top of page

Marian Lech Bednarek – proza

  • Mirek Drabczyk
  • 27 cze
  • 6 minut(y) czytania

Zaktualizowano: 29 cze


Wydarzenie artystyczne

Jak ja się bałem, zanim te klocki do mnie przyjechały, jak ja się bałem. A najbardziej ceny za
transport się bałem, bo dzisiaj wszystkim właścicielom wszelkich opałów odbija z tymi cenami. Na
szczęście ten właściciel zachował się przyzwoicie i przy życiu mnie zostawił. Od razu pomyślałem czy przyjazd drewna kominkowego może być Wydarzeniem Artystycznym? Tak. Tak pomyślałem, ale
niekoniecznie z udziałem orkiestry dętej, czy czegoś tam podobnego. Trzeba najpierw ułożyć scenę
ze starych desek, na którą wysypią się z samochodu wszystkie ciężkie kloce z dębu i buku. Ale nie daj
Boże jak jakiś kloc spadnie na świętą zieloną trawę gospodyni, to zaraz wielki wrzask roznosi się po
okolicy, jakby zranioną trawą była. Spektakl przerwany. A cała służba porządkowa, czyli ja i kierowca
bagażówki idziemy do gospodyni na dywanik. Publiczność ogrodowa poirytowana, zrzuca z siebie
postrzępione liście i podgniłe jabłka w formie protestu. Ptaki wystraszone. A to przecież publiczność
bardzo delikatna, trzeba o nią dbać a nie straszyć biedulki. Kierowca skasował za drewno i odjechał.

Miną godziny, zanim wszystko wróci do normy sprzed spektaklu – gdzie przestrzeń jest cały czas
otwarta jak wszystkie bramy i dziennikarze są dopiero na tropach nowych trendów w sztuce.
Scenografię z klocków wywożę ze sceny na taczce (kilkanaście kursów), kryjąc ją pod zadaszeniem
szopy, gdzie doczeka się dramatycznych scen w spektaklu „Zima”. Pojedyncze deski sceny wywożę w
ciemny kąt ogrodu, gdzie maliny już na mnie czekają, kołysząc się, jakby wszystko już wiedziały o tym
tragicznym upadku kloca na świętą trawę i teraz chcą mnie pocieszyć soczystym pocałunkiem. Całą
twarz mi obcałowały i ręce gdy się w nie zaplątałem. Niektórzy artyści mają przerąbane. Nie
zadbałem o wielki hałas Wydarzenia na You Tube i Facebooku, ani o nadużywanie słowa „masakra”
jak niektóre trywialne głupki to robią prawie w każdym zdaniu. Mam dość tego masakrowania
codziennie każdego słowa, aż ucho mi się zwija w jakąś wykoślawioną formę, gdy to słyszę. Stoi taka
obok mnie znajoma prykwa i masakruje i masakruje. Co wypowie to zaraz zmasakruje, masakra…
masakra...aż krew się leje. Zapluty tym wylewem masakry ledwo utrzymuję świadomość kim jestem.

Jakaż ulga gdy między malinami mogę sobie postać i posłuchać jak szeptają… na czym życie
polega (poza masakrą trywialności). Ich czerwone i piękne główki, powinny się znaleźć na plakacie
reklamującym moje Wydarzenie Artystyczne z klockami. Tak sobie nagle pomyślałem, jakby mnie coś
olśniło, kończąc moją przygodę z drewnem.


Lewy prawy

Lewy prawy, lewy prawy, lewy prawy. Oddycham powietrzem lewy-prawy. Widzę jak idą miliony
lewych i prawych. A ja? Ja jadę do wnuka na mecz i przyciskam pedały lewy, prawy, lewy prawy i
gazuję. Tyle razy to moje kibicowanie mu obiecywałem, ale nigdy mi się nie udało, bo zawsze światy
lewego i prawego zderzały się ze sobą za mocno, aż wypadałem z mojego boiska prywatności. Teraz
wreszcie jadę. Każdy dzień to huśtawka egzystencji lewy-prawy, lewy-prawy, kosmos biegających za
piłką, do szaleństwa. To już niemal uniwersalny rytm, według którego toczy się życie milionów
Polaków, gdzie każdy dzieciak chce być lewym strzelającym bramki, wielką gwiazdą z dziewiątką na
plecach. Ale świat lewego i prawego nigdy się nie połączą. Bo co tu jest do łączenia? On kopie piłkę a
ja dziury w ogrodzie kopię łopatą, by zasadzić krzak czarnej porzeczki. Ale też nie obchodzi mnie życie lewego, bo on zawsze będzie lewym z przewróconą szóstką na plecach, czyli dziewiątką, a ja będę jakimś prawym, bez numeru, czyli tym nieznanym, może na szczęście? Wolę wkopywać do ziemi
krzak, z którego na wiosnę wykwitną czarne małe piłeczki do zjedzenia, a nie do kopania. Choć
przyznam, lubię piłkę nożną. I w młodości dużo w nią grałem, ale niestety, nie pamiętam już żadnego
numeru koszulki.

