top of page

Znaleziono 97 elementów dla „”

  • Hihi Kalisiak – masz wysad

    Hihi Kalisiak (ur. 1996) - studiował projektowanie komunikacji na UWr. Fotografował wydarzenia dla portalu dlaStudenta.pl oraz był edytorem magazynów wydawanych przez Stowarzyszenie Novum. Od 2022 jest fotografem biura poselskiego Agnieszki Dziemianowicz-Bąk i prowadzi zajęcia na Uniwersytecie Wrocławskim. Współtworzy stronę niebinarnosc.pl. Jego zdjęcia wystawiane były we Wrocławiu, Gorzowie Wielkopolskim, Poznaniu, Szczecinie i Warszawie.

  • Maya Angelou – cztery wiersze

    Powstanę Możesz zapisać mnie w twojej Pokręconej historii twoimi kłamstwami, Możesz wdeptać mnie głęboko w ziemię A ja i tak uniosę się jak kurz. Czy moja pewność siebie denerwuje cię? Dlaczego otacza cię mrok? Bo zachowuję się tak jakbym miała szyby naftowe A pompy znajdowały się w moim salonie. Tak jak księżyc i jak słońce, Pewne są wschodów i zachodów Tak jak nadzieje sięga wysoko, Tak ja powstanę. Czy chciałbyś zobaczyć mnie załamaną? Z pochyloną głowa i spuszczonymi oczami? Z ramionami opadniętymi jak spadające łzy, Osłabioną moim beznadziei płaczem. Czy moja wyniosłość Cię obraża? Nie traktuj tego tak zasadniczo, Dlatego, że śmieję się, jakbym miała kopalnie, Góry złota na własnym podwórku. Możesz mnie zastrzelić własnymi słowami, Możesz mnie zranić oczami, Możesz mnie zabić swoją nienawiścią, Ale mimo to, jak powietrze, wzniosę się. Czy moja seksowność cię denerwuje? Czy to jest niespodzianką dla ciebie Że tańczę jakbym miała diamenty Pomiędzy nogami? Z prastarej historii wstydu Wstaję Z przeszłości zakorzenionej w bólu Wstaję Jestem czarnym oceanem, głębokim i wzburzonym, Wzbierającym i falującym unoszącym się w gniewie. Pozostawiam za sobą noce pełne grozy i strachu Powstaję O świecie, cudownie jasnym Powstaję Przynosząc dary, otrzymanym od przodkowie, Jestem marzeniem i nadzieją niewolnika. Powstaję Powstaję Powstaję. Ptak w klatce Ptak na wolności osiodła wiatr wskoczy na jego grzbiet popłynie strumieniem powietrza w dół dopóki prąd się nie skończy wtedy zanurzy skrzydła w czerwonych promieniach słońca pożądliwie spoglądając w niebo. Ptak w niewoli w maleńkiej klatce rzadko spogląda przez kraty wściekły skrzydła ma przycięte a stopy uziemione więc otwiera gardło, by śpiewać. Ptak w niewoli śpiewa z przerażającym trylem o rzeczach nieznanych ale wciąż wytęsknionych a jego melodia jest słyszana na odległym wzgórzu dla ptaka w klatce jest to pieśń o wolności Wolny ptak myśli łagodnym wietrzyku i wiatrach swobodnie wiejących poprzez giętkie drzewa i tłustych robakach czekających na trawniku o świcie a niebo nazywa swoim własnym. Ale ptak w niewoli żyje na grobie snów jego cień krzyczy w koszmarze nocnym skrzydła ma podcięte, a stopy uziemione więc otwiera gardło, by śpiewać Ptak w niewoli śpiewa przerażającym trylem o rzeczach nieznanych bardzo wytęsknionych jego melodia jest słyszana na odległym wzgórzu dla ptaka w klatce jest to śpiew wolności. Równość Oświadczasz, że widzisz mnie niewyraźnie Przez szybę, która nie przepuszcza światła Choć odważnie stoję przed tobą, Zlekceważona z mnóstwem czasu. Masz rację, że słabo mnie słyszysz Jak szept ledwo słyszalny, Podczas gdy moje bębny wybijają wiadomość I rytmy nigdy się nie zmieniają. Równość, a będę wolna. Równość, a będę wolną. Ogłaszasz, że moje postępowanie jest rozpustne, Że zmieniam facetów jak rękawiczki Ale jeśli jestem dla ciebie tylko cieniem, Czy mógłbyś kiedykolwiek zrozumieć? Przeżyliśmy bolesną historię, Znamy wstydliwą przeszłość, Ale idę do przodu A ty ciągle się ociągasz. Zdejmij zasłony ze swoich oczu, Wyjmij korki ze swoich uszu, Przyznaj się, że słyszałeś mój płacz, Przyznaj się, że widziałeś moje łzy. Równość, a będę wolna. Równość, a będę wolną. Słyszysz tempo tak zniewalające, Słyszysz pulsowanie krwi w moich żyłach. Tak, moje bębny biją noc w noc, I rytmy te nigdy się nie zmieniają. Równość, a będę wolna. Równość, a będę wolną. Mężczyźni Kiedy byłem młoda, zdarzało mi się to robić Stawałam w oknie za zasłonami I obserwowałam mężczyzn, chodzili tam i z powrotem po ulicy. Pijani i starzy. Młodzi mężczyźni ostrzy jak musztarda. Patrzyłam na nich. Zawsze Gdzieś podążali. Wiedzieli, że tam jestem. Miałam Piętnaście lat i apetyt na nich. Przechodzili pod moim oknem, Unosili swoje ramiona wysoko Jak młode dziewczyny piersi Poły ich kurtek Opadały na bok Klepały po tyłkach, Oh, mężczyźni. Pewnego dnia wezmą cię na ręce A dłonie ich będą tak delikatne, jakbyś była Ostatnim surowym jajkiem na świecie. Ostrożnie Obejmą mocnej. Troszeczkę. Pierwszy uścisk sprawi przyjemność. Przytulą mocniej. Delikatnie i stajesz się bezbronną. Trochę Mocnej. Sprawi to ci ból. Grymas Wykrzywi usta. Zacznie brakować Ci powietrza, A umysł twój eksploduje gwałtownie, na krótko, Jak główka zapałki kuchennej. Pękniesz. Po nogach Twój sok im spłynie. Zabarwi im buty. Wtedy ziemia zacznie się kręcić A język poczuje smak raz jeszcze, Ciało twoje zamknie się. Na zawsze. A kluczy do niego już nie ma. Z czasem widok przez okno napełni Twój umysł. Tam, poza Kołysząca się zasłoną, chodzą mężczyźni. Oni coś wiedzą. Gdzieś idą Ale tym razem stoję w bezruchu Patrzę na nich. Być może. przełożył Adam Lizakowski Maya Angelou (1928–2014) urodziła się w St. Louis w stanie Missouri jako Marguerite Johnson. Jej ojcem był