top of page

Paweł Ciach – Pies

  • Miroslaw Drabczyk
  • 6 dni temu
  • 5 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 5 dni temu

Brysiowi

Od lat, od kiedy jedyny towarzysz jakiego miał, zmarł na jego rękach, powtarzał co rano tę samą czynność. Pił kawę, zakładał buty, płaszcz, jeśli wymagała tego pogoda, zdejmował z wieszaka smycz i ruszał w dookoła budynków, wzdłuż ścieżki, po której omijał rowery tak, jak wówczas, gdy zagubiony był na niej jego ślepy przyjaciel. Nerwowo odwracał się, by sprawdzić, czy nie idzie, czy się nie zgubił, czy nie wszedł komuś pod rower. Nikt jednak za nim nie podążał. Wracał do domu, odwieszał smycz bez obroży, którą jego syn zabrał ze sobą. Tak się podzielili – on smycz, syn obrożę. Zmieniał wodę w misce, dosypywał jedzenia do stojącej obok. Wpatrywał się w ogród, pił herbatę, jadł śniadanie, zabierał się do pracy. Opanowywał strach przed ciszą, omijał miejsca, gdzie zawsze mógł go spotkać. Odwracał od nich wzrok, by nie widzieć jego braku – kanapy, posłania na piętrze. Czynność powtarzał dwa, trzy razy dziennie, częściej niż wówczas, gdy tamten żył. Kiedy żył, ich wspólne spacery nie były tak częste. Raczej wypuszczał go do ogrodu, by ten załatwił pilne potrzeby. Szukał wymówek, by z nim nie wychodzić, mimo jego popiskiwań i próśb wyrażanych pyskiem złożonym na kolanach i głębokim spojrzeniem w oczy. Przeszkadzało mu jego głośne szczekanie i ciągła obecność w kuchni. Teraz nikt już nie plątał się pod nogami, a w domu zaległa kompletna cisza. Tykał zegar, zza uchylonych okien dochodziło szczekanie psów sąsiadów. Zamykał je szczelnie. Wstawał coraz wcześniej. Dzień mylił mu się z nocą. Wychodził na te nieme spacery w samym środku nocy lub w samo południe. W swoim rytuale stawał się coraz bardziej zasadniczy. Kupował coraz więcej jedzenia w torbach, saszetkach, specjalnych smakołyków i psich łakoci. Niezjedzone wyrzucał. Regularnie prał posłanie, które zrobiło się wiotkie i straciło swój kształt. Smycz się wytarła od ciągłego owijania jej wokół dłoni. Coraz mniej pamiętał z ich wspólnej przyjaźni. Szczenięce zabawy, gdy z zaciekłością chwytał i usiłował ugryźć stopy ukryte pod kołdrą. Bieganie się za piłką kopaną pomiędzy nim a synem, za którą uganiał się i chwytał ją zębami, szarpiąc we wszystkie strony i dziurawiąc. Wreszcie radosne powitania, ilekroć powracał z częstych podróży, a które z latami wyglądały coraz zabawniej aż przemieniły się w smutne poszukiwanie po całym przedpokoju na dwóch łapach i dwóch wyciągniętych w przestrzeń, gdy już zupełnie stracił wzrok. Zapominał  miękkiego dotyku jego sierści, jej zapachu, drapania i gładzenia po głowie i wielkich uszach. Dłonie zawieszały się w pustce, nie wyczuwały ciepła jego ciała, delikatnej skóry na brzuchu, lekkich uderzeń serca, które kiedyś przestało bić właśnie pod jego palcami. Jakby wraz z tymi ostatnimi słabnącymi drgnięciami jego psia dusza wyniosła się poza ciało i złączyła z innymi.

