśnie będzie, gdy dopuścimy do siebie negatywne emocje i damy nim nad sobą zawładnąć. Na trzy sekundy złość odebrała mi oddech i cierpliwie trzymała ciało w stałym stanie skupienia, aby nic ze mnie nie wyparowało. Zamknęłam laptopa. Gary byłby ze mnie dumny. Pięć sekund, jakich nie spierdoliłam. Druga rada Garego: Bądź blisko. Spotkania z Garym trwały mniej, niż minutę. Po minucie Gary odchodził i tego samego wieczoru już do mnie nie wracał. Czasami próbowałam odnaleźć go w tłumie, byłam ciekawa, skąd wie, co mi dolega. Gary gubił się jednak w klubie, albo opuszczał knajpę na długo przede mną. Bez pozostawienia śladu w postaci opróżnionego drinka, czy niedojedzonej przystawki. Jedyny ślad pozostawiał mi w głowie i na ubraniu. Na lewym ramieniu wykwitało za każdym razem mokre odbicie jego dłoni, przez co czułam, jakbym część Garego zabierała ze sobą do domu. W głowie pozostawała zaś rada, jakiej udzielił mi głosem mędrca ze snu, który w ciągu sekundy objaśnia zasady działania całego świata. Po raz drugi zostałam zaproszona na imprezę z okazji końca świata. Jak to możliwe, że świat nie skończył się za pierwszym razem? Czy nasze brzuchy nie eksplodowały od tłustej pizzy na grubym cieście i wódki z colą rok temu w podmiejskiej dyskotece? Miałam na sobie cekinową spódnicę i bluzkę z wycięciem w kształcie serca na plecach. Mężczyźni zamienili garnitury na stare, sprane koszulki. Tylko Gary miał na sobie koszulę, która trzymała go w ryzach jakby świat miał się naprawdę za chwilę skończyć. Gary powiedział mi, że wyglądam kosmicznie, a w moim żołądku wódka z colą tworzyła jedne z ostatnich remiksów, wciąż lepsze, niż te płynące z głośników. Czkawka plątała nam się pomiędzy słowami, aż w końcu słów zabrakło, a ja myślałam, że skonam, że skończę się jeszcze przed końcem świata. Gary przez pięć minut trzymał mi włosy. Trzecia rada Garego: Zapomnij. Niepamięć dręczyła mnie już wtedy, gdy pierwszy raz zagadałam do Garego. Cześć, chyba się jeszcze nie znamy. Odpowiedział: Pamiętałbym. Ja bym nie pamiętała, nie powiedziałam mu tego. Gary zapytał jednym ciągiem: po co przyszłam, czy kogoś tu znam, kto mnie wprowadził. Mogłabym się założyć, że te kilka pytań zmieścił dokładnie w pięciu sekundach. Opowiedziałam mu, że do klubu wprowadził mnie brat i że nawet po jego zniknięciu wciąż przychodzę do klubu. Niby to sobie przepracowałam, a jednak za każdym razem na wspomnienie o bracie głos drżał mi tak, jakby ktoś zarzucił w głębi mnie kotwicę i nie umiał odbić się od pustki, która we mnie gęstniała. Mam kontakt z jego znajomymi, dodałam prędko, a żeby wyprzedzić pędzące ku zamkniętym powiekom łzy. Nie wspomniałam Garemu, że sama każdego poranka ten kontakt odnawiam. Gary wiedział zadziwiająco dużo o moim bracie. Wiedział, że jego ulubione ciasto, to cynamonka ze śliwką i podziwiał go za okazałą kolekcję kalendarzy. Gdy zaczął opisywać mi wszystkie znamiona brata, a nawet powiedział, że wyhodował sobie wąsa dlatego, że przegrał z nim ostatni zakład, spojrzałam w jego stronę uważniej. Ten jeden raz byłam świadkiem przeistoczenia. Gary zmieniał się z obcego mi dotąd człowieka w doręczyciela niepoznanych przeze mnie historii o bracie. Wierzyłam w to, że jeśli wysłucham wszystkich do końca, opowie mi w końcu ostatnią historię, tę najbardziej przeze mnie wyczekiwaną. Niczego więcej mi wtedy nie powiedział, a każde nasze kolejne spotkanie stanowiło swobodne opadanie na dno niepamięci. W końcu stałam się niepewna nawet tego ostatniego spotkania z Garym. Pamiętam tylko, że był to egzotyczny klub, w którym serwuje się drinki z ananasem na bazie wody z prawdziwego kokosa. Muzyka dogrywa rytmicznie, a jednak niektóre brzmienia budzą niepokój, jak ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem. Gary rozmawia z niezbyt wysokim mężczyzną w błękitnych mokasynach, po chwili wyczuwa, że gapię się na kołnierz jego koszuli, przeprasza grzecznie niskiego elegancika i podchodzi do mnie. Na początku zagaja, co u mnie. Na odchodne mamrocze pod nosem: odpowiedzią są kalendarze. Nie miałam kluczy do mieszkania brata. Za każdym razem musiałam prosić o nie matkę. Niewiele razy prosiłam. Tuż po zamknięciu podwójnych drzwi pozwalałam sobie na szloch głębszy i dłuższy, niż to było dopuszczalne w towarzystwie rodziców. Nawet opuszczone, mieszkanie brata pozostawało dla mnie w dalszym ciągu mistyczne. Po jego zniknięciu, niczego nie ruszaliśmy. Na ścianach wciąż wisiały kartki z różnego rodzaju kalendarzy, na komodzie piętrzyły się jego dzienniki. Upływ czasu wydawał się być tu wciąż namacalny, tyle że brakowało strażnika, który rozumiał ten przedziwny system. Nikt z nas nie był w stanie przeglądać jego notatek, a nawet przebywać w mieszkaniu dłużej, niż trzeba. Zegary tykały tu niby w podobnym tempie, a jednak do uszu docierało nieznośne echo. Ta milisekunda różnicy, która nie mieści nawet tęsknoty za bratem. Tak miało być i tym razem. Miałam przyjść i pozwolić sobie na nieograniczone przysłuchiwanie. Miałam nadzieję, że jeśli przysłucham się uważnie temu jak szeleści niezapisany papier, to znajdę odpowiedź na to, co stało się z moim bratem. Patrzyłam na kartki z różnymi datami, które powiesił nad swoim łóżkiem. Możliwe, że utknął w jednym ze zdarzeń w przeszłości. Spojrzałam na zaścielone łóżko. Jedyny mebel, na którym nie piętrzyły się kalendarze i książki. Położyłam się na nim, a lewą rękę opuściłam na podłogę. Między panelami wyczułam złożoną na pół kartkę. Pismo było pochyłe. Początki słów rozmazały się, jakby spisane zostały w pośpiechu. Ostatnie słowo odbiegało od reszty. Słabo dociśnięta dłoń zaznaczyła jedynie niezgrabny brzuszek. Reszta mogła być brakującymi literami, albo delikatnie nawracającą falą. Gary, tak jak ci obiecałem, jestem już blisko Katarzyna Woydyło (ur. 1992) – absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie Śląskim i Kursu Pisania Powieści KMLU. Jej opowiadania opublikowane zostały w "Stronie Czynnej", "Tlenie Literackim", "Epei", "Twórczości" i "Zakładzie". Mieszka w Zabrzu, najszczęśliwsza bywa w kasku. Narciarskim lub rowerowym.