Bailey Johnson, cywilny pracownik marynarki wojennej oraz Vivan z domu Baxter, pracująca jako pielęgniarka i zawodowa hazardzistką, która była też artystką i miłośniczką barów. Gdy rodzice rozstali się, Maya i jej starszy brat trafili na wychowanie do babki mieszkającej w małym miasteczku Stamps w stanie Arkansas. Dorastający brat Mayi popadał w konflikty z prawem - czego bezpośrednią przyczyną był jego bunt przeciw dyskryminacji rasowej. Babka nie mogąc sobie dać rady z wnukami odesłała je do matki mieszkającej w tym czasie w San Francisco. W tym czasie Maya przeżyła największa traumę swojego życia. W wieku ośmiu lat została zgwałcona przez kochanka swojej matki, powiedziała o tym swoim kuzynom, którzy zamordowali gwałciciela. W wyniku wstrząsu psychicznego Maya przestała mówić. Milczała przez kilka lat, jej pasją stało się czytanie książek. Niektórzy nawet twierdzą, że był to moment decydujący o tym, że została pisarką. Pochodziła z biednego Południa ale miała chłonny umysł, szybko się uczyła i prawie nigdy nie zrażały jej porażki. Uparcie dążyła do celu, często płacąc za to wysoką cenę. Była piosenkarką, tancerką, aktorką, prostytutką w kilku burdelach w San Francisco, kompozytorką i pierwszą czarnoskórą reżyserką w Hollywood. Prowadziła bary oraz smażyła hamburgery, a także, jako kucharka pracowała w restauracji kreolskiej, nawet pracowała w warsztacie samochodowym. Kiedy wybuchła II wojna światowa, Angelou złożyła podanie o wstąpienie do Women’s Army Corps. Jej wniosek został jednak odrzucony. Zdeterminowana, postanowiła zostać konduktorką tramwaju, ale ze względu na młody wiek i kolor skóry nie mogła nawet złożyć podania. Jednak na przekór sytuacji, przez trzy tygodnie, codziennie je składała. Ostatecznie została przyjęta i stała się pierwszą Afroamerykanką, która pracowała jako konduktorka tramwaju w San Francisco. Trwało to tylko przez jeden semestr, potem zdecydowała się wrócić do szkoły. Latem 1944 roku ukończyła Mission High School i wkrótce potem urodziła swoje jedyne dziecko, Clyde'a Baileya (Guy) Johnsona. Mając dwadzieścia dwa lata wyszła za mąż za początkującego muzyka Anastasiosa Angelopulosa, byłego marynarza greckiego pochodzenia. Nie było to łatwe, bo Angelou jako biały nie mógł tak zwyczajnie zalegalizować związku z czarną kobietą. Oboje byli pięknoduchami, lubili tańczyć, śpiewać a muzykę, traktowali życie jak scenę, na której trzeba odegrać swoją rolę artysty. Ich związek trwał niecałe trzy lata. W tym czasie Maya brała lekcje tańca i pracowała jako piosenkarka w nocnych klubach, przyjmując nazwisko Maya Angelou (tak brzmiało skrócone nazwisko męża.) Dorastała w czasach, w których czarni obywatele Ameryki coraz głośniej domagali się zrównania swoich praw z prawami białych. Oczywiście Maya dołączyła do tego ruchu, została aktywną działaczką na rzecz praw obywatelskich, pracowała dla doktora Martina Luthera Kinga Jr. i Malcolma X. Kiedy 4 kwietnia 1968 r. King został zamordowany, była zdruzgotana. Przyjaciele zachęcili ją do spisania historii własnego, barwnego życia. Wydana w 1969 roku książka ”I Know Why the Caged Bird Sings”, (Wiem, dlaczego uwięziony ptak śpiewa) staje się sensacją roku i dotyczy jej traumatycznych przeżyć podczas wczesnych lat życia spędzonych na amerykańskiej prowincji. Wiele organizacji broniących przyzwoitości i szkół chciało zakazać wydawania tej książki ze względu na szczere przedstawienie wykorzystywania seksualnego i świata pozbawionego upiększeń czy pomijania wątków drażliwych. Dla Mayi liczyła się tylko prawda o świecie, którą należy ukazać nie tylko białym ale i czarnym obywatelom USA. W długim barwnym życiu miała okazję być piosenkarką, tancerką, aktorką, kompozytorką i pierwszą czarnoskórą reżyserką w Hollywood. Maya Angleou była kultową pisarką, wykładowczynią i uwielbianą gawędziarką. Odegrała wielką rolę w upowszechnianiu znaczenia i roli czarnoskórych kobiet w życiu literackim Ameryki. Pisała prosto i jasno konwersacyjnym tonem, jej poezja trafiała do ludzi z różnych środowisk. Angelou została uznana „za rzeczniczkę (…) wszystkich ludzi zaangażowanych w podnoszenie standardów moralnych życia w Stanach Zjednoczonych”. Zasiadała w dwóch komisjach prezydenckich, podczas kadencji Geralda Forda i Jimmy'ego Cartera. Od roku 1981 zaczęto nazywać ją pani doktor Angelou: pomimo braku akademickiego wykształcenia została profesorem (lifetime Reynolds Professorship of American Studies) na Uniwersytecie Wake Forest w Winston- Salem w Karolinie Północnej, gdzie była jedyną wykładowczynią Afroamerykanką na pełnym etacie. Otrzymała mnóstwo wyróżnień, ponad pięćdziesiąt doktoratów, nagród i odznaczeń, a jej biografie pisane przez nią samą oraz przez badaczy literatury często podają sprzeczne informacje dotyczące jej życia osobistego, artystycznego i społecznego. Pewne jest, że została poproszona o napisanie wiersza z okazji inauguracji Billa Clintona na prezydenta Stanów Zjednoczonych w 1993 roku. W 2000 r., otrzymała the National Medal of Arts. W 2010 roku została odznaczona przez prezydenta Baracka Obamę the Presidential Medal of Freedom, najwyższym odznaczeniem cywilnym w USA. W 2013 roku została laureatką Nagrody Literackiej, the National Book Foundation’s Literarian Award za zasługi dla środowiska literackiego. Zmarła w 2014 roku mając 86 lat. Adam Lizakowski