Dojeżdżam do stadionu. Lewy prawy, lewy prawy pedał pod stopami pracują. Wita mnie córka i prowadzi na trybuny. Jej mały lewy już gra. W czarnym stroju, drobny, chudziutki jakiś wygina się, kręci nogami, przygnieciony aż za bardzo tą dziewiątką na plecach. Ale widać że gwiazda lewego w nim świeci, choć pada deszcz. Kibice (w większości rodzinki grających małolatów) skuleni pod parasolami wrzeszczą, klaszczą, gwiżdżą, mruczą, skomlą. Mnie to nie rusza. Widziałem tylko
gmatwaninę pogubionych nóg i parasol w mojej ręce. Drużyna wnuka wygrała 2 zero z jakąś drużyną
z innej wioski. To znaczy że lewy nadal króluje na świecie. Pogratulowałem wnukowi wygranej,
uściskaliśmy się. Kiedy już lewizm i prawizm całkowicie wymieszały mi się w głowie, pomyślałem, że
będę zawsze skazany na bycie między lewym a prawym, gdzieś pośrodku, gdzie lewe rodzi prawe, a
prawe rodzi lewe. Spakowałem się, uruchomiłem samochód, nacisnąłem lewy pedał sprzęgła, prawy
pedał gazu i odjechałem z ulgą, jako już nie całkiem do dupy dziadek. A nade mną piłka słońca, z
ledwością przebijała się przez chmury.


Garderoba

Wstąpię do majtek wojennych. Ciekawe gdzie mnie wyślą i jakie będę miał przygody? Mogę zginąć,
to fakt. Ale jak przeżyję, to mogę wstąpić do spodni wojennych. Te to dopiero dokazują, któż przed
nimi ucieknie? Chyba tylko sukieneczki rezolutne, które spodniaków owijają sobie dookoła palca, jak
chcą. Spodniak to spodniak. Niech nadepnie na minę nogawki i wyleci w powietrze, przecież wiedział
do jakich spodni wstąpił. A jak mu się nie podoba, to wtedy buty wojenne wezmą go w opiekę i
poprowadzą tam gdzie trzeba się bić za wolność i demokrację homo butusa i innego homo. Po takich
doświadczeniach można wstąpić do koszuli wojennej. Tutaj też nie ma żartów, pełno guzików, dziurek, mankiety, wzorki, koronki, kołnierzyki, wszystko jak celny wystrzał w akcji sabotażowej. W tej koszuli wojennej to w koszulizmach jakichś się obracamy jak obłąkani. Każda głębokość jest niebezpieczna, bo cholera wie, gdzie taka ręka w koszuli nagle zacznie grzebać i tłamsić coś, że koszula zaraz cała ubabrana.

I tak człowiek błąka się i walczy. Ale czuje że czegoś mu brak. Spojrzy w lustro i już wie, że marynarki wojennej mu brakuje. No to wstępuje do marynarki wojennej, eleganckiej, ze złotymi guzikami, nad falami oceanu rozchełstanej. Z każdej kieszonki wystaje stosowne działo przeciwlotnicze i rakieta. A na plecach małe lotnisko z samolotami, bo to przecież lotniskowiec, marynara wojenna. No to strzelać trzeba! Strzelać! Nie wiem kogo ustrzelę? Ale teraz jestem już całkiem ubrany w tą marynarę i mogę się bić, jeśli trzeba będzie, choćby w obronie własnej teściowej. Pociągnę serią z karabinu aż mewa spadnie na pokład. Wkrótce dopłynę do jakiegoś brzegu, jak będę miał szczęście. I pójdę sobie gdzieś na piwko. Oczywiście. A co? Laski będą się za mną oglądać i tyle. A tchórze i maminsynki niech mi zazdroszczą takiego ubranka. Ta biała furażerka na głowie jak kapelusz damski, robi wrażenie, że aż szczena opada. Marynarka wojenna Armii Światowej to nie byle co. Człowiek jest już całkiem ubrany, kompletny w tej swojej międzynarodowej garderobie militarnej i gotowy do prezentacji wystrzału swojej gęby, torsu i całej reszty. Potem przechodzi do kuchni, albo do pokoju z telewizorem, by obejrzeć najświeższe wiadomości z pola bitwy, a raczej z pola masakry, uuuffff… Przydałaby się jakaś rewolucja w modzie, by te ciuchy bardziej się uśmiechały a nie przepocone cuchnęły tylko zasraną wojną.