- Wojciech Brzoska – osiem wierszy
zmiany klimatyczne dziewczyna w potarganych rajstopach mówi: zmieniają się tylko ludzie, a ja jestem wciąż w tej samej historii. jak ten młody chłopak przed dworcem, przez kilka minut w powietrzu udający grę w baseball. przydałyby się wiosenne porządki w samym środku zimy, kiedy podmuchy ciepła prowokują, żeby na nowo zakwitnąć. *** tropiciele mowy miast: od beztroskiego dzieciństwa do rób to co kochasz. nowa dwuosobowa grupa spacerowa zawiązana dzisiaj, po sfotografowanych napisach. dzisiaj sam obserwowałem setki białych plam na skutych lodem stawach. dziwna choroba chłodu. i mój cień przemykający niepostrzeżenie po korze. *** jego główną wadą była niecierpliwość. ona zazwyczaj spóźniała się. spotykali się wpół drogi. w pracy. nad sobą *** nie dam ci siebie w żadnej postaci oprócz tekstu (Dycki) sobą pisani czy sobie sami? nawzajem przez siebie czytani. postacie pod postaciami tekstów nad tekstami. *** jadę do ciebie tą samą drogą do różnych miast. żeby cię złapać gdzieś pomiędzy wczoraj a jutrem. jadę przez poranne światło i dym. jadę do ciebie na siedząco tańcząc. jadę przez skąpane w słońcu szpalery nie drzew - lecz traw, stojących przy drodze jak chochoły. już nie wiem sam - najbardziej zdrowy czy chory. jadę przez cmentarz, gdzie zmarli rozmawiają z żywymi, tuż obok dworca. obok boiska z trumnami, ciągle jeszcze nie dla nas. jadą tak do ciebie bez końca. *** odszedł przedwcześnie, który jak nikt inny wcześniej najlepiej pisał o odchodzeniu. *** kobieta, która źle zapowiada. zjada głoski na torach. robi chaos w pociągach. to zwalnia, to przyspiesza. źle wróży- pośpiesznym i osobowym. siedząc w miejscu wciąż podróżuje w przeciwne strony. poranne wiadomości a na koniec dwa nieumundurowane konie, biegnące na początku sznura policyjnych radiowozów. nie wiadomo czemu, potem, na komisariacie nikt nie odbierał telefonów. konie skręciły w lewo, a policjanci w prawo. do tej pory nikt nie wie, co się tak naprawdę stało. Wojciech Brzoska (ur. 1978) – poeta, absolwent kulturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach (2002). Autor dwunastu książek poetyckich ( m.in . "Przez judasza", "Jutro nic dla nas nie ma", "Senny ofsajd", "Fuertemuerte" ). W prasie literackiej zadebiutował w 1998 roku. Od tamtej pory regularnie publikował zarówno w polskich jak i zagranicznych periodykach literackich i kulturalnych, m. in. w : "Twórczości", "Odrze", „Tygodniku Powszechnym”, "Znaku", „Przekroju”, „Kwartalniku Artystycznym”, „Studium”, „Lampie”, „Manuskripte” (Austria), „Ostragehege” (Niemcy), „Cordite Poetry Review” (Australia), „Sodobnost” (Słowenia) oraz w licznych antologiach. Jego wiersze były tłumaczone na : angielski, niemiecki, czeski, słowacki, słoweński, serbski, hiszpański i ukraiński. Jest wokalistą w zespole Brzoska i Gawroński, z którym wydał płyty: Nunatak (2012) oraz Słońce, lupa i mrówki (2015) i Zapominanie (2019). Współtworzy też trio Brzoska/Marciniak/Markiewicz które przekształciło się w Brzoska Kolektyw (płyta Brodzenie ukazała się w styczniu 2018 a Wpław w 2019). Z trio Piksele wydał płytę Martwe (2020). Jego najnowszy zespół muzyczny to Dendro, założone z saksofonistą Michałęm Sosną. Organizator spotkań literackich oraz koncertów. Pomysłodawca adresowanego do osadzonych Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jeana Geneta. Mieszka w Katowicach. Strona autorska : www.wojciechbrzoska.pl
- Grzegorz Wróblewski – asemic objects
Grzegorz Wróblewski (ur. 1962) – autor książek poetyckich, prozatorskich i dramatów; m. in Ciamkowatość życia (2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Gender (2013) Kosmonauci (2005), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m. in. na angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). W Bośni i Hercegowinie Pjesme (2002), w Czechach Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Wraz z Bobim Peru płyta Projekt1 (2005), autor tekstów w projekcie muzycznym Pawła Kelnera Rozwadowskiego i Krzysztofa Siwego Bentkowskiego, płyta Nie Cierpiące Zwłoki (2021). A rtysta wizualny mający za sobą u dział w wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022). Mieszka w Kopenhadze.
- Edward T. Bolak – Ziemie rzadkie (niektóre)
kobieta która idzie i na ulicy pali to albo sprzątaczka albo sufrażystka wiedząc że ten to tok rozumowania nie wolny od uproszczeń spojrzałem przychylniej ale mylne oczy wciąż nic nie umieją przejrzeć i zrozumieć wgapiać się też nie trzeba bo po co bo ta wiedza daremna nie tajemna i złe oczy umieją dokuczyć a zatem to narzędzie parszywe fałszywe tok wątły rekonstrukcji i mylne są konkluzje wszelkie i dają się robić przechodnie i fałsz wszystkiego wyłazi i nawet refleksja w tej kwestii durna na manowce bo jedna kolejka do obu konfesjonałów * ktoś jeszcze chce tego słuchać że podglądałem sąsiadkę gdy zaplatała warkocze ktoś jeszcze czyta że padało że w sklepie małe sorty osłonki na ciemiączka i aorty pracują to trudna praca Mańka się obmywa a Maniek dostawia jak żywe kamienie kręcą się jelenie w gospodarce przyjęliśmy za pewnik - o żeby to tylko stosunki produkcji! myśląc że cały wic w tożsamości * są dwie strony nadziei jedna już skoziała druga poplątana ale niezależnie co kto myśli i czuje i co nam zgotowali od polityki chuje i kto dzierży buławę zdajmy sobie z tego sprawę jadąc busem przez Trzyciąż * neurodegradacja to poletko poezji neoawangardowej odsuwając wartości i przyjaźń skazując na wiadomości Bóg wie jakie czułe struny pękają i jak porażeni kwękają * marcowe koty niewarte tej strofy jak Medardy i Nepomuceny na Dolnym Śląsku wydzierają się wniebogłosy ofiary zaraz zaraz się dołączając * bzdury się Edku ciebie trzymają wisus i strzygoń wyłazi mama nieboszczka cię nazywała kiciusiem jednak nie urwipołciem Edward T. Bolak (ur. 1968) – opublikował zbiory miniatur: Marginalia (2018), Ważniejsze omyłki (2018), Sybilla wzięta (2021), Dawne rejestry (2022), Ruchy frakcyjne (2022), Minuty krótkie (2023), Rybny weterynarz (2024), Szpalta (ulotka literacka ) (2024), Najmniejszego znaku (2024), Pogodzenia i zwątpienia, westchnienia, gderania, nieład i tarapaty (druga ulotka literacka) (2024), Wyszykowana trzecia i ostatnia ulotka literacka (2024), Kądziel i tysiącletnia tuja (2024), Przyrodzenia pamiętne (2025), Przeoprawione nauczki (2025)
- Marcin Mielcarek – Skoczek (fragment)