  • Tom Waits – trzy piosenki

    Co on tam robi do cholery? Co on tam robi do cholery? Co on tam robi do ciężkiej cholery? Od lat zbiera stare gazety i papiery Nigdy się nie odkłania na przystanku Nocą z latarką kręci się po parku Pewnie coś przed nami skrywa Podejrzany odludek i ponury dziwak Domyślam się, że to on po ciemku Zerwał dzieciom huśtawkę z gałęzi dębu Nie ma rodziny, nie chodzi do spowiedzi Ma ponoć dwadzieścia dziewięć złotych zębów Nie posiada nawet kota, ani psa Nikt nie wie, ile ma pieniędzy Nie ma dzwonka przy drzwiach Nie odwiedzają go dziwki, ani koledzy Z czego się utrzymuje do pierwszego? Ciągle wysyła DHL-em ciężkie paczki Wygląda jakby miał padaczkę Co on tam robi do cholery? Co tam majstruje w ciemnej kuchni? Zawsze zasłonięte ma firanki Jedno jest pewne Nie wyrabia koralików, ani dzbanków Co za odgłosy dobywają się przez drzwi? Jakby ktoś walił młotkiem z całych sił Sąsiad, na schodach widział amarantowe ślady, krwi? Mogę przysiąc, raz sam słyszałem dziecka krzyk Przez szparę w oknie widać zawsze włączony TVN Coś pod podłogą chrobocze dzień za dniem Ma zestaw chirurgicznych pił, wierteł i narzędzi Mój zaufany sąsiad, Pan Oczko - twierdzi, że Gdy mu naprawiał kran widział pod zlewem czaszkę i formaliny dzban Co on tam robi do cholery? Słyszałem, że jego była żona Jest cyganką z Czarnogóry - Montenegro A on, prowadzi ciemne interesy w Meksyku, w Pueblo Ale co on tam robi do ciężkiego licha? Podobno psioczy na ojca Rydzyka Facet dostaje masę listów Założę się, że gostek siedział kiedyś w kiciu Jak kot Jarockiej - ma tęczowe tatuaże Jakiś dziwny grymas na twarzy I co to za refren, który ciągle nuci? Nie zawiązuje butów Podobno widziano go na dachu zeszłej nocy Jak strzelał do chińskich balonów z procy Czy nadawał Morsem sygnał S.O.S. - pomocy? Co on tam robi do cholery? Co on tam robi, do ciężkiej cholery? My chcemy wiedzieć, kurwa! Ten palant chyba się z choinki urwał Może to ruski szpion? Albo autochton z bundeswhery? Nie odejdę! Powstrzymaj dźwięk dzwonów i porzuć gniew Uklęknij czym prędzej, byle gdzie Przywiązany do masztu, smagany wodą i wiatrem Mówię, uwierz mi, a nikt cię nie zrani Nasze obrączki zastawiłem u lichwiarza na straganie Gdzieś przy Five Points - na Manhattanie Stracę wszystko, ale bez lęku I nie puszczę z mojej dłoni twojej ręki Wiedz, Piotr się zaparł, a Judasz zdradził Odejdę, na głos Syren jak tren - Z wiatrem, w porcie żagle na maszcie i ster Ktoś nie zmruży oka stojąc na wachcie Wiem, że zostawisz mnie, i mój los, wisi na włosku Cóż, kuternodze trudno stać prosto Możesz mnie posłać do piekła, w cholerę Lecz nie puszczę z mojej dłoni twej ręki Z pętlą na szyi się huśtaj, jak w beztroskim śnie Na plecach “One-Eyed Jack’s” wyschła już krew Od Temple, do Union, do LA i do stacji Grand Wracając do siebie, w zamulony świat Czas bym odnalazł prostą drogę do domu Molly handluje biżuterią i złomem Zgubiłem ścieżkę, i respekt twoich oczu Rzuć mi parę kart do Blackjack’a na boku Pokaż co potrafisz, oko w oko, z beztroskim jeźdźcem Sprawdź mnie teraz, śmiało, gotów jestem Choć upadnę, stracę twoją łaskę i wdzięczność To nigdy nie puszczę z mojej dłoni twojej ręki Nigdy nie puszczę twojej ręki. Lucyna Nazywają mnie Rysiu stręczyciel Sprzedawałem fajerwerki i broń Dziś opowiadam swe historie przechodniom Jesień pewnie przyniesie mój zgon Jej włosy były czarne jak smoła Jej skóra biała jak rybia ość Dla Lucyny, ja porzuciłem Texas Dziś wiem, że straciłem niebiosa i dom Przy księżyca kwarcie miałem życzenie Uśmiechnięty niepewnie w swym pokoiku Jak chłopczyna co złapał świetlika marzenie I na śmierć o nim zapomniał w słoiku Kiedy na galerach już wierzgam nogami Kiedy ponad tłumem huśta mnie wiatr Wypatruje w tłumie tylko twarzy Lucyny Ona pójdzie ze mną na tamten świat Gdy już miałem dosyć Lucyny Wrócił deszcz i powrócił też wiatr Ja na Boga zrzuciłem ten ciężar Jako wolny człek porzucam ten świat. tłumaczenie/pastisz, Jerzy Bartonezz Tom Waits (ur. 1949) - amerykański kompozytor, autor tekstów, muzyk i aktor. Jego chrapliwy, niski głos, kojarzony jest z atmosferą klubów nocnych, w których występował pod koniec lat 60. Znaczna część tekstów Waitsa inspirowana jest literackimi dokonaniami poetów i pisarzy z kręgu beatników, zwłaszcza Jacka Kerouaca oraz Charlesa Bukowskiego. Jako aktor współpracował z takimi reżyserami jak Francis Ford Coppola, Jim Jarmusch, Robert Altman. Jest członkiem stowarzyszenia znanego jako Sons of Lee Marvin założonego przez Jima Jarmuscha. Nigdy nie podpisał kontraktu z dużą wytwórnią, ani nie wystąpił w reklamie. Twierdzi, że urodził się w taksówce.

