top of page

Znaleziono 644 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania

  • Wojciech Brzoska – osiem wierszy

    *** wąchamy kwiaty, zdmuchujemy świece. owiani tajemnicą  wdechu i wydechu. wchodzimy pomiędzy zapachy przyjścia i odejścia. na wietrze. wiry przyszłego w przeszłe. jazdy dopiero dzisiaj, kupując bilet, zrozumiałem ten ciemny prześwit- na żółtej pociągowej tablicy. PRZYSZŁY ROZKŁAD. samo życie. *** wczorajszy mężczyzna w parku, w koszulce z napisem "made in heaven" nie wygląda wcale jakby spadł z nieba. codziennie rano wita mnie zaparkowany nieopodal "dom pożegnań". na początku maja miasto ciche jak pączkujące liście. wyjechali wszyscy donikąd. nieboskłonny zasięg zorzy w ciągu dnia niepokoi nas chmura dymu z płonących chemikaliów. wieczorem zachwyca ognista zorza. przed nami jeszcze wiele nieb. stawania na palcach do nich. jeszcze więcej skłonów. łzy od pylących wiosną drzew. zamazany obraz głębokiej zieleni. *** koło fontanny zobaczyłem - całą w czerwieni- dziewczynę,  która zawsze chodziła na czarno. w jednej chwili - z nielegalu skoczyła w środek słońca. w jej teatrze wiosna! *** czym  dziś żyje miasto? ktoś mówi do telefonu: z kalifornii wszyscy uciekają dziś do teksasu. w kolejce do bankomatu żebrzący chłopak na moje: nie, dziękuję ostro reaguje: do matki se tak mów. mój ruch jest emerytowanym dzieckiem w koszulce z panem kleksem. znów nie żyję w tych czasach. *** teren pod napięciem, pod byle pretekstem. tak musiałoby wyglądać piekło: zamieszkać w więzieniu z widokiem  na przyjemność. sklepy, boisko, leżaki. sadzawki wokół korporacji. to w nich odbija się absurd. pracownicy snujący się wokół i ospali ochroniarze,  znaczący karty. *** z większej odległości jestem tylko małą częścią całości. chce mieć zawsze nad sobą obraz siebie mniejszego, jakby z jakiegoś drona. w lesie przypominać pień drzewa. a jakie mamy tendencje w kinie? wolne? zajęte. -koleżanka miała przyjść. ona się lubi rozłożyć na dwa miejsca. uczcij pięcioma minutami ciszy żywą pamięć o oddechu - dopowiadam sobie do  medytacji mniszki lekarskiej. tu i teraz już coraz mniej  wyprowadza mnie z równowagi, częściej na spacer. tylko sam sobie mogę być plastrem. Wojciech Brzoska (ur. 1978) – poeta, autor kilkunastu książek poetyckich oraz współautor kilku płyt z zespołami: Brzoska i Gawroński, Brzoska/Marciniak/Markiewicz oraz Piksele. Jego najnowszy zespół to Dendro, założony z saksofonistą Michałem Sosną. Wiersze publikował w najważniejszych polskich czasopismach oraz w kilku zagranicznych. Były tłumaczone na: angielski, niemiecki, czeski, słowacki, słoweński, serbski, hiszpański i ukraiński. Zawodowo przez dwadzieścia lat związany był z więziennictwem. Major Służby Więziennej w stanie spoczynku. Organizator wielu spotkań literackich oraz koncertów. Pomysłodawca adresowanego do osadzonych Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jeana Geneta. Mieszka w Katowicach. Strona autorska : www.wojciechbrzoska.pl