Włóczyłem się bez celu podczas drugiej soboty sierpnia, po ulicach miasta o niepoważnej nazwie Budy. Żar lał się z nieba, samochody przelewały parującym asfaltem, a armie ludzi pełzały chodnikami, podobne do mrówek. Wszedłem do jakiegoś sklepu i kupiłem za gotówkę zapalniczkę i papierosy, bo wymyśliłem sobie rano, zaraz po przebudzeniu, że zacznę na poważnie palić. Po wyjściu na słońce wrzuciłem resztę z dwudziestki do puszki na pomoc samotnym starcom. Odszedłem na dwa metry i dopiero wtedy zapaliłem. Nie smakowało mi, ale dobrze wiedziałem, że wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Tego gościa od zbiórki, który wyglądał jak mnich bez habitu, też poczęstowałem po tym, jak mnie zaczepił. Mimo upału czułem się nieźle, czułem wolny. Nie było jeszcze dziewiętnastej. Trzy ulice dalej zachciało mi się napić zimnego piwa. Znalazłem jakiś bar i wszedłem do niego. Nigdy wcześniej nie byłem w żadnym barze i nie czułem się zbyt pewnie, ale wychowany na filmach z Hollywood wiedziałem, jak powinienem się zachowywać. Usiadłem przy kontuarze i czekałem. Nie wykonywałem niepotrzebnych ruchów i nie rozglądałem się na boki. Starałem wyglądać jak stały bywalec takich miejsc. W końcu pojawił się barman. – Co podać mistrzu? – zapytał. Miał sympatyczną twarz doczepioną do góry mięśni. Był jednym, wielkim mięśniemz twarzą kogoś, komu można zaufać, kogoś, komu pożyczyłbyś na przykład siano, własny samochód czy własną kobietę. Z marszu go polubiłem. – Piwo – powiedziałem. – W butelce czy z kija? – Z kija. Chwilę później postawił przede mną pełną, pieniącą się szklankę. Zapłaciłem i wypiłem ją bardzo szybko. Piwo było zimne jak wody Arktyki i przyjemnie gorzkie. Westchnąłem na koniec z ulgą, bo naprawdę chciało mi się pić. Potem pomyślałem, że to całkiem ciekawe. Że też człowieka może najść ochota na coś, czego nigdy zbytnio nie próbował, na coś, czego smaku do końca nie znał. Zastanawiałem się, czy to kwestia genów, pewnej skazy, czy mutacji, którą przekazał mi stary, a jemu wcześniej jego ojciec – obaj rzecz jasna alkoholicy. Comte pisał dawno temu o tym, że wszyscy jesteśmy w stanie pokonać genetyczny fatalizm. Ja na razie nie miałem jednak ochoty na walkę. Dopiero druga szklanka postała na kontuarze dłużej. Siedziałem i piłem powoli i rozglądałem się po ludziach. Oglądałem też jakiś mecz, który leciał w telewizorze, ale ani mnie, ani nikogo z zebranych on nie podniecał. Potem zszedłem do kibla urządzonego w piwnicy, odlałem się i kiedy wróciłem, ludzie śmiali się i krzyczeli. Ktoś celebrował, nie wiedziałem, co takiego się dzieje, ale wyraźnie powietrze wypełnił obłęd radości. Wróciłem na swoje miejsce i po chwili postawiono mi trzecie piwo, za darmo. Podziękowałem barmanowi. – To tamten facet ma urodziny – wskazał palcem. – Jemu podziękuj. Uniosłem szkło w kierunku łysego gościa, z brodą gęstą i czarną jak u Rumcajsa, ale raczej mnie nie zauważył. Do dziewiątej wypiłem jeszcze dwa piwa za darmo i dopiero wtedy poczułem się naprawdę rozluźniony. – Kto chce zagrać w darta?! – Wykrzyczał zapytanie solenizant. Kilka osób podniosło ręce. W tym ja. Facet obiecał dwie stówy dla wygranego, a potem postawił uczestnikom jeszcze po piwie. Zabraliśmy się do rzucania. Nie grałem nigdy, bo nie miałem ku temu okazji, ale po pierwszej kolejce załapałem, o co chodzi i rzucałem później równo. Kilka razy trafiłem w „oko byka” i kiedy ta sztuka mi się udawała, po całym barze przechodził szmer podniecenia. Ludzie gwizdali i dopingowali nas, czułem się jak zawodowiec na mistrzostwach. Nie miałem jednak godnych siebie rywali poza jedną dziewczyną, Tolą. – Masz ogromnego farta – powiedziałem do niej. – To ty masz farta – odparła. – Ja po prostu umiem grać. Tola była gdzieś pod trzydziechę, miała dużo tatuaży, tlenione włosy i kolczyk w nosie. Ciasne, czarne dżinsy przylegały do jej ud i tyłka jak druga skóra. – Dasz mi buziaka, jak pozwolę ci wygrać? – spytałem. – Nie. Ale jak wygram, to postawię ci piwo. – Może być. Wygrałem ostatecznie ja, buziaka nie dostałem, a za zgarnięte dwie stówy postawiłem wszystkim obecnym kolejkę. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ludzie przynajmniej nagrodzili mnie brawami. Potem pogadałem jeszcze chwilę z Tolą, ale przyszedł jej partner. Wyglądał jak gwiazda rocka w tych czarnych skórach i sygnetach na palcach. Wyszli pięć minut później, a ja zostałem przy barze. Piłem dalej, raz płaciłem, raz ktoś inny stawiał. Zwymiotowałem dwa razy, ale i tak niezrażony wracałem do picia. – To by było na tyle, kochani! – krzyknął nagle facet, ten solenizant. Stanął na samym środku lokalu i rozłożył ręce. Był niczym Mesjasz, zbawca, na którego nie zasługiwaliśmy. – Koniec forsy! Jestem spłukany! Dobranoc wszystkim! Dało się usłyszeć rozchodzący po sali jęk zawodu. Kilka osób go pożegnało, ciemnowłosa kobieta objęła czule i wyszedł w pełni chwały. Bohater. Najlepsi zawsze odchodzą za szybko – święta prawda. A na zewnątrz zrobiło się już całkiem czarno. Dochodziła północ, ale lokal zamiast się przerzedzać, to wydawał się być coraz bardziej pełny. W końcu przysiadł się do mnie jakiś mężczyzna w białej koszuli. Wyglądał na biznesmena albo chociaż ważnego managera. Piliśmy osobno, ale za każdym razem unosił w moim kierunku kieliszek wódki. Ja wtedy unosiłem szklankę z piwem. Wypił ich kilka, a potem zamówił jakiegoś drinka. Dla mnie też. Nie miałem pojęcia, co to takiego, ale podziękowałem mu za gest. – To jest Biały Rosjanin – oznajmił, widząc chyba moją konsternację na twarzy. – Jasne. – Jak z tego filmu, Big Lebowski. Oglądałeś? – Chyba tak. – W każdym razie tego drinka wcale nie wymyślili w Rosji. – A gdzie? – Ponoć w Belgii, w czasie zimnej wojny. Kiedy go wypił, zostawił stówę napiwku na kontuarze i wyszedł bez słowa pożegnania. Ja wytrwałem do zamknięcia, pijąc już bardzo niewiele, oglądając telewizję, słuchając ludzi, gadając z nimi i próbując poderwać dwie różne kobiety, które okazały się przyjaciółkami. – Dobra, mistrzu – powiedział szorstko barman. – Wychodzimy. Złapał mnie za ramię, a ja pokiwałem ciężko głową. Oprócz mnie wyszło jeszcze dwóch facetów. Jeden od razu poszedł w długą. Drugi zapytał mnie, czy poratuję go fajką. Gałki oczne miał czerwone jak Mars. – Pewnie stary. Staliśmy obok siebie i paliliśmy w milczeniu. – Dzięki – powiedział, kiedy skończył. – To na razie. – Na razie. Wschodzące powoli słońce wydawało mi się bardziej mordercze niż nadchodzący kac. Marcin Mielcarek (ur. 1996) – absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Pełnoprawny debiut opowiadaniem Wszystkie nasze Boginie-Matki w numerze 05/2020 "Twórczości". Publikowany w wielu ogólnopolskich czasopismach. Autor zbioru opowiadań Parada myśli nocnych oraz dwóch powieści: Sztuka latania (2022) i Skoczek (2024), z którego pochodzi powyższy fragment. Mieszka w Zielonej Górze.