  • Grzegorz Wróblewski – cztery wiersze

    Flotylla Jesteśmy niezależni energetycznie i mamy flotyllę statków do przewozu skroplonego gazu. Nasze ulice i place noszą imię wynalazcy naftowej lampy. Dzień pracy stanie się krótszy o dwie godziny. Brak planu nie oznacza, że z tego pomysłu od razu się wycofamy. Mamy przecież flotyllę statków do przewozu skroplonego gazu. Dobrze się stało, że meteor udusił gady. Dzień pracy stanie się krótszy. Będziemy wreszcie nieśmiertelni. Winni Potężna śnieżyca… Poetom się nie wybacza. Budowa warszawskiego metra przyniosła nieoczekiwane rezultaty. Odkopana została zagadkowa piwnica. I znowu śnieg… Fragmenty ceramiki z końcówki średniowiecza. Ktoś musi być winny, żeby nie było winnych. Ale poetom się nie wybacza. Mimo że neandertalczycy mieli 6% genów od nieznanej populacji. Pikniki/Rozwidlenia Co się tu stało? Kebab konopie zero strachu przed wodą święconą Z powodu szalonych łosi szukających neurotycznej samicy i wysypu muchomorów podobnych do kani Wszystko co się porusza stwarza ci możliwości Co się tu stało? Kebab/konopie/zakryte twarze Ze względu na zwiększone napięcie możliwość ataków & działań brutalnych kebab/konopie neurotyczna samica zaleca się kebab/konopie Zaleca się zachowanie nieco większej ostrożności Mokotowskie drzewa Ponure, stare smoki. W milczeniu czekają, aż je w końcu użyźnię. Grzegorz Wróblewski (ur. 1962) - artysta wizualny, autor książek poetyckich, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018), Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). W Bośni i Hercegowinie Pjesme (2002), w Czechach Hansenovic vana (2018). Udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022). Mieszka w Kopenhadze.

  • Hanna Janczak – trzy wiersze

    Nikt nie lubi pindy bo gania kirysy Mało wymagający kwiat szuka nowego domu. Do wzięcia jest również kosiarko podobna rybka. I nie ma przypadku w tym że chodzimy po Berlinie szukając tanich jajek. Mam katar i mam ochotę na tramwaj. Ktoś zarzuca mi na szyję skórzany pasek i zaciska go. Rzeczy znane oddalają się. Pamięć jak gorący kartofel co przez prześwit przenika do lodowatego morza. Oczy kłują, powietrze łagodnie uchodzi spomiędzy piór czy włosów. Jak kryl wędrujący ku powierzchni morza ulegam wielokrotnym przeobrażeniom. Mój jasny brzuch zlewa się z oświetloną słońcem skórą wody. Ostatkiem sił łapię za pasek. Siedzi mi na gardle kot wciskając łapę w krtań. Mieszka ze mną. Ma na imię Henio. Poznajcie się. /// Weź to gówno bo się do kosza nie można dostać mówi wielki gość przy kontenerze z którego razem wyciągamy żarcie. I znowu chciałabym się ścigać z kolegami w drodze do przedszkola a potem sapać z nimi w szatni, kłócąc się o to, kto wygrał. To gówno? – upewniam się wskazując na mój rower. Napęczniałe muchy, osy i mój system nerwowy grasujący w fetorze. Rozkładamy na części pierwsze struktury lepkich zdań. t y k u r w o m o j e g o g ł o s u n i e w y m u s z a j j a s i ę t w o j e g o j ę z y k a b r z y d z ę Przede wszystkim powstaje pytanie czym się karmić. Odkładam na bok inne przynależności, wsiadam na rower. Łykam to. Piegi Gdzieś na tle niemożliwych do odgadnięcia kolorów wznosi się kwiaciarka o lokach, jakich się nam nie śniło Która nam nie chce sprzedać żywych kwiatów, tylko machając rękami napędza myśl że to przez tabletki albo zaburzenia libido ciągle mi się śnisz Dziś na przykład byłam zazdrosna kiedy wiązałeś buta, a jakiś mężczyzna nachylał się i muskając dłońmi uszy wąchał twoją nagą głowę Chciałam ci to powiedzieć bo wiem jak lubisz samopłodne improwizacje ale tam gdzie byłam, matka złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą słowami Pospiesz się, wysiadamy Hanna Janczak – poetka z Wrocławia, dwie książki: Lekki chłód i Jeszcze ciszej. Publikowała w wielu czasopismach. Syn, dwa koty, rower.

  • Tomasz Dalasiński – sześć wierszy

    Tylne światła Wieczorem wpada ojciec. Wypija dwie kawy, wypala cztery szlugi i zbiera się do wyjścia. Odprowadzam go do drzwi, podaję mu rękę i mówię: „Do zobaczenia”. „Kto tam wie”, odchrząkuje, śmiejąc się głupawo, a potem złazi po schodach, ciężko dysząc od kilku tysięcy wyjaranych w całym życiu paczek. Wracam i zaraz w oknie odchylam firankę. Noc, pustka po dniu, wlewa się do środka. Ojciec wsiada do auta, odpala silnik, wrzuca jedynkę i rusza. Po chwili widzę tylko tylne światła jego samochodu, coraz mniejsze i mniejsze, i mniejsze. Chowany Bawiliśmy się z tatą w chowanego. Ja go szukałem, licząc od dziesięciu do zera, on ukrywał się przede mną w takim czy innym miejscu. Znajdowałem go zawsze bez większych kłopotów, bo wszędzie go wyprzedzał zapach kolońskiej z kiosku i najtańszych fajek. Aż któregoś dnia, kiedy sam byłem już ojcem, tata schował się tak starannie, że dotąd nie umiem go znaleźć. Dziewczynka z wiersza Dziewczynka z tamtego wiersza (Pół, [w:] Sztuka zbierania mgły, WBPiCAK, Poznań 2022). Spotkałem ją dzisiaj w parku. Bawiła się chyba z babcią w to, która z nich pierwsza znajdzie w stercie jesiennych, pożółkniętych liści ten jeden o zupełnie doskonałym kształcie. Kiedy się mijaliśmy, spojrzała na mnie tak, jak gdyby mnie skądś znała, choć przecież nie, to niemożliwe, żeby kiedykolwiek czytała tamten wiersz. Dzikszy brzeg Siedzę nad rzeką, patrzę na ten jej drugi, trochę dzikszy brzeg, gdzie w samym środku lipca piętnaście lat temu dziewczyna, której imienia nie umiem sobie przypomnieć, czekała, aż przyjdę, żeby ją z sobą zabrać. Nagle robi się ciemno i nie, wcale nie chcę, by na tym drugim brzegu włączyli latarnie, bo gdy tylko je włączą, wtedy będzie widać, że już jej nigdy więcej nie będzie tam widać. Z telewizji publicznej Ta ładna dziennikarka z telewizji publicznej, jak ona się nazywa? Pamiętam, jak w dwa tysiące pierwszym, gdy mówiła z ekranu o ludziach wyskakujących z czterdziestego trzeciego piętra World Trade Center prosto w otchłań historii, łamał jej się głos i śmiesznie trzęsła broda. (Nigdy nie widziałem, żeby komuś tak śmiesznie trzęsła się broda). Dwadzieścia lat później, latem dwa tysiące dwudziestego pierwszego, spotkałem ją w arabskim barze w Hali Koszyki, jak jadła falafel z hummusem, a sos tahini ściekał jej po tej samej brodzie, która dwadzieścia lat wcześniej tak śmiesznie się trzęsła, i nie, wcale jej nie powiedziałem, że widziałem, jak wtedy trzęsła jej się broda, bo przecież każdy to widział. Dworzec kolejowy Toruń Miasto Wchodzę na peron i wiem, że ktoś tu był przede mną, że ktoś tu był przede mną i ktoś będzie po mnie. Przeszli przyszli i poszli, i już nic mi do nich. Przyszli przyjdą i pójdą, nic im jeszcze do mnie. Nad oszkloną tablicą z rozkładami jazdy popsuta jarzeniówka, pomrukując cicho, w stałym, miarowym rytmie zapala się i gaśnie. Tomasz Dalasiński (ur. 1986) – doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Autor książek z wierszami, m.in. Sztuka zbierania mgły (nominacja do nagrody „Orfeusz” za rok 2022), Wiersze dla żywych (2023) oraz książek prozatorskich, m.in. Przystanek kosmos i 29 innych pieśni o rzeczach i ludziach oraz Dzień na Ziemi i 29 nowych pieśni o rzeczach i ludziach. Stypendysta MKiDN, Miasta Torunia, Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz ZAIKS w dziedzinie kultury.