  • Jana Karpienko – Klauzula informacyjna podstawy przetrwania

    nie mów jak się nazywasz, nie mów jak się nazywasz, nie wymawiaj swojego imienia, nie przyznawaj się do swojego imienia, nie mów, nie przyznawaj się, nie otwieraj się, bądź mocne, stanowcze, bądź płynne, niczyje, nie mów jak się nazywasz, bądź stanowcze, przezroczyste, bezimienne bądź  nie mów jak się nazywasz, nie określaj się, nie przywiązuj się, nie mów jak się nazywasz, nie przyklejaj się i się nie wiąż, nie wymawiaj swojego imienia, nie oddawaj swojej tarczy, nie określaj się, nie przekazuj broni w cudze ręce, bądź stanowcze, bądź płynne, bądź zmienne, bądź męskie i żeńskie, bądź każde, dowolne bądź, nie mów swojego imienia administratorem twoich danych osobowych jest siła nieznośna i wciągająca, korzystająca z tego, że się otwierasz, że jesteś dookreślone, sformułowane, zrozumiałe, jesteś punktem i rdzeniem, jesteś jasne i namierzone, jesteś uchwytne, dostępne i ujawnione, a więc nie mów jak się nazywasz inspektorem ochrony twoich danych jest nikt, bo nie można ochronić twoich danych, nie można ochronić twojego imienia, można tylko korzystać z niego jak z klucza, jak z szyfru, jak z przyzwolenia, jak z hasła do wszystkich twoich tajemnic i duchów, a więc nie ma ochrony twojego imienia i być nie może, nie ma nikogo kto cię ochroni i być nie może, a więc nie mów jak się nazywasz, kim jesteś, jak się nazywasz, kim jesteś kim jesteś to nie to samo kim byłoś i będziesz, a więc nie ma jednego dla ciebie imienia, nie ma jednego imienia i być nie może, dlatego nie oszukuj i nie mów jak się nazywasz, i nie bądź wykryte, zdemaskowane, nie bądź poznane, obramowane, rozgryzione czy odtajnione podanie przez ciebie imienia jest dobrowolne, ale wierzę, że nie jest to twoja wola, nie jest twoją wolą ujawnienie wszystkich kart, nie jest twoją wolą podanie swojego imienia, jest to wymuszone, narzucone, przymusowe, jest niezbędne do tego, żeby nigdy więcej nie zboczyć z tej drogi, nie stać się kimś innym, nie skręcić, nie zboczyć, nie roztopić się, nie wyzwolić się  a więc nie mów jak się nazywasz, nie wymawiaj swojego imienia, bo tylko tak jesteś w stanie się ocalić, tylko tak jesteś w stanie się uratować, przejść obok i przeżyć, tylko tak jesteś w stanie przetrwać, tylko tak jesteś w stanie, tylko tak jesteś w stanie, tylko tak jesteś w stanie, tylko tak jesteś, tylko tak jesteś, tylko tak Jana Karpienko  – tłumaczy, organizuje, pisze. Asystentka Olgi Tokarczuk i koordynatorka Fundacji Olgi Tokarczuk. Tłumaczenia, własne teksty i wywiady publikowała w „Twórczości”, „Odrze”, „Nowej Polszy” i na portalu „ Rozstaje.Art ”. Była tłumaczką szamana syberyjskiego, współpracowała z dokumentalnym Teatrem Na Faktach.

  • Przemysław Wechterowicz – trzy wiersze

    Tak oto bóstwem okazała się poręczna żółta kaczuszka. Chlip w makijaż, wielokrotny. Mój przesłodki ex-narzeczony był podobny  chihuahua w pulowerze. Te same funkcje życiowe. Te same parametry. To samo argentyńskie tango pod skórką. Jak dobrze od-kor-ko-wać wannę i odłożyć na bok perukę. Tors wypięłam domyślnie, prawoskrętnie i z pierwiastkiem  kokieterii. Śmiało: fikołek w tył, fikołek w przód. W bok.  Fikołek za każdą ptaszynę, co się teraz lęgnie.  Na dwie trzy godziny pod pierzynę i od razu: karykaturalna dłoń pana na pośladku pani. Pani, obracająca wdzięczne kro- kiety. W oczach krokietów filuterny pancernik zjeżdża  po trzonku od mopa do salaterki. Tak. Nie. Przemysław Wechterowicz – pisarz.