- Sonia Pohl – Krawiec
Gdy letarg dobiegł końca, Tuliusz poczuł, że skóra na nim nie leży. W każdy inny dzień prawdopodobnie zignorowałby naciągniętą fałdę, lecz tego wieczoru miał pojawić się na bankiecie jako gość honorowy. Zamierzał wykorzystać przeznaczony dla niego moment w harmonogramie przemówień, aby przedstawić dotychczasowy postęp w budowie drzew decyzyjnych, które aktualnie wprowadzał w obszarze spraw społecznych. Miało to zminimalizować koszty przesyłu danych w szeroko rozumianej biurokracji, co oznaczało rewolucję w sposobie jej działania i wiązało się ze znacznym ograniczeniem kadry. Z oczywistych względów nie wszystkim było to w smak, dlatego tym bardziej potrzebował dobrze się prezentować. Tymczasem wskaźniki pogodowe sugerowały niekorzystne warunki atmosferyczne i choć skóra wytrzymałaby jeszcze kilka dni, nie mógł ryzykować jej naderwania podczas zapowiadanej burzy. Wiatr słoneczny z każdą godziną przybierał na sile, a wraz z nim promieniowanie. Sprawa była pilna. Z niechęcią pomyślał o sprawunkach, niemniej wyszedł z domu bez zbędnego ociągania się. – Garderoba Parisinusa – dobiegł go dźwięk głośnika przy wejściu. Do systemu najwyraźniej dotarła już informacja o złożonej przez niego reklamacji, bo obleczony litem portal otworzył się przed nim natychmiast po weryfikacji. Tuliusz pokonał warstwę tkaniny ekranującej, która dodatkowo zabezpieczała wnętrze przed promieniowaniem i znalazł się w korytarzu, prowadzącym do okrągłego pomieszczenia. Pod ścianą tuż przy wejściu stała kanapa dla oczekujących. Usiadł. Pod łopatkami poczuł delikatne mrowienie. Już dawno nie robią takich gadżetów, ale Tuliusz uśmiechnął się delikatnie. Ze wszystkich sentymentów, ten wydawał mu się najmniej groźny – czasami musiał po prostu przyznać, że niektóre wczesne wynalazki były urocze w swojej prostocie, tak jak ten fotel z funkcją masażu rodem z zamierzchłej ery indywidualizmu. W drzwiach stanął krawiec i zaczął bez przywitania: – Wizyty przed upływem okresu gwarancyjnego przysparzają pracy. Trzeba zdać raport jakości – zauważył chłodno i wskazał miejsce przeznaczone do przymiarek – Proszę łaskawie wejść na podest. Muszę to najpierw obejrzeć. Tuliusz wstał z kanapy i stanął w wyznaczonym miejscu na środku pokoju, w pełnym świetle ultrafioletowym, które ujawniło szwy jego naciągniętej powłoki. Krawiec mlasnął na widok obwisłej pachwiny. Nici w tym miejscu były poluzowane. Wystarczy czymś zahaczyć, żeby doszło do naderwania. – Rozumiem. To oczywiście zasadna reklamacja… Zaraz to rozbierzemy. Proszę się przez chwilę nie ruszać. Uruchamiam laser. Może delikatnie szczypać. Krótka, czerwona wiązka precyzyjnie przepaliła ujawnione linie cięcia po obu stronach tułowia. Płaty zużytej skóry opadły na podłogę. Tuliusz stał teraz zupełnie nagi i niemal z obrzydzeniem patrzył na swoje nadwrażliwe, miejscami przepalone od słońca tkanki – blizny po ostatniej gwałtownej depolaryzacji pola magnetycznego. Ze ścian podestu wyłoniły się otwory zasysające pozostałości po jego dotychczasowym odzieniu. – To pilne – zaznaczył Tuliusz. – Rozumiem, ale musi pan zrozumieć, że zazwyczaj szyjemy na zamówienie. Od ręki dostępne są wyłącznie gotowe kombinezony – odparł krawiec – Jeśli nie ma na to czasu, będziemy musieli wybrać coś z dostępnych modeli. Nie gwarantuję jednak, że posiadam wszystkie rozmiary. Tuliusz skinął głową i podążył za nim do sali wystawowej. Egzemplarze znajdowały się w osobnych gablotach. Parisinus przechadzał się między witrynami, starając się zareklamować po kolei każdy z wystawionych modeli, lecz Tulisz pospiesznie minął te, które od razu nie przypadły mu do gustu. Jasne tony podbite żółcią lub oliwką uznał za pospolite, a te z domieszką różu wydały mu się gogusiowate. Różani mężczyźni kojarzyli mu się z czymś prymitywnym, choć to pewnie kwestia historycznych uprzedzeń. Krawiec zalecił wobec tego odmianę śródziemnomorską. – Charakteryzuje się przyzwoitą żywotnością i jest bardzo sprężysta. Ten tutaj pochodzi z hodowli biologicznej, sprowadzamy je bezpośrednio z Italii. – Zależy mi na odpowiednim chłodzeniu – uciął Tuliusz. Był praktyczny. – W takim razie polecam najciemniejsze odcienie. Wysoka odporność na elektrosmog, silne odprowadzanie ciepła dzięki dużej porowatości – zachwalał krawiec. – Jedynie szorstkość zdaje się dla niektórych problematyczna. – A ten? – Tuliusz wskazał na Odcień 161 . Przyjrzał mu się dokładnie. Tkanki wyglądały na zadbane. Głowę podtrzymywały nano-węglowe nity, których przeciwległe końce przylutowane były do ścianek gabloty. Musiała być wyposażona w system bezdotykowej stymulacji mięśni, bo te wydawały się nieustannie napięte. Brak tlenu oraz filtracja drobnoustrojów nie pozwalały na rozkład tkanek, dzięki czemu ciało pozostawało w znakomitej kondycji przez dłuższy czas. Lecz coś innego przyciągnęło jego uwagę. Tęczówki manekina były przejmująco błękitne. Tuliusz na chwilę zamyślił się, przypatrując się temu nieoczywistemu zestawieniu genów. Momentami uderzało go piękno bioinżynierii. Podziwiał subtelność, z jaką dokonano zmian w estetyce, doprowadzając ją niemal do perfekcji, efektu, którego nie udało się osiągnąć na drodze ewolucji naturalnej. Ludzkie osiągnięcia w zakresie projektowania organizmów były tak spektakularne, że Tuliusz dziwił się tym, na szczęście nielicznym już heretykom, którzy uznawali wyższość prymitywnego bytu ponad zdobycze cyfrolizacji. – To wspaniały model. Z wolnego wybiegu – zaczął krawiec. – Utrzymanie rezerwatu jest kosztowne, ale okazuje się, że warto. Ta metoda wciąż daje najlepsze rezultaty, zupełnie odwrotnie, niż zakładały Laboratoria. Przemysłowa produkcja pellis homo doznała przez to niejakiego uszczerbku wizerunkowego, ale to nie jest rozwiązanie na większą skalę. Nie dałoby się utrzymać takiej produkcji dla całego społeczeństwa, powiedzmy zatem, że to creme de la creme pośród skór. Ten tutaj jest całkiem świeży, przyjechał do nas raptem dwa dni temu – dodał, wskazując na gablotę. – Choć zdaje mi się, że to nieco mniejszy rozmiar. Musiałbym go nieco naciągnąć. Nie dostanie pan wtedy gwarancji… – W porządku. Zaryzykuję – stwierdził Tulisz – Długo to potrwa? – Nie, moment. Potrzebuję jednak kilku minut, żeby przygotować materiał do szycia. Jeśli jest pan zdecydowany, można prosić o kod? Tuliusz wyciągnął nadgarstek w celu zeskanowania infoportu. Parisinus na widok jego stanu konta speszył się wyraźnie. Tuliusz był jednym z najbardziej produktywnych konsuli polis – dostarczał do serwerów tak potężny zastrzyk danych, że gdyby nie odgórne restrykcje, mógłby z powodzeniem nabyć za to serwery niektórych pomniejszych państw, w razie gdyby te ogłosiły upadłość informacyjną. Przy stanie jego konta ceny