  • Łukasz Szopa – dwa opowiadania

    Tarantino Późne lato albo wczesna jesień. Ogródek knajpy której nazwy nie pamiętam. Ale nic dziwnego – nigdy nie byłem w tej części starówki, zaprowadzony przez moich przyjaciół i gospodarzy tego weekendu – Svena, Borisa, i jego siostrę Maję. Maja odebrała mnie z dworca autobusowego kochanym fiatem uno, w którym miałem niewiele więcej miejsca niż w autobusie z Wiednia. Odebrała mnie, gdyż bardzo oboje lubimy balkon na dziewiątym piętrze, z widokiem na Sawę. To bardzo proste, lecz trudno to teraz wytłumaczyć, to kolejna nielogiczna i wcale nie skomplikowana bałkańska historia. Powiem tyle, że Sawa w zależności od pory dnia zmienia barwę, podobnie jak metalowa balustrada balkonu. Pomysł był taki, jeszcze przy śniadaniu, by zrobić niespodziankę Nedimowi – naszemu wieloletniemu przyjacielowi z Mostaru, który teraz regularnie bywa w Zagrzebiu. Nie z powodu muzyki czy poezji, a kobiety. I z którym od późnych latach 90tych w Bośni, gdy łączyliśmy i dzieliśmy nasze pasje kobiet i pasje poezji w przyjaźni jak z westernów Sergio Leone (tych bardziej mrocznych, ale z odrobinkami humoru). Nedim, z którym wypiłem niejedną kawę, i nie tylko. To miała być niespodzianka, gdyż nic nie wiedział o moim wypadzie do Zagrzebia, a był umówiony z moją trójką na kawę właśnie w tym lokalu. Gdzieś między dwunastą a pierwszą – gdyż spóźniamy się oczywiście wszyscy niezależnie od siebie – niespodzianka jest. Ale na krótko, gdyż na Bałkanach w sumie nie ma niespodzianek, są momenty, takie i inne. Sekunda zdziwienia na jego twarzy i w oczach schowanych za malutkimi okularami, mocne przyciśnięcie się do siebie i słowa „Kako si, šta ima brate...“. Po kilku minutach siedzimy w piątkę, jakby tych kilku lat przerwy nie było, jakby słońce świeciło nad Hercegowiną i jakby obok przepływał nie ruch turystów i sobotnich spacerowiczów, a Neretwa. Kawa, kawa, piwo, poezja, kawa, piwo, loza, literatura, kawa, muzyka, piwo, Marko, loza, kobiety aktualne, kawa, Zagrzeb, Pula, kawa, piwo, kobiety byłe, poezja, kawa podwójna i loza, plany, znów muzyka. Nic o filmach, mało o przeszłości, nic o przyszłości, wiele o przyjaciołach i pismach literackich, dowcip z wyraźną przewagą nad nostalgią. Tym lepszy dowcip, że moi przyjaciele postarali się o niemal identyczną niespodziankę dla mnie. Z tym, że to ja przejąłem rolę zdziwionego na sekundy Nedima, a przede mną pojawił się – w towarzystwie Gorana – Mesza. (O tym, że Marko się dziś nie pojawi, mówię z góry.) Kontynuujemy rozmowę, jedyną istotną zmianą jest dodatkowy stolik i krzesła. No i kolejne piwa. Nie jest niespodzianką, że takie spędzanie popołudnia wcześniej czy później oznacza wyskok do WC. Przypadek (nie przypadek! - jesteśmy na Bałkanach!), że w tej samej chwili stoimy z otwartymi rozporkami obok siebie, lejąc do dwóch z trzech pisuarów. W ciszy wdychając mieszankę zapachu uryny i amoniaku, spoglądając na szaro-białe kafelki przed sobą. - Powiedz, Mesza - zaczynam po kilkunastu sekundach - Po co to było? - Znów mała przerwa. - Dlaczego tak to napisałeś, tak ostro, tak bezkompromisowo, tak przesadnie, tak krwawo i z detalami, jakbyś pisał scenariusz dla Tarantino??? Chodzi o jego komentarz w trwającej od kilku tygodni (mailowej) dyskusji o dom w zachodniej części miasta. Dom, w którym przed wojną mieszkała babcia Nedima i Fedji, a – czego wcześniej nie wiedziałem – babcia cioteczna Meszy i Miliego. Do tego momentu nie wiedziałem, że wszyscy oni są tak ze sobą spokrewnieni. Krew - no właśnie. W czasie wojny pewnego dnia do domu wpadli jacyś ustasze czy może po prostu chorwaccy gangsterzy. Masakrując, rozstrzeliwując, zabijając nie tylko babcię, ale i jeszcze kilka osób przejęli dom. No i teraz, pięć lat po zakończeniu wojny, dom wrócił do właścicieli – czyli szerokiej rodziny Nedima, Fedji, Meszy, Ilvany, Miliego i tak dalej. Właściwie do ich rodziców, którzy jednak postanowili od razu przekazać dom, ale i decyzję co z nim zrobić „generacji niżej“. Więc zaczęła się i trwała długa dyskusja. Nie tyle o pieniądze czy prawa użytkowania, co o samo przeznaczenie: wyremontować i się tam wprowadzić, tworząc jakby komunę artystów? A może wykorzystać miejsce na klub literacko-artystyczny, alternatywne lokum dla siebie i innych, z warsztatami, na występy i imprezy, z kafejką czy barem? Wtedy do akcji wkroczył Mesza ze swoim mailem. Właśnie ten najspokojniejszy z nich, z nas (gdyż do dyskusji dołączono też mnie i Borjanę), wrażliwy i delikatny, a nie jakiś „bałkański macho“, walnął maila w którym opisywał nawet bardziej drastycznie niż Leone i Tarantino tamto miejsce po masakrze (dopiero po kilku dniach pozwolono rodzinie zająć się zwłokami, po czym mieli się „tu więcej lepiej nie pokazywać“). W jego opisach ściekała ze ścian krew, pachniało zaschłą od kilku dni krwią, odpryski czaszek i kłaki kleiły się wbite kulami do ścian. Po czym stwierdził, że w tym właśnie miejscu, w tych ścianach, nie wyobraża sobie żadnej z opcji – ani mieszkania, ani klubu, ani niczego. „Nie w domu, w którym...“ (i znowu seria drastycznych i krwawych opisów). - Przecież wiesz i wiedziałeś, że nam tego nie musisz mówić, tak pisać. - ponaglam go do odpowiedzi, do reakcji. - No, okej, może dla mnie, Marka czy Borjany to było coś, czego nie wiedzieliśmy, i czego na pewno nie widzieliśmy na własne oczy. Ale po co rzucasz takimi słowami w stronę Ilvany, Nedima, Fedji?