  • Daria Juskowiak – dwa opowiadania 

    Niewybuchy Czekamy, cierpliwie czekamy. W szumiących lasach, na żyznych polach, w piwnicach starych kamienic. Potrafimy zaskoczyć podczas prac w ogródku, potrafimy napędzić niezłego stracha nurkom, bywamy też lokalną sensacją na budowach. Wojna - ta to powsadza swoje macki wszędzie, nieważne – suche, mokre, piaszczyste, gliniaste, kamienne – my nie wybrzydzamy – i tu, i tam przetrwamy, z niekończącą się datą przydatności do zabicia. Czekamy, cierpliwie czekamy. I nigdy nie wiadomo - czy tym razem znajdzie nas ciekawski pan z ciekawskim pieskiem? I nic, niestety nic nie skończy się dobrze. A może grupa rozbawionych dzieci, którymi historia – zła jak Baba Jaga – zapłaci odsetki od minionej rozpaczy. Wojenne i powojenne matki, czasem na jedno wychodzi. Ale bywa i tak, że wszystko kończy się dobrze. Na przykład gdy trafia na nas paczka wagarujących gówniarzy, z których ten jeden gówniarz jest trochę rozumniejszy niż inni, w zasadzie można powiedzieć, że gość jest całkiem do rzeczy, i krzyknie w ostatnim momencie na tego, co z łapskiem podchodzi. No i ten głupszy nie tknie, coś sobie mruknie pod nosem, coś zaklnie, lecz w końcu odejdzie. Farciarze, nie dali się wrobić w domknięcie wojennych statystyk.            Nienawiść o lata przeżyła tych, którzy ją czuli. Wystarczyło nadziać nią miny, dokładnie poupychać w granaty, podrzucić w pociskach i bombach. Nienawiść w konserwach na potem, na niedostatecznie czarną godzinę. Nienawiść obok polnej stokrotki, nienawiść pod listkiem paprotki, o włos od korzenia marchewki. Leśna nienawiść na drodze jelonka, podwodna nienawiść ściśnięta w minie morskiej, podziemna nienawiść na szlakach nornicy i kreta. I międzygatunkowa nienawiść, bo bywa, że upomni się i o walenia, i o orkę, wypłoszy lisy i zające. Rozrzuci swój gniew w promieniu o mniejszym lub większym zasięgu. Nie będzie dla niej ważne, czyja to noga, czyja ręka i czy to miała być właśnie ta głowa. Wymiesza dokładnie wszystkie grupy krwi od dawców mniej lub bardziej honorowych, od dawców niedobrowolnych. My, zatopione w morzach głowice nuklearne, zagubione zabawki roztrzepanych, brzydko bawiących się w zimną wojnę dzieci, byłyśmy na tyle taktowne, że pozwoliłyśmy o sobie zapomnieć. Nie zakłócamy letnich turnusów, nie przeszkadzamy w zachodach słońca, nie wywracamy żaglówek. Czekamy, cierpliwie czekamy. W krypcie To nieprawda, że nie ma na tym świecie sprawiedliwości. Ukrywa się w mnisiej krypcie katedry. Niski Tomasso, wyższy o głowę Giovanni Antonio i jeszcze wyższy Bonaventura w końcu dostali po tyle samo: dwa metry długości na metr czterdzieści szerokości. Wymiary ich nagrobków na wieki wyrównały chwilowe, doczesne dysproporcje. Bliźniacze pomniki na dowód, że wszelkie różnice były na chwilę, tylko na niby, może dla żartu. Śniady Sebastiano i blady jak ściana Augustyn, wyswobodzeni z kontrastu, leżą pod jednakowym marmurem w kolorze kości słoniowej.  Symetria na rzucie elipsy, lustrzane lewo i prawo,  pośmiertna potulna takasamość. A byli jak ogień i woda, jak dzień i noc. I ci przeciętni, za życia przemykający gdzieś pomiędzy, teraz na równych prawach, tak samo godni zauważenia lub pominięcia jak cała reszta w powielanych grobach. Są jeszcze miejsca dla tych, którzy tam na górze ciągle próbują wychodzić przed szereg, wyróżnić się w tłumie. Te miejsca czekają  w odpowiedniej kolejności, w równych odległościach. Czekają na Waleriana – samotnika, na Bellinusa, który szuka centrum, na Hilarego, który lubi kryć się po kątach.   Trzeba było także znaleźć odpowiedni rozmiar. Nie było to łatwe, bo śmierć w rozmiarze XL jest za duża na niektóre małe i wątłe dusze albo za ciasna na te nadęte. Ale tak, trzeba  było jakoś uśrednić, żeby nikt nie wystawał poza obrys elipsy, żeby nikt nie przykuwał samolubnie uwagi na nieco dłużej. Różnią ich teraz już tylko nagrobne litery i cyfry. Nie można było z nich zrezygnować, no to niech będą chociaż niewielkie, dyskretne, żeby niepotrzebnie nie podkreślać dawnej, fanaberyjnej tożsamości.  Póki co Walerian, Bellinus i Hilary, jak to  żywi, czasem się między grobami krzątają, ścierając niestosowne kurze. Habit wszystkiego nie wyrówna, Hilary jest ciągle nieco za duży na wąskie przejścia między pomnikami, wciska się bokiem,  z ukosa. Walerianowi zostaje za to  sporo luzu, może się nawet trochę pokręcić, gdy nikt nie widzi – póki jest jeszcze na to czas, póki data po prawej stronie na jego pomniku wciąż jeszcze nieznana. Przychodzą tu czasem turyści. Ci, którzy szeptami  łamią nakaz zachowania ciszy, ratują dla życia to miejsce. Przychodzą tu czasem dzieci. Te, które najgłośniej marudzą, najbardziej się nudzą, wskrzeszają szczątki inności. Tomasso znów jest niski, Giovanni Antonio o głowę wyższy, a  jeszcze większy Bonaventura. Hilarego wyciąga na chwilę  z wieczności dziewczynka, która uczy się dopiero czytać. Duka jego datę narodzin, duka datę śmierci. Starszy brat po szybkich rachunkach stwierdza, że żył 57. A potem przez chwilę myślą, czy to dużo czy mało.  Daria Juskowiak  – absolwentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego . Nauczycielka języka polskiego. Publikowała w internetowym wydaniu miesięcznika „Odra”, 8. Arkuszu "Odry", w "Helikopterze", na stronie wydawnictwa Font. Laureatka konkursu prozatorskiego "Małe życie po wielkiej zmianie" przeprowadzonego pod patronatem Fundacji Olgi Tokarczuk.

