top of page

Weronika Romańska – Wytrzymałość

  • Mirek Drabczyk
  • 2 dni temu
  • 4 minut(y) czytania


Jaskrawy upał wchłania letnie popołudnie i tnie policzki strużkami przykurzonego potu.  Turystyczny rynek upycha coraz więcej krzykliwych ludzi pomiędzy kamienicami zabytkowych uliczek. Któregoś dnia parujący żarem i ilością kroków bruk zapadnie się, a ci sami ludzie przecierający się teraz z goframi użyją papierowych tacek i wzbiją się w powietrze, jak na paralotni, aby odlecieć do nieba. Każda wytrzymałość ma swoje granice. Ma ją to miasto zgubione w bezsensie. 
  
 W pół drogi do sklepu to, co nie przylgnęło mokre z mojej koszuli, zostało przyklepane do skóry przez ludzi szturchających mnie z każdym krokiem. Jakiś mężczyzna, który swojej koszuli nie miał, nadepnął mi na mały palec. Podejrzewam pęknięcie kości, ale jeśli teraz schylę się, lub kucnę aby go obejrzeć, może stać się coś o wiele gorszego.

Będąc już w sklepie od razu ustawiam się w kolejce. Przede mną jakieś dwanaście osób. Nie jest najgorzej. Za mną jakaś kobieta krzyczy do ekspedientki:
- Przepraszam, czy mnie też obowiązuje kolejka, bo ja jestem z Warszawy.
O ja pierdolę. Myślę, że gdyby ta pani przyjechała z Ciechocinka, to już co innego i być może.
Ból małego palca zaczyna promieniować, rozchodzi się aż do łydki.  Nie osiadł jeszcze na języku, ale niedługo może.
Kupuję kilka paczek papierosów, zapalniczkę i wychodzę. Przez chwilę rozmyślam nad grzechem sprzedawczyni, bo jaką zbrodnię trzeba było popełnić, żeby w ramach zadośćuczynienia pracować w tym miejscu.
Z zamyślenia wyrywa mnie głos z dobiegający z poziomu chodnika, zerkam, widzę znajomą twarz:
- Popilnujesz mi chwilę rzeczy? Nie chcę z tym iść do sklepu.
Wskazuje dłonią zalaminowaną kartkę z napisem "zbieram na piwo", wytarty i znoszony ortalionowy plecak i jakąś bluzę pewnie trzymaną na wypadek, gdyby wieczór okazał się chłodniejszy.
  - Popilnuję, ale jak cię znam to nie będzie chwila. Jak ty tu wytrzymujesz? – zagaduję, jednocześnie widząc, że zwracam się do człowieka który już jakiś czas temu niczego nie wytrzymał.
  - Jakoś – odpowiada.
  - Kurczę zapomniałam czegoś do picia, a mam tylko kartę i nie chcę już tam wracać. - mówię bardziej do siebie, niż niego.
 - To nic. Ja ci kupię. Patrz ile dzisiaj zarobiłem. - wyjmuje z kieszeni pomięte banknoty przemieszane z drobnymi. Ich liczba podzielona przez godziny, które tu spędził jest dość imponująca. 
  - Co chcesz?
  - Colę.
Po czym ginie za drzwiami, a ja siadam na wysokim parapecie sklepu na jego miejscu. Palec piecze mnie, gdy próbuję nim poruszać, więc ściągam buta. Nie wygląda źle, jest tylko trochę opuchnięty.

 - Dzień dobry! Dziś ma pani wolne i odpoczywa?
Podnoszę głowę pod światło i próbuję poznać, kto do mnie mówi. Przez jaskrawe promienie przedzierają się twarze małżeństwa, które wczoraj meldowałam w hotelu. pamiętam, bo zapach jej perfum wypełnił całą recepcję.
 - Dzień dobry. Tak odpoczywam. - odpowiadam, bo nic innego nie przychodzi mi do głowy. 
Nie widzę również potrzeby, aby w tej aranżacji i podczas dnia wolnego dłużej niż trzeba ten dialog ciągnąć. Chyba jakiekolwiek tłumaczenia w jednym bucie i w obecności ładnie wydrukowanej kartki nie mają sensu.

Ze sklepu wychodzi właściciel bagażu z dodatkową ciężką siatkę najtańszego piwa. Wolną ręką wyciąga z torby puszkę i mi podaje.
- Trzymaj – mówi i bez słowa siada obok mnie. Wyciąga pozostałą zawartość torby, ustawia kilka puszek koło swoich nóg oraz odwróconego kaszkietu do którego przechodnie wrzucają mu pieniądze.
- Dzięki – odpowiadam bez namysłu. – Widzisz, gdybyś przestał pić, to byś sobie coś odłożył, ubrania kupił, dziewczynę znalazł.
– Nie chcę się pakować w aż takie bagno.
– O, kurwa.
Przez chwilę oboje milczymy. Wybił mnie z rytmu gadania. Po chwili jednak dodaję:
– Zawsze to zdrowiej –  sama śmieję się z tego, co powiedziałam. On też. 
 
 - Słuchaj czy ja mogłabym spróbować napić się łyka? - pokazuję mu dłonią piwo stojące na chodniku.
 - Pewnie. Zawsze wystawiam je dla tych którzy dziś nic nie zarobili – otwiera mi puszkę. Próbuję, lekki smak spirytusu i chmielu rozchodzi się w rozpalonej buzi. Smakuje okropnie, ale w ogóle mi to dziś nie przeszkadza.

Rozmawiamy o teorii Kanta nie przytaczając jego nazwiska, a ilość wypitego piwa przewyższa możliwości mojego pęcherza.
- Gdzie sikacie? - pytam.
- Właściwie, to wszędzie ale tobie może być ciężej.
- No ja niestety mam pewne ograniczenia. - próbuję wstać, ale trunek zmieszany ze słońcem przeważa mnie ze strony lewej na prawą i siadam z powrotem. – A teraz to już jest bezwzględna siła grawitacji i Kantowi nic do tego.

Dzwoni telefon. Wyciągam i czytam rozmazany napis Szef dzwoni.
Odbieram: 
- Słucham?
- Czy ty może potrzebujesz jakiejś zaliczki? Nasi goście mówią, że zbierasz pieniądze pod sklepem. 
   Patrzę na ilość piw, które stoją wokół na chodniku, jest ich chyba z dziesięć, włączając te, które są w torbie. W każdej kieszeni upchałam po paczce papierosów, więc odpowiadam:
- Nie potrzebuję.
- A wszystko dobrze? - pyta rozbawiony.
Przez tłum widzę niebiesko-żółte światła zbliżającego się radiowozu.
- No, może będę potrzebować więcej wolnego - mówię.
- Ile?
-  Czterdzieści osiem godzin.


ree









Weronika Romańska (ur. 1987) –debiutancki tom jej wierszy dziwczynienie ukazał się w 2019 roku. Publikowała na stronie pisarze.pl oraz w paru antologiach. Od zawsze mieszka w Kazimierzu Dolnym.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page