towarów i usług wydawały się zaledwie kwantem w wiecznie rozciągającym się oceanie danych. Więc kiedy na czytniku krawca pojawiło się saldo wkładu społecznego, Parisinus ukłonił się nieznacznie w przepraszającym geście i pospiesznie wybrał odpowiednie polecenie z panelu kontrolnego. Strzykawka wbiła w bok manekina odpowiednią substancję zapobiegającą drgawkom. Wiązki światła precyzyjnie oddzieliły skórę od reszty ciała. Spod sukna wylała się czerwona maź, która niemal natychmiast zniknęła w otworach kanalizacyjnych. Zanim jednak skóra zsunęła się z modela, z zadaszenia gabloty wysunęły się szczypce i złapały ją w kilku miejscach po bokach i przy czubku głowy. Krawiec wybrał kolejne polecenie z panela, rozpoczynając suszenie. – Należy jeszcze wypalić krwinki, rozciągnąć na wymiar i naoliwić. To zajmie kilka minut. W poczekalni można przejrzeć wiadomości. – Poczekam tutaj – odparł Tuliusz. – Jak pan sobie życzy. Gdy drzwiczki gabloty uchyliły się, Tuliusz poczuł smród. Krawiec pospiesznie schował skórę do pojemnika, zamknął witrynę i uruchomił spalanie odpadów, a sam wyszedł do garbarni, by naciąć sukno w odpowiednich miejscach. Wnętrzności manekina skwierczały w ogniu. Tuliuszowi zrobiło się niedobrze. Żałował, że nie posłuchał krawca i nie skorzystał z masażu w poczekalni. Temperatura w gablocie doszła do takiej wysokości, że szyba zmieniła barwę. Chciał jej dotknąć, żeby sprawdzić, czy oddaje ciepło, ale nie chciał tego robić bez odzienia, by nie ryzykować nadwyrężenia nerwów dłoni. Wreszcie dym wypełnił całą gablotę, a to znaczyło zapewne, że ogień wgryzł się w kości. Zanim spalanie dobiegło końca, wrócił krawiec i znów kazał stanąć Tuliuszowi w wyznaczonym miejscu w okrągłym pokoju. Wyszli. Ten sam laser, choć o innej długości wiązki, zlepił naoliwione, nowiutkie sukno w przylegający do ciała kombinezon. – Gotowe – potwierdził krawiec. Tuliusz przejrzał się w lustrze. Czarna skóra pasowała jak ulał. – Byłbym zapomniał – dodał Parisinus, gdy Tuliusz skierował się do wyjścia. Krawiec wręczył mu do ręki niewielki pakunek, który wyglądał jak pokrowiec na biżuterię. Wcisnął go do kieszeni. Zrobiło się późno, a Tuliusz najbardziej na świecie nie lubił się spieszyć. W drodze powrotnej powtarzał w głowie swoją przemowę na wieczór. To była dobrze ułożona przemowa. Miał nadzieję, że zdąży jeszcze nagrać ją wraz z mimiką, żeby poćwiczyć. O puzderku przypomniał sobie dopiero tuż przed wyjściem. Otworzył je z ciekawości. W środku niczym szafiry błyszczały jego nowe, błękitne soczewki. Był gotowy do wyjścia. Sonia Pohl - absolwentka prawa. Współautorka książki Jutro nie mieści się w głowie. Dzienniki czasu pandemii . Debiutowała na łamach "Tygodnika Powszechnego" reportażem Lato bez domu . Publikowała m. in w "Odrze", "Kontencie" i "Stronie Czynnej". Wyróżniona w ramach Szkoły Pisania Powieści KMLU 2022/23. Członkini kolektywu pisarskiego Sfinga Girls. Mieszka w Krakowie. Regularnie bywa nad morzem.
- Michalina Cendrowska – Ludzie mówią, ludzie gadają
Nie można być wszędzie naraz i ze wszystkim na bieżąco, choćby telewizor w sypialni trzeszczał grubo po północy ciągle i wciąż te same wiadomości z różnych stron świata i z Polski, a głos spikerki przedzierał się przez gęstą membranę fazy rem i wwiercał się człowiekowi prosto w uszy, jak tłuste glisty, podczas gdy ten, niczego nieświadomy, pogrążony we śnie, próbuje poukładać sobie te bezkształtne puzzle w jakąś sensowną mozaikę, dowiedzieć się, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Tak działa noc i tak robią wszyscy ludzie. Może nie wszyscy na raz, bo u niektórych teraz jest dzień, ale to na innym kontynencie. A w tym momencie nad Płockiem wiszą księżyc i gwiazdy, otulone puszystą chmurką spalin. Szeregi bloków kąpią się w mroku, trzepaki opadają smukłym cieniem na śmietniki, okna od strony ulicy migają to na czerwono, to na niebiesko, jak diody dyndające przy noki 3310. W telewizji w kółko nadają reklamy turbo kosiarek z silnikiem spalinowym w ekstra cenie, sprzętów do ćwiczeń aerobowych dla leniwych z kompletem pościeli w gratisie i dokumenty o statkach UFO w starożytnym Egipcie. A w Płocku ludzie śpią spokojnym snem, jak śliczne, małe aniołki. Oddychają miarowo, swobodnie, równo, kołysani hipnotycznymi dźwiękami TV. Tylko gdzieniegdzie między blokami słychać jakieś piski dziewczyn, przedmutacyjny chichot wyrostków, paloną gumę na pętli i brzęk puszek pod podeszwą. Z tych kompulsywnych wrzaśnięć w oddali, ni to parujące się koty w krzakach ni towarzystwo na gazie, trudno cokolwiek zrozumieć, poza wystrzeliwanymi, co jakiś czas, jak z procy, wiązankami kurew. A kurwy trzeba tępić, jak mówią napisy pod wiaduktami, więc od czasu do czasu coś przejedzie wściekle na sygnale. Tak jest zawsze i płocczanie zdążyli już przywyknąć do nocnych rejwów za oknem, jak do pohukiwań sowy. Z resztą kompletna cisza bywa niepokojąca, człowiek zaczyna zwracać uwagę na rzeczy, których na co dzień nie słyszy. Tykanie zegara, kapanie wody z kranu, szmery w rurach, pierdy sąsiada, nerwowe uderzanie palcami po blacie. Myśli pączkują, narastają jedna na drugiej i rozbryzgują się w powietrzu, jak bańki mydlane. Jawa miesza się ze snem, tak że na drugi dzień nie dałbyś sobie ręki uciąć, czy to się wydarzyło naprawdę czy to były tylko senne majaki. Cisza jest też podejrzana. Zapowiada burzę. Cisza to jest czas na orient, żółta kartka z offu, że zaraz trzeba będzie zejść z boiska i zawijać się z powrotem do bloku. Niby wszyscy mają tę wiedzę, ale nie każdy potrafi zrobić z niej użytek, poza nagłymi wypadkami meteorologicznymi. Na przykład, jak ktoś chce przed kimś coś zataić, coś przybajerować na boku, to prawdopodobnie będzie bezszelestnie, jak asasyn, przemykał przez klatkę, bezdźwięcznie odblokowywał zamek, z czułością włoskiego kochanka sunął dłońmi po futrynie, muskał rękojeść klamki. To przechodzi może i na filmach, ale nie w Płocku. Sąsiedzi są wyjątkowo wyczuleni na tę dziwaczną gimnastykę, ten niemy teatr gestów. Cisza wyrywa ich z nocnych rojeń o przestępczym rozboju, wykręca jak szot, stawia na nogi, jak strzał, jak pocisk. Cisza to jest czas na orient, żółta kartka z offu, żeby ostrożniej rozejrzeć się wokół, bo gdzieś nad blokami zaczynają kłębić się złowieszcze cumulonimbusy. *** Niebezpieczny front nadciągał zza zachodnich bloków. Gdzieś w tych właśnie okolicach na co dzień kręciła się Sylwia, córka tirowców. Blond marzenie. Nogi niczym szprychy obleczone poprzecieranymi biodrówkami ala cheroin chic 2001, a dwa metry wyżej potężne biodra, którymi kołysze od prawej do lewej, zagarniając łapczywie całą przestrzeń. To są takie sztuczki, takie triki, na przykład to, jak ona tak zgrabnie idzie, nóżka przy nóżce, stópka