Upał

Upał to takie coś, że słowa wylewają się na ciało, lepią się, latają jak ciężkie muchy żeby usiąść
gdzieś na jakimś temacie i wyssać go lub co najmniej nadgryźć. Każdy opis pogody będzie tylko
opisem gęstej, gorącej zupy. Starzy ludzie w tych swoich zacienionych altankach trajkoczą na całego,
jakby byli dziećmi upałów, bo córka przyjechała z Niemiec na urodziny matki, więc nie podskakuj tu
panie Upał! – bo my tu tego… Ich czupurność i swada unoszą się nad domami, przedzierają przez
krzaki i docierają aż do mnie. Zadziwia mnie to. Moja głowa!  – ktoś krzyczy.

Dookoła wyrastają nowe domy, ale sprawcy po paru godzinach nie wytrzymują i umykają z
budowy. Niektórzy w ogóle uciekają przed robotą. Naprzeciw moich okien ekipa jak z PRL-u lata tylko
do sklepu po piwko. Ich rechot co chwilę rozrywa powietrze a disco-polo z radyjka skleja to wszystko
do kupy i szafa gra, lecz robota leży.

Ponieważ nie mam z kim rozmawiać o upale, bo nie da się o upale rozmawiać i napadają mnie
ciężkie bóle głowy, piszę właśnie o upale, jakbym się chciał przebić przez jakiś mur ostatniego
ratunku, złapać byka za rogi. Tymczasem upał jest zupełnie aliteracki, przynajmniej dla mnie. Można
pisać o upale z daleka, ale nie o upale w upał. Kolor nieba dalej przypomina gęstą, gorącą zupę.
Mantruję „Hare Kryszna, Hare Kryszna…”, by sobie jakoś pomóc w tym karmicznym kotle, do którego
podobno sam się wrzuciłem i pływam w nim jako ten skwarek świadomości.

Niewzruszone galaktyki cóż mogą pomóc w upale, gdzie samemu trzeba rozstrzygać we
wszystkich sprawach. Niech mój kapelusz przeciwsłoneczny będzie miał z 2 metry średnicy,
pomyślałem. Co to jest? Przecież to nie fantazja. Ciężki jest. Poruszam się w nim jak satelita. Upał
wszystkich przenika. Słoneczniki na sąsiednim polu przemawiają znaną tragedią van Gogha. Wszyscy
uciekają przed upałem.

W telewizji tylko o nim trąbią i jęczą, nawet gdy chodzi dosłownie o Putina czy Grecję. Prezenterzy
już nie wiedzą jaką przybrać pozę i jaką najmodniejszą koszulę założyć by coś o nim sensownego z
siebie wykrztusić. Ten kulinarny potwór jest wysłannikiem bogów, byśmy nie przestali podskakiwać
na ich patelni jak skwarki.

Mozolnie przebijam się przez słowo „upał” jak górnik w ciemnym chodniku. Wydobycie trwa. Nie
wiem ile jeszcze wydobędę sensownych słów, które coraz bardziej przypominają mi owady zastygłe w
bursztynie. Chmury przesłoniły bezlitosną żółtą wesz, czyli słońce z wiersza Różewicza. Powiał lekki
wiaterek. Hare Kryszna, Hare Kryszna… zamantrowałem.

No i zaczął kropić deszcz.



Marian Lech Bednarek (ur. 1956) – poeta, prozaik, malarz, twórca teatru. Autor tomów wierszy: Kawałek życiorysu (1991), Notatki z prowincji,( 1998), Granice-Graniczki (2004), Kim jestem? (2007), Obrazowiersze (2008), Rozmowa z ptakiem (2014), Widowisko (2018), Prowincja – wybór wierszy (2021) oraz zbiorów próz Sianoskręt (2012)  i Zapiski (2016). Publikował w "Twórczości", "Czasie Kultury", "Frazie", "Ricie Baum", "Nowej Okolicy Poetów", "Toposie", "Elewatorze", "Wyspie", "Miesięczniku Literackim", "PsiVino" (Czechy), "Helikopterze", "Wytrychu", "Formacie Literackim". Założyciel i lider Przewoźnego Klubu Literackiego w Rybniku, członek Wolnej Inicjatywy Artystycznej „Wytrych” oraz Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w Katowicach. Mieszka w Czernicy koło Rybnika.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page