top of page

Patryk Nadolny – Wiśnia i matematyka (esej medytacyjny)

  • Miroslaw Drabczyk
  • 3 dni temu
  • 7 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 2 dni temu



1.


Świadomość jest potężnym i zagadkowym słowem. Bez „ś” funkcjonuje jako wiadomość, informacja zakotwiczona w relacji nadawczo-odbiorczej. Niestety kilkutysięczna historia idei i

refleksji nie wystarczyła, by znaleźć odpowiedź na pytanie: czym tak naprawdę jest świadomość?

Zejdę ze szlaku o nazwie dywagacja i zanurzę się w oceanie imaginacji. Niech literatura przyjdzie mi w sukurs i w warunkach intelektualnej gry językowej nakreślę estetyczne wyobrażenie świadomości.


Może byłoby mi lepiej, gdybym się urodził jako czysta świadomość, a więc byt pozbawiony ciała. Wystarczyłoby mi istnieć jako samo widzenie, czuła obserwacja kosmosu przez teleskopy rozbierające ciała niebieskie, odpinające guzik po guziku – księżyc po księżycu nocną koszulę usianą gwiazdami. Czy to nie jest tak, że nasze serca i umysły są naturalną naukową aparaturą, czymś na podobieństwo armii mikroskopów podglądających minimalizm życia komórkowego? Czy w czynności obserwacji gwiazd, albo komórek, tkwi również perwersja, w niczym się nieróżniąca od sytuacji, gdy facet o niezaspokojonej żądzy erotycznej obserwuje przez lornetkę sąsiadkę rozbierającą się w swoim mieszkaniu? Patrzenie ma w sobie majestat i drapieżny pazur, oko rozszarpuje każdy napotkany obraz, kęs po kęsie barwy i detale świata. Upatrzony przedmiot jest tak samo bezbronny jak sarenka pierzchająca w głąb lasu przed wygłodniałym wilkiem.


W wierszu To jedno Czesława Miłosza z 1985 roku pada deklaracja w duchu metafizyki

egzystencjalnej: Chcę jednej tylko, drogocennej rzeczy:/Być samym czystym patrzeniem bez

nazwy,/Bez oczekiwań, lęków i nadziei,/ Na granicy gdzie kończy się ja i nie-ja.

Czasami chcemy istnieć, ale w oddaleniu od ciężaru własnej biografii, pozbawieni historii swojego umysłu, być świadomością, ale bezosobową. Czyste nienazwane patrzenie byłoby nieskalane tożsamością i w pełni medytacyjne. Świadomość to podstawowy atrybut naszego człowieka wewnętrznego. Jeśli poznanie porównamy do oceanu, nasza jaźń będzie peryskopem, a dusza czymś na obraz i podobieństwo łodzi podwodnej.


2.


Wieczność to metafizyczna restauracja. Karta dań jest misterna i intrygująca.


Dania główne:


1. Rok w panierce z kalendarza

2. Rok przystępny – na jego przygotowanie trzeba czekać cztery lata

3. Wczoraj – nic się nie zmarnuje, przeterminowane produkty sprzedajemy o połowę taniej


Danie dnia:


Zachodzące słońce, niebo w gębie, zachwycający zmierzch z dodatkiem różowiejących chmur


Desery:


1. Tegoroczny lód na rzece

2. Jutro z opcją indywidualnego wybrania składników przez klientów

3. Chwilo trwaj!


Wskazówki na tarczy zegara uprawiają żeglugę kabotażową, dotykają krawędzi tarczy jakby

trzymały się linii brzegowej. Nie zostały stworzone jako wiosła płynącego czasu, dzięki którym

można przemijać pod prąd. Nie wypłynie się dzięki nim na otwarte wody nazwane wiecznością.


W restauracji Wieczność czas pracuje jako kelner i przynosi na tacy świat podgrzany o brzasku energią słoneczną. Gałęzie drzew w niczym nie różnią się od rusztu, watr nimi obraca, a zamiast bryły pieczonego mięsa, w letnie miesiące skwierczy powietrze. Rzeczywistość jest oblana światłem.

W zasadzie światło stanowi darmową przystawkę, tak jak kawior w amerykańskich

barach w XIX wieku.