obciągnięta, lekko wykręcona do środka, taka sierotka, choć kocie oczka mówią coś przeciwnego, jakby nie do końca można było wierzyć na słowo temu zjawiskowemu stworzeniu. Piękna, tajemnicza, niezbadana. Istota tak doskonała, aż wydawać by się mogło, że nie z tego świata. Jak ona tak zgrabnie idzie, spowita papierosowym dymem, a to wszystko jej tak faluje, zatacza fantazyjne kształty. Ponad blokami rozbryzgują się nonszalanckie dźwięki Pitbulla, dolatujące z okolic najwyższych pięter. So forget about your boyfriend and meet me at the hotel room – ciągnie się za jej rytmicznym krokiem. To buja, tak że niejeden już myślami popłynął za Sylwią do słonecznego Miami, spijać tequiellę z jej opalonego pępka przebitego stalą nierdzewną w kształcie króliczka Playboya, wysadzonego różowymi brylantami, a potem łapczywie zwilżać palące gardło soczystymi limonkami. Te słodkie wakacje miały jednak swój gorzki finisz. Jeśli myślisz, że możesz liczyć na coś u Sylwii, to prędko się zdziwisz. Takich kolesi ma na pęczki, na pięcie się odwróci, włosami zarzuci, jak na wybiegu. Sylwia to najczęściej pojawiające się imię na murach, ławkach i chodniku. Chłopaki próbują jakieś cuda na kiju dla niej ukręcić, ale ona tak cicho zawsze przebiega na drugą stronę ulicy i wtapia się w krajobraz bloków. Wszyscy odprowadzają ją wzrokiem tak daleko, na ile tylko umożliwia anatomia karku. Bo to dziewczyna jak się patrzy. Tylko dziwna taka, cicha. I zaraz nad Płockiem zaczęło niebezpiecznie pohukiwać. No bo tak naprawdę ciężko o Sylwii powiedzieć coś więcej, poza tym, że jest huh… i teges… I nieźle się przy tym nastękać, napocić, kreśląc, jak cyrklem, obłe kształty jej kobiecości. Ostatecznie jednak nikt o niej nic nie wie, a niewiedza jakoś tak dziwnie uwiera, swędzi. Zaraz człowiek zachodzi w głowę, drąży, stawia niewygodne pytania o naturę rzeczy. Na przykład – dokąd ona tak chodzi. Dlaczego sama. I najważniejsze – czemu bez żadnego chłopaka. Takie pytania rodzą się najczęściej w nocy i utrudniają zaśnięcie. I zaraz korci, żeby te puste przestrzenie w wyobraźni, kiedy się czegoś nie wie, żeby je jakoś wypełnić, choćby samemu coś dopowiedzieć. Nie trzeba było długo czekać na pierwsze grzmoty. Pogłoska, że Sylwia jest boska, szybko przerodziła się w plotki, że rozkłada przed chłopakami nogi. A wszystko to miało odbywać się w jednym z bloków, w akompaniamencie kompletnej ciszy. Sprawa z Sylwią poruszyła mieszkańców i zaburzyła pewien zastany porządek w mieście. Ludzie stali się nieufni nawet wobec tych najbliżej siebie, zaczęli dawać telewizor ciszej. Zaraz wszyscy zrobili się wyczuleni na to, co mówią sąsiedzi i czy przypadkiem nie posługują się wobec nich jakimś szyfrem. Czy kiedy mówią, że idą do mieszkania niżej po cukier, to czy tak naprawdę nie idą po inną słodycz do Sylwii. Jednak trudno było znaleźć na te wszystkie pytania odpowiedź, a niewiedza jakoś tak dziwnie uwiera, piecze i swędzi. I choć nie można być wszędzie naraz i ze wszystkim na bieżąco, to już z samego rana można wpełznąć między garaże, będące swoistym centrum społeczno-kulturalnym w Płocku. A tam najświeższa prasówka, przeplatana pytaniem, co na śniadanie i dlaczego ja, kto z kim sztamę trzyma, a komu się już piątki nie przybija, a co to jest za roślina, co uśmierza każdy ból, a co ty tam trzymasz, pokaż, daj spróbować, ale buja, ale grzeje, spokój bratku, podaj dalej, nie kiś, to nie mikrofon. Temperatura rozsadza rtęć w termometrze, powietrze ni drgnie. Nad garażami unosi się zapach grillowanych kaszanek, ale coś ciągle psuje ten soczysty smaczek wakacji. Nic tak naprawdę ze sobą nie styka, nic nie wiadomo na pewno, a ta niewiedza nie pozwala w pełni człowiekowi odetchnąć. Wszyscy chcą już zmiany frontu, z odchylonymi głowami wypatrują choćby podmuchu, jakiegokolwiek drgnięcia, maciupciej chociażby kropelki deszczu. Aż któregoś dnia nad Płockiem pojawiły się pierwsze błyski. Chłopacy, jak stali, tak wyszli spomiędzy garaży, wybadać, co tam się tak piekli. Jeszcze chwilę zakręcili się między blokami, opluli chodniki, po których spłynęły dziecięce rysunki. Szli jak ławica, noga w nogę, ręka w rękę, łeb w łeb. A na łbach mieli kaptury. Szli unisono, zapakowani w bluzy kangury. Weszli do klatki, szli schodami do góry, pluli sobie pod nogi. Aż w końcu w kilkoro typka się zatrzymali i tak sobie chwilę postali pod Sylwii mieszkaniem, bo tam tak cicho zawsze. Tak sobie stali, kręcili fajki. I wtedy całe osiedle zaświeciło się na biało, jakby świętym u góry poprzepalały się główne styki. A potem wszystko się zatrzęsło, jakby po Płocku stąpało jakieś potężne, grube i owłosione Yeti. A potem zrobiło się zupełnie czarno, jakby jakiś magik okrył całe miasto płachtą, chwilę potrząsnął materiałem i sprawił, że Płock… zniknął. *** W tej kompletnej ciemności widać było tylko żarzące się ćmiki. Chłopaki naciągnęli kaptury na uszy, mocniej się skłębili. Nie była to jednak ani magia ani żadne potwory, a najzwyklejszy piorun, który złośliwie uderzył prosto w słup telegraficzny, wyłączając na raz w całym bloku wszystkie telewizory. A kiedy pogasły dźwięki i światła, i świat na chwilę zwolnił, jakby wszystko zaczęli kręcić w slow motion, to płocczanom wyostrzyły się inne zmysły. Już po chwili tę natrętną ciszę zaczęły zakłócać przeciskające się przez dziurkę od klucza damskie szepty i jęki, przeplatane wybuchami gorączkowych westchnień. Dźwięk dobiegał ewidentnie z cichego niegdyś mieszkania Sylwii. Wibrował coraz napastliwiej, podchodził bliżej i bliżej. Chłopacy czuli go już na własnej skórze, jak ich oplata wokół szyi, coś szepce, podjudza, pulsuje. Już mieli się mu poddać, jednak prawdę mówiąc zaczęło ich to lekko krępować. Już mieli tam wjeżdżać, przerywać to obsceniczne słuchowisko, kiedy doszło do nich, że ten malinowy głosik nie należy do jednej tylko dziewczyny, a co najmniej do dwóch. A może trzech, czterech, pięciu. Stracili rachubę. Na pewno było ich tam więcej. I żadnego przy nich mężczyzny. Stali tam, jak wryci, z tlącymi się niedopałkami. A po drugiej stronie dziewczyny wiły się podniecone, ocierały o siebie. Zdejmowały te swoje pudrowe pończoszki, wyciągały z włosów te różowe wstążeczki. Pierdolone. W Płocku nie było wcześniej żadnych lesbijek. Ludzie pojęcia nie mieli, jakim sposobem te nietypowe praktyki dotarły na tak prawilne osiedle, czyste, równe, krótko przystrzyżone. Gdzie same dobre chłopaki pod trzepakami co dzień stoją na staży, a i często w nocy nie spuszczają warty. Gdzie się bujają same białasy. W bluzach kangurach, w kapturach na uszkach, elegancko, nie jak cieniasy bez klasy. Może nie mamy kasy, ale przyjaźnie, miłość, rodzina to wszystko, co mamy. To są nasze skarby. To są najszczersze rapsy prosto