… Czy było to naprawdę konieczne? - Było. - ??? - chwila konsternacji, dawno opróżniliśmy pęcherze, powoli zamykamy rozporki, teraz stojąc twarzą w twarz. - Bo? - Bo musiałem to kiedyś, jakoś z siebie wyrzucić, jakoś się tego pozbyć. - mówi spokojnie, jakby opisywał jakąś sesję rehabilitacji kolana po latach. - Musiałem, i to był ten moment, kiedy nadarzyła się okazja, a i miało to sens. Musiałem właśnie, tak jak mówisz - „tarantinowsko“ - to wszystko wyrazić, tamte obrazy, chwile, to całe wspomnienie. - I co, teraz lepiej? - Lepiej, dzięki. Wracamy do stolików jakby nic, zamawiamy po podwójnej kawie i wódce, w międzyczasie dopijając resztki piw w naszych butelkach, włączając się w rozmowę o najbliższym festiwalu w Belgradzie. Maja ma dziś piękną, mocnoniebieską bluzkę bez rękawów. Rewanż Zawsze dziwiłem się, jak to możliwe, że mieścimy się w siódemkę, czasem dziewiątkę przy tym małym stoliku na zewnątrz kafejki „U Mary“, schowanej o pół uliczki w lewo tuż przed Starym Mostem. Po prawej stronie nadbrzeża, jak mówi się w Mostarze, w ogóle nie wspominając nazwy rzeki. Zresztą, w środku też nigdy nie było dużo więcej miejsca. O ile pamiętam, nigdy nie siedzieliśmy w środku. Nikt nigdy nie siedział w środku. Nawet zimą, która tutaj jest albo tak chłodna od wiatru, że nikt nie wychodzi z domu, albo słoneczna jak pierwsze dni wiosny udające lato. Po długiej zimie. Nawet barman i właściciel – który wcale nie nazywał się Mara, a Nino, ani pomagająca mu czasem Amela stronili od wnętrza. Chyba że naprawdę trzeba było komuś zaparzyć kawę, donieść piwo, czy opróżnić popielniczki. Co, jako stali goście, oprócz ostatniej usługi – przeważnie załatwialiśmy sami. Był sierpień. Czyli dość gorąco, i rozmowa ciągnęła się niechętnie, lecz beztrosko i pogodnie jak dymek z pół wypalonego dżointa. Co prawda Nino nadal nie zainwestował w przeciwsłoneczne parasole (i tak nie byłoby na nie miejsca), lecz piętro i dach sąsiedniego budynku zatroszczyło się o wystarczający cień dla naszej siódemki. Marko, Nedim, Amela, Marija, Mesza, ja, Mili. Po chwili, czyli jakiś dwóch godzinach, dołączyli Arma i Ilvana. Nino siedział niecałe dwa metry obok, na taborecie przy wejściu, udając że interesują go funkcje telefonu. Mimo że nie było mnie tu ponad rok, rozmowa i tak toczyła się nie o „nowościach“ tu czy tam, a o sprawach wiecznej wagi: poezja, muzyka, piłka nożna. Nedim i Arma relacjonowali wczorajszy dzień, czyli mecz półfinałowy pucharu Bośni-Hercegowiny, który odbył się niecałe tysiąc metrów stąd na stadionie w zachodniej części miasta. Co tam „mecz“! - to było derby! Derby między Zrinjskim a Veležem. Mecz, derby, wydarzenie niecodzienne. Nie tylko gdyż zespoły z jednego miasta. (Choć słowo „jedno miasto“ w przypadku Mostaru było nadal bardzo jeszcze teoretyczne). Zespoły z dwóch przeciwległych brzegów Neretwy, z dwóch części miasta jeszcze kilka lat temu przedzielonych nie tyle rzeką, co linią frontu domowej wojny. A szczególnym „smaczkiem“ był fakt, że stadion Zrinjskiego o którym mowa był przed wojną domem Veleža, a Zrinjski nowo reaktywowanym małym klubem z Medjugorje. Z wybuchem bośniackiej wojny w 1992 rozgrywki oczywiście przerwano, a gdy dodatkowo w 1993 wybuchł w Mostarze i w innych częściach kraju konflikt między Bośniakami i Chorwatami – w efekcie podobnie jak wypędzono z „zachodniej“ części miasta dziesiątki tysięcy „nie-chorwackich“ mieszkańców, wygnano także Velež – a na ich stadion przeniósł się Zrinjski. Nic więc dziwnego, że atmosfera od lat była w tej kwestii w mieście mocno napięta, że nie powiedzieć nienawistna, mimo zakończenia wojny pod koniec 1995 roku. No a teraz to derby – tak wypadło w pucharze, że obie drużyny teraz „spotkały“ się nie tylko w rozpisce, ale… w mieście. Nedim opowiada, jak to wczoraj wyglądało. By dostać się na stadion, oddalony od jego „nowego“ mieszkania o niecały kilometr, musiał wędrować z dwa kilometry na wschód miasta do dworca głównego, gdzie specjalne autobusy zabierały chętnych kibiców i widzów, by przewieźć ich tuż pod stadion na zachodnią stronę. Pod ostrą eskortą nie tylko policji, ale i międzynarodowej ekipy wojsk SFORu. I podobnie z powrotem. W obu przypadkach pod ostrym atakiem kamieni nacjonalistycznych kibiców i nie tylko ze strony chorwackiej, i – jak dalej ciągnie Nedim – nabuzowanych, wściekłych jak zamknięte w klatce psy kiboli Veleža, którzy najchętniej wyskoczyli by z autobusów by w roku 2000 kontynuować zakończone miejskie potyczki. Słucham tak i słucham, aż nie wytrzymuję: „Nedim, ty głupolu!! Po coś się tam pchał!!! Przecież ciebie futbol nigdy nie interesował, ani jakieś okazje do rozróby. Nie znosisz tych kiboli, tych idiotów. Wiedziałeś chyba że tak może być. Potrzeba ci tego było?...“ - i sam wściekły na niego rozgniatam resztki papierosa w niezauważalnie wymienionej i czystej popielniczce. Nedim zastanawia się chwilkę, kilka sekund. Które mijają dziwnie długo. W jego oczach, kryjących się za malutkimi okularkami, widzę stanowczość, resztki złości a nawet agresji, ale i przeblaski pogodnej ulgi. „Wiesz...“ - i nie tylko teraz pierwszy raz Nedim opowiada mi o swoich wojennych przeżyciach, ale i nam wszystkim – oprócz siostry Ilvany i kuzyna Miliego, którzy znają tę historię pewnie lepiej niż on sam. Ale opowiada to przy wszystkich. Jakby właśnie na to czekał, by „Poljak Szopa“ przyjechał w odwiedziny po roku, i postawił tak niemądre i ważne pytanie. Nedim, który niemal nigdy nie opowiada nic osobistego, który wydawał się niezdolny do wyznań. Jest jednak nadal zdolny do tej słodkiej dozy bośniackiego humoru, może sarkazmu. Jak szczypta kardamonu w kawie. „Bo chciałem tam, na tym stadionie, być po raz pierwszy jako widz.“ I potem już całkiem na luzie, jakby był dziadkiem opowiadającym wnukowi „stare dzieje“, przypomina czas, gdy po wybuchu walk między Chorwatami a Bośniakami został razem z ojcem i Milim internowani, podczas gdy reszta ich rodziny została wypędzona do „wschodniej“ części miasta. A oni spędzili na tym stadionie - razem z kilkuset innymi mężczyznami i nastolatkami - kilkanaście dni bez jedzenia, z minimalnymi dawkami wody. Był maj. A ja nawet nie pytam o wynik. Łukasz Szopa (ur. 1973) – poeta, prozaik i tłumacz pomiędzy polskim, niemieckim, i jugosłowiańskim. Wiersze publikował w Polsce, Austrii, Bośni i Hercegowinie, Chorwacji, Danii, Serbii, Czarnogórze. Opublikował zbiory poezji Roadmovie (2000) oraz wspólnie z Mehmedem Begićem Film (Mostar, 2001), zbiór opowiadań Kawa w samo południe (Szczecin, 2010), oraz powieść podróżniczą Fioletowy plecak i trzy herbaty (2016). W latach 2016 - 2023 członek Komitetu Obrony Demokracji, publikacja tekstów i wywiadów w tematyce społeczno-politycznej. Mieszka w Berlinie i Włosieniu (woj. dolnośląskie).