3.


Niebo to wyższa ziemia, pozbawiona stałych mieszkańców, tak jak Antarktyda. Spójrzmy tylko na chmury, które przypominają ruiny starożytnego miasta. Tam w górze klucze gęgaw wędrują jak tabor cygański i śpiewają pod wioską z obłoków niby Romowie pod oknami domów. W spokojnych sadach dojrzewają wiśnie, gałęzie wykonują obrót jak wskazówki i gdy nadejdzie odpowiednia pora, szpaki urządzą królewską ucztę. Wiśnie nie będą dla tych ptaków owocem poznania złego i dobrego.


4.


Najpotężniejszą bronią poznawczą jest symbol. Potęga symbolu jest tak efektywna, że świat

pozbawiony symbolicznych obiektów byłby bolesną pustką. Jednak powróćmy do świadomości. Świadomość jest dyrygentem, który steruje pieśnią umysłu. Wyobrażam sobie, że każda myśl wyśpiewuje swoją prawdę, wszystkie myśli tworzą chór śpiewający w mentalnej katedrze. Dobrze jest myśleć o umyśle jako instrumencie. Czy prawda obiektywna zagwarantuje, że będziemy myśleć czysto, nie zafałszujemy? Relatywizm poznawczy ma wiele wspólnego z jazzową improwizacją.

Czy lepiej zdać się na intuicję, czy jednak trzymać się żelaznych ram teoriopoznawczych? Czy

przyjaźnię się ze swoją jaźnią? Czy gdybym wiedział, czym jest świadomość, poznałbym

odpowiedzi na wszystkie pytania?


5.


Chcę opowiedzieć o swoim ciele jako niedokończonej rzeźbie, już ponad trzydzieści lat jest

wyciosywana dłutem, obraca się miarowo na tarczy zegara, a zatem dni i noce płyną harmonijnie. Czas nie potrzebuje złotego podziału i zgrabnych proporcji. Czas nie jest na wakacjach. Wczasy dla czasu nie istnieją. Gdy się położę na leśnej polanie, wicher zielonym cyrklem ze źdźbła trawy kreśli na skórze niewidzialne znaki. Historia zaczęła się w jaskini przed początkiem czasu. Czy brzuch ciężarnej matki nie jest jaskinią platońską?


Większość konfesyjnych historii zaczyna się od zdania: urodziłem się tego dnia miesiąca, w roku...słońce przebijało się przez chmury... przebijało się przez białe mury, bo przecież słońce jest najeźdźcą, plądruje królestwo zeszłej nocy, tak samo jak niegdyś Rzym złupiony przez Wandalów pod wodzą Genzeryka.


Urodziłem się jako wcześniak. Z relacji mojej matki wynika, że po ujrzeniu mnie i mojego brata – karykaturalnie przetworzonych, bo niewyraźnie zobrazowanych na ekranie monitora szpitalnego, zdecydowała o donoszeniu ciąży, która zagrażała jej zdrowiu i życiu. Ujrzałam dwa poruszające się punkciki i spytałam lekarza: jak to dwa serca i jedno dziecko? Pomyślałam nieracjonalnie, bo wcale nie przyszło mi do głowy, że zaszłam w ciążę bliźniaczą. Dwa punkciki, z których biła pełnia życia obroniły się przed śmiercią, bo wywarły potężny emocjonalny wpływ na mamę. Mój punkcik – serce i punkcik – serce mojego brata. Jeden z nich był punktem osobliwości, z których wziął początek wszechświat mojego umysłu, kosmos mojego ciała, w którym każda komórka jest jak gwiazda lub planeta.


O moim być albo nie być przesądziło pierwsze wrażenie, jakie wywarłem na swojej rodzicielce. W życiu należy zrobić na kimś najlepsze pierwsze wrażenie, ale ja jeszcze nie byłem zanurzony w życiu, tylko w przedziwnej fazie przedżycia, w biologicznej jaskini

platońskiej, a mój umysł nie był jeszcze kuźnią, w której wykuwa się myśli i idee przy pomocy

miecha zbudowanego z miliardów neuronów.