z serducha białasa, które trafiają teraz prosto do twojego ucha, słuchaj. Teraz to łapiesz, łapiesz ten stajl, ej. Czy chcesz czy nie. Trzymasz sztamę z nami, białasami albo rozliczymy się za blokami. Do kolejnego niecodziennego odkrycia doszło niedługo po feralnym wydarzeniu z Sylwią. Sprawą nietypowych praktyk seksualnych w Płocku zaczęła interesować się pewna grupa studentów badająca wpływ literatury tożsamościowej na tożsamość mieszkanek i mieszkańców małych miasteczek w ramach projektu YouthVoiceForEurope 2025. I w ten właśnie sposób młodzi adepci literatury powszechnej wpadli na tropy safickie w twórczości znanej płockiej poetki. I teraz dzieje się coś, czego mogłeś się wcale nie spodziewać, drogi czytelniku, droga czytelniczko. Zza skłębionych nad Płockiem chmur wyłania się potężna ręka, przy której piętrzące się na sobie bloki zaczynają przypominać ledwie widoczne klocki lego, a ludzie przy niej, to zwykłe, tycie mrówki, uciekające w przerażeniu przed nacierającą godzillą. Wielkie, tłuste łapsko dusi w pięści wszystkie galerie handlowe, żabki, przedszkola, żłobki i banki wraz z zawartością w postaci stłuszczonej masy ludzkiej i przestawia je za sobie tylko znane kulisy, odsłaniając przed nami wyciemnioną, industrialną przestrzeń lokalnej telewizji. Drodzy widzowie, drogie widzki, dzisiaj na antenie gościmy Michalinę, płocką autorkę, poetkę, której twórczość inspiruje mieszkanki i mieszkańców Płocka. [Tu młoda prezenterka wykrzywia twarz na ostatniej sylabie, łapie powietrze, ponieważ się zdyszała mówiąc to zdanie na jednym wdechu. Robi krótką pauzę i ciągnie dalej]. Michalino, z przyjemnością czytamy wszystkie twoje teksty i z niesłabnącą ciekawością czekamy na więcej. Czytają cię matki, córki, starsi, nastolatkowie, a nawet dzieci. I tutaj właśnie się zatrzymam, ponieważ ostatnio padłaś ofiarą głośnego skandalu, po opublikowaniu przez grupę studentów obscenicznych interpretacji twoich wierszy. Michalino, proszę, oddaję teraz głos tobie. Powiedz, co miałaś na myśli pisząc te wszystkie rzeczy? Jak dziś to wszystko możemy rozumieć? [Prezenterka zdejmuje okulary i robi wielkie oczy, jakby paradoksalnie miało jej to ułatwić widzenie]. No więc ekhem… To wszystko jest bardzo złożone i wymyka się jednoznacznej odpowiedzi. Żyjemy w czasach gwałtownych zmian, transgresji. Tracą na znaczeniu dawniej niepodważalne autorytety. Upadają przeżute morały, dekalogi. Jako społeczeństwo stopniowo przestajemy prowadzić swoje życie według skostniałych wartości. Dziewczyny masowo stawiają opór panującej hegemonii i zrywają z patriarchalnymi wzorcami miłości. Uniezależniają się od męskich spojrzeń i zaczynają polegać na wzajemnej pomocy. W swoim własnym towarzystwie czują się wystarczająco dobrze i nie próbują już nikogo zadowolić. W swoich własnych pokojach obgadują swoje dziewczyńskie sprawy: paznokcie, makijaże, zakupy, włosy, Sylwię Plath, Sophie Coppolę, Emily Dickinson, Ottessę Moshfegh. Ten bakcyl miłości krąży już od jakiegoś czasu, również nad Płockiem. To nieuniknione, nie próbujmy przed tym uciec. I tak dalej, i tak dalej… telewizor w sypialni trzeszczał grubo po północy ciągle i wciąż te niebywałe wiadomości z różnych stron świata i z Polski, a głos płockiej poetki przedzierał się przez gęstą membranę fazy rem i wwiercał się człowiekowi prosto w uszy, jak tłuste glisty, podczas gdy ten, niczego nieświadomy, pogrążony we śnie, próbował poukładać sobie te bezkształtne puzzle w jakąś sensowną mozaikę, dowiedzieć się, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Następnego dnia mijający się z rana na klatce schodowej sąsiedzi zaczęli patrzeć po sobie z troską, czułością, współczuciem. Na niebie zrobiło się jakby jaśniej, łagodniej. Wszyscy powoli zaczęli uzmysławiać sobie, że ta cicha Sylwia i inne podobne jej dziewczyny, że one są wśród nich, i że być może jest ich więcej. I każda jednakowo obwieszona pękami kluczy, bynajmniej nie do otwierania nimi drzwi, a już na pewno nie swoich. I wszystkie pobrzękują tymi kluczami, jakby nawoływały się jakimś potajemnym szyfrem. I choć nie można być wszędzie naraz i ze wszystkim na bieżąco, to nikomu już nic do tego, co one sobie robią. Odgłosy rozkoszy dobiegające z mieszkania Sylwii wmiksowały się w miejskie syreny i inne szmery, i tym sposobem cisza na dobre przestała zadręczać sąsiadów zachodnich blokowisk. Michalina Cendrowska (ur. 1997) – absolwentka kulturoznawstwa i sztuki pisania na UAM w Poznaniu. Swoje teksty publikowała m.in . w “Odrze” i “Czasie Kultury”. Współzałożycielka Stowarzyszenia Slamka, zajmującego się promocją literatury kobiecej i queerowej oraz organizacją wydarzeń literackich w Poznaniu.
- Jacek Mączka – trzy wiersze
Słowo w kwestii ogólnej Po niebie jeździ motolotnia, niestosownie kanciasta. Może tym sposobem zdołamy trochę zboczyć z traktu. Nader wątpliwa materialna substancjalność słów ulega zatarciu. Na pożółkłej szybie kropla waha się w stanie nieważkości, nadciąga uskrzydlona groza. Na poły obudzony ustanawiasz odmienny niż ten życiowy porządek – olśniewający splendor narracji albo aberracji. Jednakże trochę zaskakuje, słowo, układając się z lekkim trzaskiem w łożysku znaczenia. Chwiejny chód mysikrólika wzdłuż żywopłotu jest jak celowo rozchybotany most – rodzi perspektywę obłapki. Zbyt mocna kawa powoduje migotanie przedsionków sensów. Szkopuł w tym, że akcja rozgrywa się w tle, a ty niekoniecznie sprawujesz patronat medialny. Dajmy spokój, albo nie, tonowi zbyt uroczystemu, nawet jeżeli jest stosownie monstrualny. Śniadanie podano do stołu, słychać szczęk sztućców albo oręża. Znaleźć upodobanie w swoim temperamencie – oto wyzwanie! ścięgna podchodzenie bliżej do twardych miejsc źle oświetlonych jest grudzień ścięgna z trudem nad głową odpryski gwiazd wiatr uderza w twarz chuda nornica – w poprzek drogi zawsze chodzi o ciało nadmiar albo brak oddechu patrz – jest noc ostre brzegi tną krawędź podajesz usta – siecze deszcz A guzik Jesień uroczo się pokłada, gdzieś na peryferiach skręcanie mebli. Docierasz do miejsc, w których wanty są luźne. Bo nie wszystko zawsze musi być w pionie. Marchewka, szczypior, kalarepa leżą na straganie – zły urok tak tkać i pruć, stężona trwoga, że coś poszkapisz, że a guzik, fluidem sobie pomazałam. Jacek Mączka (ur. 1965) – poeta, literaturoznawca. Autor dwunastu książek poetyckich oraz monografii Powidła dla Tejrezjasza . W 2022 ukazał się jego tom wierszy Czwarta mgła. Ruta . Publikował, między innymi, w "Gazecie Wyborczej", "Tygodniku Powszechnym", "Rzeczypospolitej", "Więzi", "Studium". Laureat Tyskiej Zimy Poetyckiej, nominowany do Orfeusza – Nagrody Poetyckiej im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Mieszka w Górach Słonnych.