  • Joanna Fligiel – Suczunia

    I suczunia mąż rąbał drewno dwadzieścia metrów od niego wyłożyłam się na leżaczku włożyłam rękę w majtki i myślałam o tobie kochanie co teraz mógłbyś gdybyś mógł gdybyś nie musiał tych wszystkich rzeczy które musisz beze mnie szybko łechtaczka nabrzmiewała jak każdego ranka gdy piszesz do mnie te wszystkie rzeczy których nie musisz kiedy mąż rąbie drewno II suczunia uwielbiam być twoją suczunią wypinać się na schodach i skomleć na poddaszu o więcej obiecanego trafiłeś mi się dużo za późno i w sam raz na ostatnie erotyczne wiersze III suczunia nigdy nie pokocham ciebie tak jak inne bo wiem że ci którzy powinni kochać nieustająco z zasady i wciąż zostawiali żeby kochać siebie bardziej niż nas których sprowadzili na świat zawsze znajdę schronienie w pustce którą powstaje z braku miłości gdy inne będą prosić o azyl IV suczunia mąż mówi że nigdy nie miał takiej kobiety kochanek mówi to samo swojej żonie V suczunia dzisiaj bardziej czuję że nie jestem tymi kobietami które podziwiasz które chciałbyś rżnąć we mnie jednej żebym ci wystarczyła za całą miłość kim jestem z kim jestem jak wyglądam którego dzisiaj użyć dilda ile mieć lat jak nadążyć za własnym wyobrażeniem włączam pornhuba i od razu przyjemniej przynajmniej wiem co zrobić by osiągnąć orgazm VI suczunia choć dzieli nas jedna granica w strefie Schengen wzruszasz mnie kochanie bezgranicznie wtedy gdy mówisz że nie chcesz żebym płakała NAWET z powodu cebuli Joanna Fligiel (ur. 1968) - autorka trzech tomów wierszy: Autoportret, Geny i Rubato. Założycielka i redaktorka Babińca Literackiego. Wiersze pochodzą z nowej książki z wierszami pt. Suczunia.

