Maniery
Dla dziecka z 1918 roku
Usiadłam wygodnie przy dziadku na wozie;
od razu powiedział, co robić przystoi:
„Jeżeli się mija człowieka na szosie,
wypada zagadać, grzecznie się ukłonić.”
Mijaliśmy kogoś zupełnie obcego,
a dziadek w kapelusz leciutko go stuknął:
„O, dzień dobry, panu. Ciepły dzień, wspaniały.”
I, mówiąc to samo, powtórzyłam ukłon.
Szedł znajomy chłopiec z oswojoną wroną,
wbiła mu się w ramię i skrzydła podniosła.
– Każdemu pieszemu proponuj podwózkę,
nie zapomnij o tym, gdy będziesz dorosła –
powiedział mi dziadek. Willy siadł na kozioł,
ale wrona kracząc, wysoko się wzbiła.
A ja się zmartwiłam: skąd miałaby wiedzieć,
którędy polecieć, gdyby się zgubiła?
A ptak niedaleko leciał po kolei
od słupka do słupka, o włos nas wyprzedzał.
Gdy Willy zagwizdał, wrona zakrakała.
– Ale jest wspaniała – dziadek mi powiedział –
dobrze wychowana. I zobacz, jak ładnie
odpowiada, kiedy przyzywa ją Willy.
Ludziom i zwierzętom trzeba dobrych manier.
Pamiętajcie zawsze, że warto być miłym.
Mijały nas auta, rozpędzone koła
twarze pasażerów kurzem zasłaniały.
A mimo to grzecznie i na całe gardło:
„O, dzień dobry! Jaki ciepły dzień! Wspaniały!”
A u stóp Hustler Hill dziadek nagle uznał,
że klaczy brakuje rozpędu i siły,
dlatego pod górę szliśmy koło wozu –
do tego nas dobre maniery skłoniły.
Sen pory letniej
Ta przystań może przyjąć małą flotę,
mimo że z roku na rok się zapada.
Spotkasz na brzegu albo w głębi lądu
dwóch wielkoludów, karła i idiotę,
zetkniesz się w rynku z gładkim sklepikarzem,
mocno śpi, dzwonek jest na kontuarze,
i z naszą pełną ciepła gospodynią,
sądząc po hafcie jej krawcem jest karzeł.
Całkiem niedawno miejscowy idiota
dał się złośliwej krawcowej skołować –
zbierał jagody, znalazły się w rowie.
Zadowolona zaczęła chichotać.
A nasz pensjonat z widokiem na plażę
był niebieski jak surowa makrela
i ściany były pokryte pręgami,
jak rozmazanym łzami makijażem.
Te pelargonie były wyjątkowe,
okna od frontu zalały kwiatami,
a na podłodze lśniła wykładzina
w różne desenie, wielokolorowe.
Z lokatorami co wieczór słuchałam
na dużym ganku odgłosów puchacza.
W płomieniu lampy z białego poroża
mozaikowata tapeta błyszczała.
Na górze mieszkał nadzwyczaj wysoki
syn gospodyni, ponury jąkała;
gdy z piętra schodził, ćwiczył zbitki, psioczył
na trudne słowa z minionej epoki.
Chodził markotny, biorąc się pod boki,
a ona była rzutka i wesoła.
Klął na swój pokój, że zimny bez kozy,
choć pod pierzynę miał tylko dwa kroki.
Jaskrawa smuga w nocy nas budziła,
szła jak lunatyk coraz bliżej morza,
latarnia święcąc, dając statkom sygnał,
o przekroczeniu widnokręgu śniła.
przełożył Jacek Świerk