Bójmy się mocy rażenia dzwonów i zegarów. Machiny oblężnicze biją i tykają.


6.


Podczas pobytu wakacyjnego u wujostwa w powiatowym mieście na Pomorzu Zachodnim, doświadczyłem pierwszego kontaktu intymnego w układzie triadycznym, czy jak to się

mówi bardziej nonszalancko, w trójkąciku: ja – sześcioletni chłopiec, dziewczynka w zbliżonym

wieku i drzewo wiśni. Wszystko to działo się w przydomowym ogródku u sąsiada. Bawiłem się

przy oczku wodnym, a raczej tylko przypatrywałem się pyskom karasi, które co jakiś czas zbliżały się do powierzchni wody jakby chciały coś do mnie powiedzieć, ale było słychać tylko dziwne bulgotanie. Jeśli pamięć nie płata mi figli, to było tak, że to ta dziewczynka, której imienia oczywiście nie mogę już pamiętać, zawołała mnie do siebie, poprosiła o zamknięcie oczu, a wtedy włożyła mi do buzi soczysty owoc wiśni.


Po latach napisałem wiersz o tym na poły mitycznym wspomnieniu, który kończy się tak: Nie zasypię bezkresnej przepaści pomiędzy/ słowem wiśnia, a tamtą wiśnią w moich ustach.


7.


Wracając do hotelu ze starówki Gjirokastry – małej ojczyzny Ismaila Kadare, natrafiłem na ciemną ścieżkę, tak ciemną, że mogłaby prowadzić do innego świata, do przestrzeni poza czasem i historią, ale w pewnym momencie zauważyłem świecące punkciki, to zbliżające się, to oddalające się od trawy. Gdyby tylko precyzyjnie usiadły na konkretnym źdźble, mogłyby się stać czymś na podobieństwo latarni ulicznej. Światło jest cichym świadkiem naszej obecności w świecie. Po prostu zaświadcza sobą o naszym istnieniu.


Jak już wspomniałem, droga do hotelowego przybytku była pogrążona w ciemnościach egipskich. W pewnym momencie robaczki świętojańskie oświetliły moją obecność w świecie i czułem się jak okręt po wielomiesięcznym rejsie, któremu łaskawa latarnia morska rozjaśnia drogę do portu. Światło jest królem rzeczywistości, wszystko jest jego świtą, o świcie. Pozwala widzieć jasno i bez skazy, jakby oczy, dopiero co otwarte po przebudzeniu, lekko zanurkowały – wzięły głęboki obraz jak oddech.


8.


Próbuję zrekonstruować obraz swojego dzieciństwa. Niestety pamięć nie jest utalentowaną malarką, często tworzy bohomazy. Nie jest również dobrą architektką – plany jej budynków są wybrakowane i silnie zniekształcone, czyżby od razu chciała zbudować ruinę, a nie pachnący nowością budynek? Jakiś deweloperski blok mieszkalny, będący zaledwie niemowlakiem w porównaniu z poniemieckimi kamienicami, które zapewne już weszły w wiek dorosły, skoro doświadczyły pierwszych wybitych okien jak zębów, zadrapań lamperii, spękanych ścian jak złamań kostnych.


Jeśli porównam swoje życie do 10-piętrowego wieżowca, to powoli się doczłapuję do czwartego piętra. Budynek nie został dokończony, jeszcze nie ma dachu. Dachem tego budynku będzie wieko trumny.