  • Aleksander Wierny – pięć wierszy

    Bramka Piłka znów wpada między rurki z zaczepioną siatką. Pół tłumu krzyczy, ci nasi. Naród to ludzie dumni z siebie, z tej samej okolicy. Łatwiej byłoby wszystkim wygrać, gdyby obie drużyny strzelały do tej samej bramki. Seks Kiedy dwójka dotyka jednocześnie trzeciego, to czy to się liczy tak, jakby siebie trochę też? Podczas seksu, albo kiedy strażnicy prowadzą skazańca między swoimi ciałami? Pies To tylko legendy: o potopie, co odnawia, o bohaterze kradnącym ogień, wybaczających bogach. To się toczy tutaj: na ulicy imienia Spalin, na wyłysiałych od chemii trawnikach. Pies zżera gówno innego psa, bo nikt nie posprzątał. Niebo Niebieski. Czy dla innych to też niebieski? Jak niebo? Niebo jest dla nich takie samo? A chmura przypomina im twarz kogoś, kto patrzy w dół i się zastanawia: płakać, rzygać? Ten ktoś widzi nas tak jak my siebie? Mistrz Wielu próbowało, ale żaden nie został mistrzem. On też nie. Walczył tylko na prowincjonalnych galach, często przegrywał. Twarda czaszka obiła mózg, więc mówił niewyraźnie. Szkoda, bo powinni go słuchać. Aleksander Wierny – poeta, prozaik. Urodził się i mieszka w Częstochowie. Autor pięciu książek prozatorskich i trzech tomów poezji.

  • Gabriel Leonard Kamiński – Epitafia

    Gra z Van Gogiem Januszowi Styczniowi Dryfowałeś bezpiecznie po wzburzonym morzu ziemskiego zodiaku owinięty jak mumia w klucz prześcieradeł, coraz dalej od raju i krainy dzieciństwa, natrętna zieleń Veronese wychodziła poza cztery ściany niczym utajona łąka na której pasły się twoje biblijne jednorożce i sny, te o kobietach od Modiglianiego, o smukłych szyjach jak łanie, przebiegały w poprzek kroplówki, i znikały pod drugiej stronie twojego śniadania na trawie, wtedy wchodziła Ewa Góral prosto od Breughla domokrążcy, wpatrzona w oczy Sfinksa, z odrobiną szaleństwa w oczach, pamiętasz zasłaniałeś jej oczy Inną bajką Wojaczka, ona śmiejąc się bębniła palcami o pusty blat stołu, w Myśliwskiej znowu podrożały zakąski, staniały żarty o śmierci, od tamtej pory twoja poezja zgęstniała jak symbolika Hieronima Boscha, poznałeś smak głodu i cierpienia przez cienką ścianę szklanki siorbiąc wieczorem w kuchni wystygłą herbatę, twój Olimp po śmierci Rafała W. stał pusty, czasem w kawiarni Empiku Dyczek, Coriolan, sprzeczali się o to, czy surrealizm może być przezroczysty, lecz obrazy dawno już nas zdradziły, odsłaniając pustkę idei zwanej człowiekiem, coraz częściej, siedząc przed szachownicą, grałeś z uchem Van Gogha w ślepy traf. Chudłeś w oczach, starałeś się trzymać dłonie na powierzchni białej pościeli, smukłe palce jak u pianisty, w ten covidowy czas odcięty od ludzi, ale wolny, bez maski, więcej mówiłeś milcząc niż gdybyś krzyczał do ściany. Bez reszty pamiętałeś o kruchej filiżance pełnej śladów kobiecych ust, czułeś ich smak do końca. Po tamtej stronie obiecana sobie rozmowa z Rimbaudem o micie Syzyfa. Pamięci Teresy Ferenc Horyzont pisze się w samotności, tak jak morze, które przecina je na poziomie głębi bursztynu, by przysiąść na chwilę tuż przy falochronie. Rozsupłuje wodorosty, to po ty by lustro wody mogło oddzielić światło latarni od szarości ziemi, a ścieżka wydm niechaj dnieje i łasi się do rąk. Tak szybko przemija czas między palcami, piasek odsłania niewypowiedziane słowa, milczysz, bo kamień jest zbyt lekki by unieść eter gnozy poza kres niewiedzy. Bo tyle z nas pozostanie, ile nas zamilczą. Tabula rasa Teresie Rachwał Światło we mnie się wyczerpie, a muszę jeszcze ogród podeprzeć głogiem, aby ziemia nie przygniotła mojej palety, głęboko osadzają się w nas martwe liście, warstwa po warstwie wypełniają szczeliny w parapecie, wiem coś o tym, zabrały mi ojca, chodził po ogrodzie i nagle zniknął, jak kometa, a ja do dzisiaj malując puste domy, szukam go daremnie, stąd mój strach turla kule gliny i wciska mi pod próg, kiedy leczę księżyc lubczykiem, słońce witam kładąc głowę na rynnie, żeby nie świeciło mi w oczy, kolory zlewają się w jedną długą wstęgę, cucę wodę w kałuży kozieradką, aby została ze mną na dłużej, a tu nic, tylko pokrzywy jak zmarszczki pylą od rana, nie mogę oddychać, próbuję rysować dom postawiony kominem do góry, moja architektura bierze się z odwiecznej potrzeby zgłębiania nieodkrytego bogactwa tego świata, jestem ćmą, żyję nocą, rozmawiam z duchem Nema, cisną mnie okna w skronie, są za duże, rozpierają się w ramach jak niedokończone obrazy, wolę zamiast ludzi wpuszczać do domu małe smugi światła, aby zległy przy mnie jak bezpańskie koty, a tu ogród przychodzi do mnie w gości na wyciągnięcie pędzla, mam tylko odrobinę mniszka i liście łopianu, wschody i zachody słońca zlały się w jeden obraz, blejtram świtu próbuje wejść na stałe w moje życie, jest za późno, ja potrzebuję żywego człowieka, a tu samotność wgryzła się w moje swetry, nitki uwierają mnie wzdłuż ściegu, nie wiem jedynie z której strony przyjdzie po mnie wiosna, a przecież muszę jeszcze wszystko nazwać od początku. Gabriel Leonard Kamiński (ur. 1957) – poeta, wydawca, księgarz. Laureat wielu konkursów i turniejów poetyckich. Autor dziewiętnastu książek poetyckich i jednego zbioru opowiadań, m.in.: Ulica Przodowników Pracy (1987), Wratislavia cum figuris (2002), Swen albo wrocławska Abrakadabra (2012), Mój rok 1968 (2013), Ballada o domu i innych rzeczach śmiertelnych (2016), Jestem, ocalałem (2016), Listy do van Gogha (2017), Kiedy śpiewał Cohen (2019), Nieme kino (2023). Mieszka we Wrocławiu. fot. Agata Rzeszutko

bottom of page