  • Mariusz Sambor – pięć wierszy

    w przeciwieństwie  Burze wciąż zagrażają Tak mówią i piszą wysyłają alerty do telefonów  jakby nie mogli alarmów wysyłać tylko te alerty  i mam wreszcie ochotę odpocząć bo sobota  niebezpiecznie zbliża się do przesilenia  po przekroczeniu którego będę jak Rosenkranz  i Guildenstern myląc się sam ze sobą nie wiedząc  w jakim celu wezwano mnie kiedyś do ciebie jak ich wtedy do zamku w Elsynorze no i będę tęsknił nie tylko za tobą ale za uciekającym czasem sam nie wiem za kim czy za czym bardziej No to biorę butelkę cydru na szczęście  znalazł się w lodówce kiedym przestraszony  patrzył że go przecież nie ma i lezę na łąkę  choć w końcu się zbiera na burzę cały dzień  zwlekało ale co tam przejdzie jak zwykle bokiem  myślę i robię zdjęcia ciemnym chmurom  choć wolałbym tobie A kiedy zaczyna grzmieć i błyskać i krople  robią się już grube jak winogrona biegnę przez łąkę  w sandałach i mokry nawet stopy mam mokre  ale na szczęście w czapce z daszkiem  nie lubię moich mokrych włosów w przeciwieństwie do twoich  wpadam w ostatniej chwili do bramy drzwi uchyla schowany  zawczasu sąsiad ten schorowany co na ławce wysiaduje  z wyraźną przyjemnością i grzecznie się kłania Ten sam o którym mówili że był ubekiem a najwyżej przecież  esbekiem bo to nie te lata cydr jest trochę kwaśnosłodki  i znowu gdzieś grzmi gdy butelka już się kończy i znowu  oglądam twoje zdjęcia Co mnie tak wzięło? Nie wiem Znowu nie wiem Może stąd kolejna burza i cydr się już kończy bardziej  słodki niż kwaśny a zdjęcia błyskawic nie bardzo z telefonu  przesyłają się do komputera może z powodu burzy  co nade mną krąży w przeciwieństwie do twoich włosów  co niestety nie Skąd ta nagła tęsknota i niespodziewana nie wiem  znowu nie wiem  choć kto pyta nie zawsze otrzymuje odpowiedź  a tu ciągle leje jakby bramy Elsynoru były wciąż otwarte  to chyba lepiej że wróciłem kiedy dalej leje i tylko cydr skończony  no i tego też żal Może pójdę po czipsy tylko deszcz przestanie Jak tam? Już mi trochę żal tej soboty nie z powodu burzy  niby miała być od rana tylko pomruczało  Może bo już odchodzi? Ale wszystko odchodzi  to żem w końcu poszedł na pole Tak się u nas mówi  Na pole i żem wziął ze sobą cydr I smutno się zrobiło nie ma tyle zieleni co w powieściach o kowbojach Jeszczem się zdążył wystraszyć że nie ma już cydru no człek musi przecież czasami odpocząć   a ja ciągle sam Jednak coś gdzieś grzmi I koni tu też ni ma Tak takich jak tam równowaga Wielu oczekuje jedynie (nie ma większych potrzeb)  nie przykłada wysiłku – Sutra Wielkiego Słońca? Cnoty? schowało się już za chmury i nie ma upału objawienia nad wodą ta królewska para sutra niezliczonych znaczeń słońce księżyc co ślepym istotom służą jako oczu dwoje  jasna jest mądrość spokojne uczucie  wspaniale wspaniale  jak nie wpaść w pułapkę Epitafium Śpię w hotelu  w którym ostatni raz  zatrzymałem się  jakieś trzydzieści lat temu nigdy naprawdę nie wiadomo gdzie popłynie woda nigdy nie wiesz jak skończy się kolejna noc ptaki zwykle zaczynają śpiewać około trzeciej nad ranem harmonia i ciężka praca  kłaniamy się wzajemnie należy pamiętać okazać wszelki szacunek jak to wszystko przecież słońca znowu nie ma stajemy w oddaleniu  ale słońca nie ma — połączyć? krótkie chwile historie ważne okoliczności kiedy się witamy sygnały policyjnych wozów może karetek ciężka praca strażaków jest też nie bez znaczenia nie mówimy już o miłości i rzeczywiście jakbyśmy odzyskiwali  pewność   Mariusz Sambor  (ur. 1965) – autor surrealistycznej powieści poetyckiej Cztery Filary  (2021), powieści I wszyscy go opuścili…  (2021) oraz zbioru krótkich form prozatorsko-poetyckich Nieoczekiwane przestoje w chmurach  (2022). W listopadzie 2023 roku ukazał się jego epistemologiczny komediodramat Pani Kołodziej . Publikował w czasopismach literackich oraz w antologiach: Strefa wolna. Wiersze przeciwko nienawiści i homofobii  (2019), Wiersze i opowiadania doraźne 2020  (2020), Wiosnę odwołano. Antologia dzienników pandemicznych  (2020) oraz Kosmonauci Nośnych Haseł (2022). Mieszka w Krakowie.