Nie budziło go już szczekanie, gdy syn późno wracał do domu z nocnych imprez. Wejścia i wyjścia z domu stały ciche, wręcz nieme. Budził się w nocy, nasłuchiwał czy nie słyszy jego charczenia z ostatnich dni życia, popiskiwania, uderzeń pazurów wolno stawianych łap na kolejnych stopniach  schodów, gdy zwlekał się z posłania i schodził na dół, zatrzymując się w połowie schodów w oczekiwaniu, aż podniesie się i wypuści go na dwór. Mimo tej ciszy, nasłuchiwał. Jak gdyby gdzieś w domu mogło odezwać się szczekanie albo znajome kroki na schodach. Radosne bieganie i tarzanie się po kąpielach, których nie lubił. Przeglądał zdjęcia w telefonie, oglądał filmiki, jak pies leżąc na kanapie, wyje smutno, słysząc muzykę graną na małym dziecięcym akordeonie. To oglądanie zazwyczaj kończyło się płaczem. Wydrukował sobie jego zdjęcia, oprawił je i powiesił w pokoju, po czym, bojąc się na nie patrzeć, zdejmował je i przenosił w inne miejsce. W końcu schował na strychu.
Krótko po jego śmierci, wszędzie pełno było jego białej sztywnej sierści. Gdy zaczęła znikać, zebrał pojedyncze włosy i umieścił w szklanym słoiczku. Żałował, że nie skremował jego ciała tak, by zachować prochy w niewielkiej urnie, ale z miejsca, gdzie pochował go w ogrodzie, zrobił małe lapidarium. Pamiętał jego nieporadność, gdy powoli tracił wzrok, aż zupełnie oślepł i uderzał pyskiem o wszystkie przedmioty i sprzęty niepozostawione na swoich miejscach, aż w końcu, gdy tracił świadomość, zaczął obijać się boleśnie o wszystko. Dlatego pilnował stałego układu rzeczy – krzeseł, butów, deski do prasowania, stolika na czasopisma, plecaków rzucanych zazwyczaj po powrocie na podłogę. Zbierał je, układał, precyzyjnie ustawiał sprzęty na ich właściwych od dawna ustalonych miejscach. Zegar nieustająco tykał, choć zatrzymał kuranty, by nie biły, wiecznie skrzypiały podłogi, w spiżarce chrobotały myszy, czasem włączał się mruczący silnik lodówki.  Ta  głęboka, przerażająca go coraz bardziej cisza, zmuszała go do ucieczek z domu, bo tutaj najbardziej odczuwał stratę. Wędrował po okolicy, odtwarzał wszystkie ich wspólne trasy, ścieżki, zarośla, chodniki. Węszył, stroszył sierść, gdy wyczuwał niebezpieczeństwo lub nieznane zapachy i głosy. Zapuścił siwą brodę, tak podobną do psiego siwego pyska z ostatnich lat, nie obcinał paznokci. Gdy przychodziła wiosna i lato, zabierał koc i sypiał na wielkiej łące, którą razem pokonywali na dłuższych spacerach. Patrzył wówczas na świat z jego perspektywy, wyobrażając sobie jak pies patrzy na człowieka. Ale nie chciał być już człowiekiem. Chciał być psem. Jego własnym psem. Skoro nie mógł go odzyskać, postanowił nim zostać. Brak snu, dziwne zwyczaje, którym zaczął hołdować, zmieniły go nie do poznania. Nie kupował ubrań, chodził w starych zniszczonych ciuchach. Z domu wychodził najczęściej w nocy, gdy nie widzieli go sąsiedzi. Coraz częściej przesiadywał lub włóczył się po wielkiej łące. Wiedział, że przyjaciel lubił to miejsce, choć miejsce było też świadkiem jego panicznej szczenięcej ucieczki podczas noworocznych fajerwerków i wielogodzinnych poszukiwań całego zaproszonego na sylwestra towarzystwa. To tutaj bawili się piłką, tutaj spotykały ich przygody przez dziesięć ostatnich lat. Chodził na spacery do lasu, gdzie kiedyś odbywali zbyt długie, jak się okazało, okrążenia. 

Na łące nie było ludzi. Trawa, zarośla, krzaki rozciągały się na wielkiej połaci. Po jakimś czasie zgubił klucz do domu i nie miał już jak wrócić do siebie. Nie bardzo chciał wracać do miejsca, które było puste i przerażało go swoją ciszą. Wykopał sobie norę, by deszcze nie padały mu na głowę. Wpatrywał się w księżyc i gwiazdy. Czasem ruszał się gdzieś, by zdobyć jedzenie. W końcu przestał jeść, tak jak przestał spać. Szwendał się ze smyczą owiniętą wokół dłoni. Wiernie i uporczywie czekał na powrót swojego pana. Tracił siły. Ostatni raz pokuśtykał tylko przez chwilę i wrócił. Pił już tylko wodę. Nie podnosił się prawie wcale. Czuł się coraz gorzej. Chciał już umrzeć tak samo jak chciał jeszcze żyć. Sam nie wybrał śmierci, to ona wybrała i nie zamierzała zwlekać. Położył się, wyciągnął łapy jak jego najlepszy przyjaciel, zrozumiał wreszcie, że to była przyjaźń i miłość, których zawsze szukał. Z ulgą pozwolił, by serce zwolniło i przestało bić.








Paweł Ciach – autor opowiadań publikowanych w „Nowej Orgii Myśli”, esejów w „Chestnuthill Press”, magazynie „Pole” oraz „Odrze”. Tłumaczył literaturę i filozofię (Pascal Quignard, Eduard von Keyserling, Jean-Luc Marion). Pisze krótkie formy prozą i utwory na scenę m. in. Gościnność.  Autor podcastu Filozofia na wesoło.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page