- Jacek Sadkowski – cztery wiersze
Przedśniadaniowy nieczas na erotyk Emilii oparty o cicho mruczącą lodówkę patrzę na ciebie odkrawającą (małe równe) plastry z kostki zmrożonego masła. nic nadzwyczajnego nic niezwykłego w tym nie ma jednak patrzę na ciebie odkrawającą (małe równe) plastry z kostki zmrożonego masła i wiem że ta chwila wypali się we mnie na zawsze i zawsze będę mógł przeżywać moment nadzachwytu nad skupionym wyrazem twojej twarzy w miękkich refleksach ostrej stali noża nad zielenią zielonych skupionych oczu nad spiętym uwagą łukiem linii ust. odtąd będę się stawać roztopioną kostką masła pokrojoną w małe równe plasterki. Tam gdzie ściana wrasta w ścianę Głowy napełnia nam słoma Nie znaczy nic nasza mowa "Wydrążeni ludzie", T.S. Eliot, tłum. Czesław Miłosz zza okna łakomie zerka na mnie nic ale nie wiem dokładnie bo nie - - wiele wiem w tej porze niednia. domyślam się tylko że za zimną szybą jest puste miasto. ostanie liście jaworu który jeszcze wczoraj rósł przy wejściu (jawor jawor jaworowi ludzie co wy tu robicie) płoną wypalają dziury w mroku szytym ostro deszczem i ślepym smutkiem (dwa podwórka dalej przytulony do kościoła baptystów drży tłusty salon tajskiego masażu). miasto jest puste i ja jestem pusty. miasto jest obce i ja jestem obcy. martwy w martwym mieście. mieście w sam raz do umierana ale nie każdy ma szczęście. wiem że mnie nie przytrafiają się dobre czy szczęśliwe rzeczy (od nagłej a niespodziewanej śmierci nie zachowuj mnie Panie). mam pewność niepewności ustabilizowanej niestabilności samotności nieżycia niemiłości mgły powstałej z morskiej wody którą mam wżartą solą w skórę i ptasi trupi śmiech który ma być odmianą na lepsze zakończenie i gdzie tu miejsce na niezakończenie Dungeon keeper małe i niepozorne a czego nie ma jest najczęściej większe ode mnie. przygniata do podłogi niczym piwniczny worek z tajemniczą wonią kartofli śniących o wilgotnych bruzdach ziemi. (no tak tak brakuje mi teraz i tych zapachów.) kilka lat temu postanowiłem zaprowadzić porządek w nieporządku zapuszczonej piwnicy. był cholerny bajzel - słoiki po domowych przetworach sterty czasopism książki ciche zapomniane trampki i przedwojenne walizki z choinkowymi skarbami. dwaj zapijaczeni sąsiedzi w przedalkoholowym szale obiecanej żubrówki mieli mi to uprzątnąć. pomimo tylko na litość boską nie dotykajcie tych walizek bo łapy pourywam wypieprzyli na śmietnik walizki z wołkowyska a z nimi toporne ale śliczne elektryczne lampki choinkowe z epoki schodzącego towarzysza gomułki tyle samo lat liczące wyszczerbione szpice anielskie włosy o miękkości i barwie kolczastego drutu złote i srebrne orzeszki starsze ode mnie popękane bombki o niespotykanych barwach maleńkie sarenki jelenie i bałwanki kupione przez którąś z ciotek na wycieczce do enerde. i całą masę pięćdziesięcioletniego wielobarwnego szkła potłuczonych szkiełek. i stare gazety do owijania nawijania w tym młody technik z roku siedemdziesiątego piątego. nie wiedziałem że tak mi tego zabraknie bo nigdy do tej pory nie brakło. zawsze mogłem zejść do piwnicy gdzie kiedyś ojciec układał jesienne worki z zapachem tęsknoty ziemniaków za ziemią i gdzie leżały walizki z bombkami i poczuć się zwyczajnie dobrze nieopisanie szczęśliwie. myśleć nawet w środku lata o wigilijnych nocach gdy wszyscy już śpią. w całym domu pachnie kutią sianem i grzybami śledziami a ja leżę pod choinką i tonę w złoto złotym i czerwonym błękitnym nadświetle lampek bombek i czytam oglądam coś co dostałem od mikołaja a za oknem jest mróz i śnieg i wszystko co powinno być stąd aż po kraniec kosmosu. od tamtej pory już nie schodzę do piwnicy bo i po co. w tym roku pierwszy raz ubrałem choinkę której nie ma. w niezapach walizek z wołkowyska w feerię niekolorów enerdowskich choinkowych ozdób. nie wyciągnąłem też biedronkowych tandetnych dupereli z szafy. leżę w nieprawdopodobnym wygibasie pod kaloryferem. nic nie pachnie zimą ziemią nie tęsknię razem z kartoflami do wiosny. jest nijako i niespokojnie Insomnia Emilii w tym domu zamieszkała noc a w nocy siedzi szara mysz o imieniu zmęczone nic. snuje się po kątach i straszy. pusto tu. pusta jest noc. pusta jak ta przed pogrzebem. ostatnia. odkąd pamiętam mamy tu ostatnią noc - mówię do siebie i dotykam go zimnym żartem. na siłę wybuchamy śmiechem. a potem kładę się. wstaję. kręcę wokół. zamykam otwieram oczy. wszystko. nic. wszystko. nic. przyklejony do okna szeroko patrzę w mglistą noc monotonną deszczem i wymyślam na chwilę zaśnieżoną polanę. daleko na granicy wzroku czarne drzewa w białych czapkach. wielkie niebo gwiazdozbiorów gwiazd. kwadrantydy leonidy normidy tną powietrze. ostra stalowa kosmiczna stal. znów kładę się. wstaję. śnię i przechodzę przez ściany mieszkania. niczego nie omijam przenikam przez stary stół zasypany kipiącymi książkami. gdy zjem je do ostatniej litery zdobędę władzę wiedzę i będę miał ciemność w garści. słyszałem że archeolodzy z jerozolimy wykopali spod piasku oliwną lampę zdobioną menorą i gałązką lulawu. lampa jest piękna i starsza niż świat. podobno ma tysiąc siedemset lat. pojadę tam jeszcze tej nocy i ukradnę ją przywiozę tu i niech mi świeci w ciemności. - a światłość wiekuista niechaj mi świeci na wieki - śpiewam by rozbawić siebie ale on nie daje się wciągnąć w zabawę. kładę się. wstaję. poprzedniej nocy zasnąłem na chwilę i przyśniło mi się że umarłem. leżałem na kanapie przed telewizorem i nie żyłem. przyszli skądś rodzice i oglądali mnie dokładnie. ojciec szturchał próbował siłą stawiać do pionu ale tradycyjnie nic z tego nie wyszło. znów wstaję. kładę się. idę do kuchni. na niebie niemrawo błyszczy rozmyty sierp. wreszcie trochę światła którego nie muszę wymyślać. ruski budzik na szafce pokazuje niezmiennie ósmą dziesięć. szlag trafił baterie. noc w noc dzień w dzień mam zamiar je wymienić ale nie wymieniam i dlatego jest jak jest. wszystko stoi na ósmej dziesięć i będzie stać dopóty dopóki nie obudzę się. z kąta za kuchenką błyszczą oczy myszy zmęczonej nic. wstaję. kładę się. jeśli będziesz do mnie szła proszę nie zapomnij kupić baterii i zapałek. zapalimy oliwną lampę. Jacek Sadkowski (ur. 1965) – od ponad dwudziestu lat redaktor Portalu Literackiego Fabrica Librorum.