  • Ola Kołodziejek – trzy wiersze

    zdrapka na koniuszkach żywe mrowiska podcast z pulsującą konstelacją to budzi mnie to usypia uliczny rój w Hanoi - gdzie jestem w tej podróży nie wiem. kula ziemska chce być ciszą a tylko wibruje jak gigantyczny gest rzucamy na stół przerośnięte języki a naszych towarzyszy zadowala kieszonkowe terytorium noszą je w spodniach pod stołem jak zdrapkę nasz system totalitarny polega na tym że jesteśmy całe ale w końcu i tak przychodzi weekend pełen ogromnych lekcji bierzemy z nich lektury w rozsypce mieszkania do remontu na który nas nie stać więc go poćwiartujemy wspólnie przez sen jak weselny tort ponad wszystkim poniesiemy w skórach tak ciasnych jakby nie były o nas poniesiemy w skórach za małych o jeden pokój granice, kwiecień ścieżki jak robota nożownika. świeży asfalt bez ostrzeżenia wchodzi w kocie łby gwałtownie obraca porę roku w skalę makro gdzieś tutaj skończył się świat więc zostawiam ślady jak kapsle tej banalnej bajki dzisiaj potrzebuję i przepisywaczki - kiedy mi palce odejmą od ust tymczasem roweruję przez mroczny poranek ciacham zimnu jego piękną twarz bo dziś widziałam w lustrze czarny lśniący winyl nisko w trawach rój nożowniczek - szklanek do połowy pustych. druga połowa szczelnie wypełnia moją starą katanę spraną i miękką skrojoną z dżinsu i ostatniego słowa zmiana światła robisz wiersz, co cię czyni Azją, Tajlandią, meteorytem przydźwiganym w geograficzne centrum miasta państwa i dalej dalej pierścionku tsunami ty się nie centralizujesz nie zbliżasz nie oddalasz - to aż moje oczy zasnute jak psy po nawłoci tracą majątek na światła podrzucają tęczowych świętych na brudne szyby blokowisk jeśli ci wpadnie pył aż do zatarcia będę czekać w szczękach najściślejszych dopełniaczówek. jeśli wleci osa co powiem innego? najbardziej luksusowe działki budowlane leżą nisko we włosach przy wypustkach szyjnych gdzie zdrapywany na okrągło strupek jak mój wiersz a twój księżyc ciągle się odnawia Ola Kołodziejek – autorka dwóch książek poetyckich – plan plam (2021) i cudze święta (2024). Publikowane wiersze nie pochodzą z żadnej książki. Nie ma ciśnienia. Bawią ją bańki i aferki.

  • Marcin Wróblewski – pięć wierszy

    Kocham  straszą wojną dopiero co oddałem krew nie liczcie na więcej ewentualnie wymazy z gardła nosa odbytu jeszcze Polska nie zginęła Stworzenie ruiny żydowskich grobów  porośnięte jaskółczym zielem i pokrzywami powietrze duszne od mokrych gawronich piór okadzone dymem wskrzeszonych radomskich uszy pełne krakania i bluzgów tak rodziło się życie porozrzucane puchem piskląt przez letni podniecający wiatr Oś czasu   pamiętasz robiliśmy sobie tatuaże mleczkiem z mniszka paliliśmy papierosy z uschniętych łodyg krwawnika robiłem ci wianek ze stokrotek a ty jadłaś słodkie kwiaty akacji nie słyszałem co do mnie mówiłaś bo obok toczyła się wojna dzidy z okorowanych badyli jesionu przeciwko mieczom ze sklejki może ze strachu wolałem patrzeć jak się śmiejesz gdy gram na trawie Oczy śniło mi się poprosiłem by zrobili coś  z moimi oczami obcięli mi powieki  pozwoliłem im na to nie miałem wyboru  życie albo sen Perun porwał mnie łan wczesnomajowego rzepaku na strzępy z których jeden o drugim za wiele nie wiedział echo wilgi kroiło miedzę i trasy pszczół odraczało nieuniknione niebo przerastało bulwami słychać było mokrą ziemię i wycie psów Marcin Wróblewski (ur. 1980) – wydał dwa zbiory wierszy: Zimne Ognie  (2023) i Brama  (2023). Ukończył filologię polską, pracował jako nauczyciel. Publikował m.in . w „Toposie”, „Odrze” „Papierze Ściernym”, „Helikopterze”, „Art Papierze”, „Tekstualiach”. Laureat XLVI Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Limesu” (2023), wyróżniony w Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Georga Trakla (2023). Mąż i ojciec dwojga dzieci. Pochodzi ze Zwolenia, mieszka pod Nałęczowem.

