Małgorzata Południak – Zabawy w koniec i początek
- Mirek Drabczyk
- 3 dni temu
- 4 minut(y) czytania
Fragment poematu dla córki mojej córki. Powstawał we mnie przez ostatnie lata, jako intymny zapis relacji z wnuczką, z której języka i wyobraźni wyrasta nowy słownik bliskości. To propozycja poezji oscylującej między awangardą a czułością, próbującej uchwycić mikroskalę przyszłości budowanej słowo po słowie.
Lekcja świata (VI)
– o kolorach do wypicia, zaszeptania i zapomnienia
W jej palcach:
lilac dust i waniliowa sól,
czymkolwiek są, przyklejają się do opuszków.
Dłonie jak paleta bez planu.
Obraz bez konturu,
który właśnie się zaczyna.
– To jest sorbetowy róż śpiącego lisa –
mówi, pokazując na cień za kanapą.
– A ten?
– Budyń z księżyca. Ale tylko z trzeciej nocy.
Stół jak mapa zmyśleń.
W misce pastelowe klocki.
Rozpoznaję: matcha,
słodkie shiso,
i coś, co przypomina smak ciszy po deszczu w Kioto.
Ona nie zna jeszcze nazw.
Nie potrzebuje ich.
Mówi do mnie:
– Ten kolor ma dźwięk. Jakbyś dmuchała przez rurkę w mleko.
Uczę się od niej,
jak można widzieć świat, zanim się go wymyśli.
Słowa są późniejsze.
Smaki są pierwsze.
Między nimi: skórka z yuzu,
kiedy nikt nie patrzy.
Patrzę na nią.
Twarz ma w odcieniu mochi z różą.
Uśmiech – prawie przezroczysty.
Zastanawiam się,
czy Japonia wie,
jak bardzo na nią czeka.
Lekcja świata (VII)
(o zapachach, które robią dziury w czasie)
Zabawy w koniec i początek
Dziś uczymy się nosami. Nie od razu wchodzimy w dzień.
Najpierw: zasłonięte oczy. Cisza jak zakładka w starym komiksie.
Podaje mi zapach: rękaw koszuli po całym dniu.
– To jest... człowiek, który wraca.
Ale jeszcze się nie przywitał – mówi.
Z pudełka wydobywa inne.
Skrawki powietrza, które zebrała pod łóżkiem:
cynamon z kąta książki kucharskiej,
zjełczały dżem figowy,
plastik nowej lalki bez imienia.
– Każdy z tych zapachów to osobna droga –
mówię, choć nie wiem, dokąd idziemy.
Zakręca mi pod nosem małą fiolkę.
Zanim cokolwiek powiem:
– To jest zapach, który ma kolor.
Szary z niebieskim końcem.
Jak chmura, która chce być deszczem,
ale nikt jej nie pozwala.
Pamięć węchowa nie pyta o pozwolenie.
Przypomina mi się:
rękawiczka dziadka z wełny i smoły,
puder babci, który pachniał jak list.
Ona to wszystko zna,
choć nie była wtedy nikim poza przyszłością.
Siedzimy na dywanie, który od lat wchłania historie.
Zapach dnia dzisiejszego: ciepłe stopy i otwarte okno.
I sos sojowy, który nieopatrznie rozlała.
Śmiejemy się. Pachnie jakby coś się zaczynało,
choć nikt nie znał przepisów.
Zabawy w koniec i początek: dywan (VIII)
Dywan w jej pokoju ma w sobie mapę Japonii,
ale tylko dla tych, co potrafią patrzeć głową przy podłodze.
Tu jest wyspa lisów – mówi – a tu góra,
codziennie się złości i kicha dymem.
Pyta mnie, dlaczego Japonia jest tak daleko,
skoro pachnie jak najbliższa rzecz na świecie.
Ona uczy mnie, że rzeczy mają swoje dźwięki,
ale najpierw mają zapach.
I kolor. I temperaturę.
Szalik, który zakładała, kiedy uczyłam ją mówić deszcz –
wciąż pachnie moim ramieniem,
czyli czymś, co ją nosiło przez pierwsze lata.
– Ten zapach jest z czasów, kiedy jeszcze nie było czasu – mówi,
i wkłada go z powrotem do pudełka.
Jakby wkładała sen do kieszeni.
Zabawy w koniec i początek: szuflada
Szuflada w naszej kuchni
zamienia się czasem w pocztę dla przedmiotów bez celu.
Są tam bilety do kina, którego już nie ma,
moneta z dziurką pośrodku
i plastikowy widelec z wesela, na którym nikt się nie całował.
Sophie mówi, że to jest miejsce na końce:
gdy coś się kończy za szybko, szuflada to przytula.
Potem śpiewa im cicho dobranoc.
Na końcu lekcji zapachów
ona sama kładzie się na podłodze.
Zamknięte oczy, ramiona jak litery.
Mówi: Ten zapach to mama,
ale trochę smutna. Taka, która tęskni,
nawet jak jestem tuż obok.
Nie wiem, czy to mnie boli,
czy tylko pachnie jak coś, co się wydarzyło
w przyszłości, którą odwołano.
Zabawy w koniec i początek: wiatr
Czasami mówimy do wiatru po japońsku.
Sophie wymyśla słowa, które znaczą:
kot z ogonem w kałuży,
drzewo, które nie chce już rosnąć,
i chmura, nosi w sobie złamane skrzydło ptaka.
Kiedy nie rozumiemy znaczenia – śmiejemy się,
albo udajemy, że to haiku,
i wiatr zabiera to wszystko do ogrodu.
I tak kończymy lekcję –
bez dzwonka, bez planu.
Z zapachami w kieszeni,
i brokułem, który leży na swetrze
jak zielony przecinek.
Zabawy w koniec i początek: zegar
Zegar w naszym domu się nie spieszy.
Sophie mówi, że to dlatego, że czas czasem
musi odpocząć.
Wczoraj zatrzymał się na 17:03.
To była chwila, kiedy śmiała się tak mocno,
że upuściła brokuła na sweter.
Teraz mówi, że 17:03 to jej ulubiona godzina.
Dywan (IX)
Sophia śmieje się, bo wie,
że niektóre dywany tylko udają bezruch.
W środku nocy, kiedy wszyscy śpią,
dywan pod stołem zwija się, jak ślimak
i wędruje pod drzwi, które pamiętają więcej.
Klocki Lego leżą rozsypane jak alfabet japoński,
trochę hiragany, trochę katakany,
trochę domów z bambusa zbudowanych z paznokcia
i kawałka skórki od jabłka.
Jest w tym jakaś elegancja z Kioto,
pudrowa nuta wanilii z Uji,
ruch lekki jak haiku wypowiedziane przez sarnę
w środku zimy.
Przytrzymujemy oddech, jakby czas miał się rozpuścić,
nim się zacznie.
Babciu – pyta –
czy w Japonii robią śnieg z fasoli?
I czy można z niego ulepić lisa?
Nie odpowiadam od razu.
Bo nie wiem, czy świat już się nie zakończył.
Może właśnie ta rozmowa
jest jego drugą próbą.
Kiedy Sophia zasypia,
widzę, jak jej palce poruszają się w śnie –
jakby znów budowała dom z wodorostów,
w którym wszystko jest ciche,
ale nie martwe.