To zaskakujące, ale gdy sięgam pamięcią, to widzę wyraźniej przyrodnicze otoczenie mojej dawnej szkoły podstawowej dla klas 1-3 i sąsiadującą z nią tkankę architektoniczną, a nie twarze klasowych kolegów i koleżanek, autorytarne oblicze nauczycielki-wychowawczyni. I nie dlatego, że w późniejszych latach spacerowałem już jako dorosły człowiek wzdłuż średniowiecznych murów obronnych rodzinnego miasta i miałem na podorędziu widok małego budynku, który był kiedyś moją szkołą, a obecnie pełni funkcję zaledwie przedszkola. Powodem nie były przechadzki, dzięki którym odświeżałem swoją pamięć, próbując jeszcze raz postawić w umyśle sztalugi i na nowo namalować obrazy dzieciństwa. Prawdziwą przyczyną działania mojej pamięci wstecznej w taki, a nie inny sposób, jest to, że gdy już byłem małym chłopcem, uciekałem dokądś samym wzrokiem, prawdopodobnie od zawsze używałem oczu jako darmowego środka lokomocji, otwierając powieki każdego poranka, około godziny siódmej przed pójściem do szkoły, już wyruszałem w daleką podróż. To nie stopy daleko mnie zaprowadzały, ale umiejętność traktowania oczu jako cudownego welocypedu, bo wystarczyło na cokolwiek spojrzeć i już byłem w innym miejscu. To nie była praca wyobraźni, ale uporczywe spoglądanie na świat przez okno w mieszkaniu, czy też w szkolnej klasie, jakbym już samym wzrokiem dotarł aż na kraniec świata, był tak bardzo blisko, bo wystarczyło spojrzeć na jakiegoś ptaka w locie i już mój wzrok przenosił mnie

do ptasiego świata, byłem tym ptakiem, choć tylko patrzyłem.


Niedawno w rozważaniach poruszyłem wiśniowy wątek autobiograficzny. Dzisiaj się zastanawiam, dlaczego w mojej prywatnej hierarchii owoców wiśnia rośnie na najwyższej gałęzi. Czyżby wczesnodziecięce doświadczenie inicjacyjne z wiśnią nie wydało wewnętrznego owocu w moim sercu i umyśle? Pamiętam zdarzenie sprzed 25 lat

i z rzadka myślę: co słychać u wiśniowej dziewczynki, która od wielu lat jest kobietą?


9


W młodości język matematyki, subtelne relacje pomiędzy liczbami były dla mnie czymś osobliwym i niepojętym. Nie ufałem liczbom, bo w nich się kryło niezidentyfikowane niebezpieczeństwo: wieczność w cyfrze 8, szubienica z cyfry 1, nihilizm cyfry 0. Zapewne mój chłopięcy irracjonalizm przyczynił się do tego, że zostałem zapisany na zajęcia wyrównawcze w 2. klasie podstawówki. Z perspektywy nauczycielki moje zachowanie było odbierane jako dziecięca ignorancja lub postawa lekceważenia nauki, ale gdy tylko podchodziłem do tablicy, żeby rozwiązać proste zadanie matematyczne, pamiętając o zastosowaniu zasady kolejności działań (najpierw mnożenie i dzielenie, później dodawanie i odejmowanie), nie chciałem zaufać liczbom, a więc dopisywałem po znaku równa się przypadkowy zestaw cyfr. Oczywiście kilka lat później opanowałem tabliczkę mnożenia i umiejętność liczenia w pamięci, ale na etapie wczesnoszkolnym liczby były dla mnie istotami ze świata zjaw i mitycznych stworzeń. A może liczby są duchami i należą do wymiaru nadprzyrodzonego? J. M. Coetzee w Dzieciństwie Jezusa w usta opiekuna chłopca włożył pokrzepiające słowa: Liczby nie umierają, a zatem są umieszczone w kategorii nieśmiertelności.

Oczywiście nieco ironizuję, bo autorowi chodziło o to, że bytom abstrakcyjnym nie można

przypisać cech typowych dla istot żywych czujących ból i rozkosz, doznania zmysłowe. Liczby się nie rodzą, nie dorastają, nie zakładają rodzin i nie wydają na świat potomstwa, ale jeśli chcemy rozważyć ich egzystencję kulturową w kontekście kruchości świata, to łatwo dostrzec, że liczb nie da się unicestwić, przetrwają nuklearną apokalipsę razem z karaluchami.


Woda nie zmieni mojej obecności w rzekę.



ree







Patryk Nadolny (ur. w 1993 r.) – studiował archeologię na UAM w Poznaniu. Laureat OKP o „Granitową strzałę” w Strzelinie (2014). Jego wiersze znalazły się w antologiach pokonkursowych i pismach literackich: „eleWator”, „Inter”, „Kontent”, „Odra”, „Twórczość”. Wydał tom poetycki Limesy (2023).



     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page