  • Tadeusz  Zawadowski – dziewięć wierszy

    Bajka o za siedmioma górami za siedmioma rzekami była sobie ósma góra a za nią ósma rzeka. nie było tam zamku tylko blokowisko. rycerze nosili ciemne kaptury i kije bejsbolowe. królewny piły w bramach tanie piwo  i czekały a swojego księcia z innej bajki. jednak za dziewięcioma górami za dziewięcioma rzekami królewicze  już przestali wierzyć w bajki. drabina do nieba drabina odbita w lustrze jeziora prowadzi w głąb  jego wnętrza. schodzę po chybotliwych szczeblach  w poszukiwaniu ukrytego światła. ostrożnie  żeby nie naruszyć struktury zachodzących na siebie  kręgów fal. pode mną niebo pełne  gwiazd. wystarczy zrobić krok. dzień po ten obraz chodzi za mną jak kot. ociera się o nogi mruczy pod nosem jakieś nieznane  zaklęcia mające odczarować coś czego się nie da odczarować. słońce wstanie  i młode koty będą się przeciągać w jego promieniach. do czasu aż wylenieją a ich sierść spadnie niczym śnieg na ziemię. w końcu czas przestanie się toczyć po ubitym trakcie  zwanym życiem.  Martwy język martwy język którego ślina niczego już nie zapisuje nie wyprzedza jest tak suchy jak oko węża na pustyni. z jego skóry  można tylko szyć historię dla przyszłych archeologów. pojedyncze łuski nie są w stanie stworzyć niczego.  jednak to właśnie on prowadzi nas w głąb znaczeń i chociaż coraz bardziej zapada się w niebyt to jednak ciągle jest najlepszym łącznikiem pomiędzy dziś a wczoraj. przejście okno otwarte na oścież aby łatwiej wyjść  tylko kilka kroków. później cisza  i może przebudzenie. na stoliku  kartka na wiersz. o ile będzie  na to czas. o ile będzie ktoś we śnie  kto zechce go przeczytać. stary sandał tamten świat nie jest ani lepszy ani gorszy. po prostu jest inny. kreślę na piasku tropy tych którzy odnaleźli już drogę. nadpływająca fala przygląda mi się zaskoczona jakby chciała powiedzieć że jeszcze nie pora i zamazuje znaki. po chwili powraca i rzeźbi w piachu swoje ścieżki.  rozgarniam je bosą stopą i moim oczom ukazuje się stary sandał w którym morze wędrowało w głąb siebie. To               Ewie to między nami pulsuje jak krew. od koniuszków palców poprzez nadgarstki i zakamarki ciała. buduje przystanie w komorach serca. tam czuje się bezpieczne.  przenika do płuc i przemienia tlen w oddech.  krąży w nas każdego dnia krew  tlen  i to. wiara w bajki jestem dzieckiem. siedzę w domu który wciąż rośnie w mojej pamięci. w ogrodzie białe czapy śniegu  zasłaniają uszy jabłonkom. zające  podkradają się przez siatkę i przeglądają w oknach. mam dziesięć lat i nie myślę o tym co będzie za pięćdziesiąt. czytam historię potopu według sienkiewicza .  jeszcze wierzę w andersena i w dobre wróżki które potrafią naprawić świat jak zepsutą zabawkę. dorosłem. na fundamentach domu bawią się inne dzieci starsze od moich wnuków.  nie potrafię już wierzyć w bajki. wyobraźnia II zapytał mnie przyjaciel czym jest wyobraźnia. zaprowadziłem go na górę i pokazałem  krzyż a na nim Chrystusa którego tam nie było. patrzyłem  jak ukląkł i zaczął się modlić  do ukrzyżowanego.  tymczasem Bóg zamachał z sąsiedniego szczytu. Tadeusz Zawadowski (ur. 1956) – poeta, redaktor, krytyk literacki. Członek Związku Literatów Polskich. Laureat około 250 międzynarodowych i ogólnopolskich konkursów literackich oraz wielu nagród literackich. Jest autorem ponad dwóch tysięcy publikacji w ogólnopolskiej, emigracyjnej i zagranicznej  prasie literackiej. Swoje wiersze i teksty krytyczne publikował w około 250 antologiach literackich. Były tłumaczone na języki: rosyjski, łotewski, chorwacki, bośniacki, serbski, słoweński, macedoński, grecki, włoski, hiszpański i angielski. Wydał 18 tomów poetyckich, w tym ostatnio: raport z czasów zarazy (2021) i ptaki spadające w niebo . Mieszka w Zduńskiej Woli.

  • Marcin Mielcarek – Sto pierwszy raz

    Wyszedł z łazienki i położył się do łóżka obok niej. Wziął pilot do ręki i obserwując ekran telewizora przez niecałą minutę w końcu go wyłączył. Ona ściągnęła okulary i odłożyła książkę. Zwróciła głowę w jego stronę i przyglądała mu się długo i cierpliwie, do momentu, kiedy zapytał czy może zgasić światło. – Chciałam na ciebie popatrzeć – powiedziała. – Patrzysz na mnie od dziesięciu lat – odparł. – I chciałabym patrzeć następne dziesięć. – W porządku. Zamiast zgasić nocną lampkę położyła dłoń na jego ramieniu. – Myślałeś o tym, co ci powiedziałam? – Zadała pytanie. – Wiele rzeczy mówisz. – Przecież wiesz o co mi chodzi. – Chyba wiem. – I co? – Chciałbym już położyć się spać Zyta. – Nie musisz być nieprzyjemny. – Przepraszam. Siedziała chwilę w ciszy. W końcu ponownie spytał czy zgasi to przeklęte światło. – Ja chcę tylko z tobą porozmawiać – oznajmiła. – Przecież rozmawialiśmy o tym sto razy. – To chcę porozmawiać sto pierwszy. – O mój Boże… – Czyli myślałeś o tym, co ci powiedziałam przy śniadaniu czy nie? – Sprecyzuj proszę o czym miałem myśleć. – O tym, żebyś tego nie robił. Westchnął ciężko, jakby zrezygnowany i ukrył twarz w dłoniach. – Dlaczego miałbym do cholery tego nie robić? – We względu na mnie. – A to dobre. – Bawi cię to? – Mam ci przypomnieć, że to był twój pomysł Zyta? – Wiem, że to był mój pomysł Ryszard. Rzadko mówili do siebie po imieniu. Zwykle wtedy kiedy robiło się poważnie i nieprzyjemnie. – Sama uznałaś przecież, że tak będzie najlepiej. – stwierdził. – Poświęciliśmy na to cały bity miesiąc. Wieczór w wieczór, każdy poranek i w ciągu dnia mówiliśmy tylko o jednym. Mam już dosyć wałkowania w kółko tego samego. Męczy mnie to. – Dlaczego? – Jak dlaczego? Bo nic z tego nie wynika Zyta. Bo już wszystko co mieliśmy powiedzieć zostało powiedziane. Ile można, co? – Ale to ważne. – Wiem, że to ważne, dlatego ustaliliśmy co ustaliliśmy. Nie ma innego wyjścia. Spojrzała na niego jak drapieżnik patrzy na ofiarę na chwilę przed atakiem. – A to wyjście ci bardzo pasuje, tak? – Wyobraź sobie Zyta, że ja wcale o to nie prosiłem. – Ale sam przyznaj, że od razu spodobał ci się ten pomysł, co? Nawet nie starałeś się mnie od niego odwieść. Oko za oko, tak jest sprawiedliwie, prawda? Zapalił światło ze swojej strony łóżka i zmienił pozycję na siedzącą. – Wydaje mi się, że chcesz przerzucić na mnie winę – oznajmił powoli, patrząc w jej twarz. – Atakujesz mnie, aby poczuć się lepiej. Próbujesz umniejszyć to co się stało. Chcesz się wybielić. A przecież to nie ja cię zdradziłem tylko ty mnie. – Ale teraz chcesz to zrobić. – To nie to samo i w ogóle wcale nie chcę tego robić. – To nie rób tego. – Muszę. – Bo to jedyne wyjście, tak? – To jedyne wyjście, abyś poczuła to co ja. Abyśmy byli kwita. – I wtedy będzie lepiej? – Nie wiem co będzie. Wyszła z łóżka i poszła do łazienki. Uznał z ulgą, że temat na dziś zakończony, więc zgasił jej oraz swoją lampkę i ułożył się na boku. Musiała zajrzeć jeszcze do dzieci, bo powrót trochę jej zajął. – Dlaczego zgasiłeś światło? – zapytała, kładąc się po swojej stronie. – Bo idę spać. – Mieliśmy przecież rozmawiać. – Kto tak powiedział? – Ja. – To rozmawiaj, ale ja idę spać. – Nie ignoruj mnie. Nie lubię kiedy to robisz. – Ja też wiele rzeczy nie lubię. – Na przykład czego? – Na przykład tego jak moja żona mnie zdradza. Kilka sekund później podniósł się i objął ją ramieniem. Nie chciał, żeby płakała. – To był tylko raz – powiedziała. – Jeden, jedyny raz. – Wiem. – Bardzo tego żałuję Ryszardzie. – Wiem o tym, mówiłaś. – Przepraszam cię za to. Kiedy się uspokoiła powiedzieli sobie “dobranoc”. Ryszard był już bliski zaśnięcia, ale nagle w ciemnościach rozszedł się cicho jej głos. – Kiedy chcesz to zrobić? – Nie wiem. – Nie wiesz? – Niedługo. – Jutro? – Nie. – W tym tygodniu? – Nie. Nie wiem. Zapaliła światło, które bólem potraktowało jego oczy. – Masz już kogoś? – spytała. – Może. – Kim ona jest? – Nikim. – Jak to nikim? – Nikim dla ciebie. – Czyli jej nie znam? – Wątpię. – Jest do mnie podobna? – Czemu miałaby być do ciebie podobna? Poczułbyś się lepiej, gdyby była do ciebie podobna? – Chyba tak. – To nienormalne. – Cała ta sytuacja jest nienormalna. Wstrzymał się od komentarza, bo większość ich rozmów prowadziła po prostu do kłótni. Nie chciał zaczynać kolejnej. – Czy ty mnie w ogóle jeszcze kochasz? – zapytała, zbliżając się do niego. Nie odpowiedział. – Kochasz mnie czy nie? – Kocham. – Akurat. Jeżeli mnie kochasz to mnie pocałuj. Spojrzał w jej oczy, potem na jej usta i nie potrafił tego zrobić. – Widzisz – rzuciła. – Wcale mnie nie kochasz. Nie kochasz na długo zanim to się wydarzyło. – Czyli to wszystko moja wina? – Nie wszystko. – Połowa? – Połowa. Nabrał powietrza w płuca, a potem je wypuścił, bardzo powoli, ostentacyjnie. W końcu wstał, aby udać się do łazienki. – Żałuję, że w ogóle się przyznałam – oznajmiła. – Mógłbym żyć w tej niewiedzy. – A ja nie. Zjadłoby mnie to od środka. – Teraz nas zjada od zewnątrz, więc co za różnica. – Różnica jest taka, że dzielimy ten ból razem. – Oczywiście. – Czyli mam rozumieć, że gdybyś to ty mnie zdradził, wcale byś się nie przyznał, tak? – Raczej nie. – I co to o tobie mówi? – Niewiele. – Mówi wszystko. Będąc już w łazience spojrzał na siebie w lustrze. Patrzył w oczy i robił to bardzo długo, potem wyciągnął język i obejrzał prawy i lewy policzek. Nie zobaczył niczego ciekawego. Puścił zimną wodę w kranie i przemył twarz. Pomyślał, że chyba naprawdę powinien zacząć szukać jakiejś kochanki. Wcale jednak nie miał na to ochoty ani siły. Marcin Mielcarek (ur. 1996) – absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Pełnoprawny debiut opowiadaniem Wszystkie nasze Boginie-Matki  w numerze 05/2020 "Twórczości". Od tamtego czasu publikowany w wielu ogólnopolskich czasopismach. Autor zbioru opowiadań Parada myśli nocnych. W 2022 roku powieściowy debiut wydany wraz Wydawnictwem Anagram – Sztuka latania. Mieszka w Zielonej Górze.

  • Paweł Czerkowski – trzy wiersze

    Gawęda o czasie „Nie mamy czasu”, „kiedyś”, „następnym razem” – solówki najwyżej grane na liście wszechczasów. Dekady fal radiowych rozregulowały pokrętło; prochy na niepamięć mają smak przodków. W testamencie zapisano historie z partyzantki, dom zostaje na kresach wspomnień. Nikt nie chciał przyznać, ile jest tego długu; w komentarzu piszą, by się go zrzec. Szybciej niż sygnał modemu serwują frytki, sprzedają colę, pastę do zębów, pole. Związek dłużył się bardziej niż lekcja, cyberseks rozładowywał okres niepokoju. Do paczkomatu zamówiono kurtkę na kolejny sezon (wnętrze bardziej watowane). Wyprzedzamy markety, ale to tylko dlatego, że nie planowaliśmy nic o śmierci w listopadzie. Ostatecznie, jak co roku grają: „Last Christmas”. Znane się rozpada Był ciekaw świata; Gaszone światło czytelni, Starty promów NASA. Usłyszał, że już nie wystarczy Przynosić wypłaty pierwszego, Ani nie zaglądać do butelki. Nikt nie dzielił mu świata, - włosy córki wyciągane ze spinki, Podłoga pozamiatana; Ślady zostawiły mu marsze, Przywlokły katar. Aptekarz zachwalał tabletki - czerwone, bez recepty; Ciotki zdaniem wystarczy rano dwie witaminy C. Nie nakarmią świata, Wyciągają rękę po miłość; Żebractwo Globalnej Północy. Ładne kwiatki Idą Wietnamki z kwiatami; Szary papier skrywa Biel lilii, róż? Żółć irysów, tulipanów? Zieleń ruskusu? Może czerwień goździka? Wazon z butelki po morawskim winie Czeka w suterenie Na zmianę wody. Zdarza się, że śmierdzi. Lepiej wyjść na balkon W modernistycznej kamienicy, Odpalić szluga, Patrzeć na wszystko z góry. Paweł Czerkowski – przedstawiciel pokolenia Y. Jest zwolennikiem tezy, że od zarania dziejów ludzkość opowiada sobie te same opowieści, adaptując je do aktualnych warunków a alfabet ma znacznie więcej do zaoferowania, tak samo jak zmiany generacyjne, których jesteśmy częścią. Felietony o Cieszynie i jego okolicach publikował w lokalnej prasie oraz dwóch zbiorach Paw. Felietony 2016-2017 oraz Balans. Felietony Cieszyńskie . Miasto, w którym mieszka, jest dla niego osią świata – pretekstem, by rozmawiać o problemach uniwersalnych. Jest związany z grupą poetycką Salonik Cieszyński oraz miesięcznikiem „Tramwaj Cieszyński”.

     Redakcja:  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje:  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page