Katarzyna Woydyło – Czarny pies
- Miroslaw Drabczyk
- 6 dni temu
- 7 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 5 dni temu
On za rasowy był, by z nami zostać. Z początku o tym, że za rasowy, mówiły tylko kobiety. W czasie lata, jednego z tych długich, co wydają się nie mieć ani początku, ani wyraźnego końca, chłopi jeszcze o nim nic nie mówili. To właśnie kobiety widziały go na wąskich, zarosłych ścieżkach, gdy któreś z dzieci uciekło i trzeba było je w końcu zagnać do domu. Gdy długo nie wracało, trzeba było robotę odłożyć, wyjść z izby i rozejrzeć się za nim. Robota czekała, praca nie umykała na równi z zachodem słońca. Wszystkie kobiety, które u nas mieszkały, przez pół dnia wydawały się jedną ręką w zupie chochlą mieszać, a drugą ręką młode przy sobie utrzymywać. Dwuletnie szczenięta wierciły się na ich biodrach, kopały w miejsca, z których niejedno z nich wyszło, a potem uciekały, jakby matka miała im już nie wystarczyć. Jakby podobał im się bardziej świat cały. Jak tylko za oknem coś zobaczyły, to z małych oczek znikała wnet mleczna powłoka, a senność po cienkim, ale wciąż słodkim mleku matki, znikała. Pojawiały się tylko jaskrawe migotki, a wtedy to już każdy z nas wiedział, że nikt tych dzieci przy sobie nie zdoła zatrzymać. Na pewno nie udawało się to chudawym kobietom, które same mało co jadły. Tłusta strawa należała się bowiem najpierw mężowi, a potem dorosłym synom. Inna sprawa, że rzadko coś zostawało. Gdy przyszła jesień, paskudna jak cholera, pełna błociska w butach, zgniłych liści przy domach, ci sami mężowie, a potem ich synowie, wszyscy zaczęli powtarzać to samo. Wszystkie drogi, które do domów mogłyby prowadzić, były jak zapomniane, przejść się nimi nie dało, ale oni i tak mówili jeden po drugim o tym, że pies rasowy. No bo jak uszy szpiczaste, obydwa stoją, czarny, jak na jakimś obrazie i zad nawet nisko, to musi być pies rasowy.
U kundli tak nie ma.
Za paznokciami brud. To może, ale jeszcze nie musi oznaczać, że podczas wieczornej kąpieli poleci z człowieka nie woda, a żur. Za to brud z włosów, brud wżarty w każdy por skóry, tak że brudny wydaje się oddech, brudne wydaje się nawet każde słowo, które pomiędzy zębami utyka, prędzej czy później z człowieka zejdzie. Nawet jeśli do nocy trzeba będzie nieczyste słowa wygładzać, oczyszczać z nadmiaru całodziennego krzyku. Niezbyt skutecznie. Mali i tak nie rozumieli tutaj zmęczenia dużych. Dzieci mieszały we własnych zupach, zrobionych z błota, pełnych patyków, kamieni i ziemi. Jak ktoś przyniósł wodę, to zupę można było nawet przynieść mamie i zapytać, czy zje tylko jedną miskę zrobioną z liścia, czy dwie. Czy bardzo jest dzisiaj głodna. Każda z kobiet przyznała po latach, że gdy tylko zaczęła rozmyślać o tym, kiedy ostatnio jadła, przed domem pojawiał się czarny pies. Z początku widziały tylko kontur, po ogonie poznawały, że to pies, a nie dzik. Smuklejszy też był od byle wieprza, kufę zaś miał wyraźnie psią. Nawet to, że pojawiał się w ciemności, a głowę miał czarną, nie sprawiło żeśmy zwątpili. Pojawiał się wieczorem, nad ranem zaś znikał. Przy niektórych domach podobno leżał zwinięty w kłębek, co sprawiało, że ludzie skoro świt go u siebie wypatrywali. To, że był przy jednej chacie, a przy innej nie, sprawiało, że jeden człowiek tutaj stawał się lepszy od drugiego. Zanim pojawił się czarny pies, nikt nie śnił o tym, żeby mieć coś więcej, czegoś więcej co noc móc wyczekiwać. Niedługo potem wszyscy nadawali już psu własne imiona, szacowali nawet ile może mieć lat patrząc na ślady łap, jakie zostawiał przed domem. Dzieci udawały, że same są jak czarny pies: zwijały się w kłębek i czasem tak zasypiały. Mimo, że niewiele przyniosła nam wtedy jesień, ludzie i tak chcieli podzielić się z psem tym, co mają na stołach. W końcu byli gotowi go nawet do siebie przygarnąć. Co lepszego mogłoby spotkać rodzinę, jak nie prawdziwy amulet. I tak już na początku grudnia poczęli wszyscy chłopi polować na czarnego psa, co miał od nich odegnać głód, co miał ich przeprowadzić przez ciemność. Dzieci zaczęły robić między sobą zakłady o to, który z ojców upoluje psa jako pierwszy.
Gdy zbyt nerwowo robi się wśród szczeniąt, matka przerywa zabawę. Rozgania młode, a w przypadku ludzi rozdziela dzieciom sprawunki do załatwienia. Gdy są czymś zajęte, to mniej mają czasu by psocić. Starsze mogą wyjść wtedy poza dom, a nawet pod las, gdzie jasne spotyka ciemność. Czasami trzeba się nawet w ciemności zanurzyć, bo rośnie w niej to, co może się przydać do domu. Nie tylko ojciec i najstarszy syn są odsyłani do lasu. Pomiędzy drzewami zaczynają dobrze orientować się młodsze dzieci. Drobne owoce, chrust, a zimą gałązki świerku, to wszystko pomieści się nawet w najmniejszych dziecięcych dłoniach.
Psie matki zjadają odchody szczeniąt. Nie chodzi tu o głód w stadzie. Nie jest też tak, że niczego innego dla nich nie starcza. Robią to, żeby po nich posprzątać i tym samym ochronić je przed drapieżnikami. Drapieżnik wyczuwa bowiem zapach, kieruje się instynktem, a ten podpowiada mu, że przetrwa tylko wtedy, gdy zapoluje. Są zatem polujący i upolowani, głód i poczucie sytości wydają się nic nie znaczyć.
Upolowało go czterech chłopa na raz. Złapało na osiem rąk jeszcze zanim powstał z kłębu. Rzuciło się na raz, dwa i trzy. Zwierzę nie zdążyło chociażby pisnąć. Oni zaś darli się jeden przez drugiego. Po drugiej stronie płotu kobiety wychylały się z okien. Pod ich łokciami skrzypiał na parapecie śnieg zmrożony już na lód. Krew przelewała się we wszystkich tak, że zimno nikomu nie było. Czy to w żyłach cienkich, jakby zbyt delikatnie narysowanych, czy też grubych tętnicach napompowanych męskim hormonem, a nawet w galopującym psim sercu. U wszystkich bieg krwi pozostawał silnie zmącony, jakby ktoś postawił na środku patyk i chciał odwrócić jej nurt, który w spoczynku u każdego z nas taki sam. Tego popołudnia czarny pies trafił na stałe do domu, tego domu najbliżej lasu. Kto koło płotu wieczorem przechodził, widział za pańskim płotem jedynie oczy błyszczące w ciemności. Sam pies już miejsca nie zmienił. Pilnować miał tego gruby jutowy powróz.
Wszyscy zaczęli się schodzić, żeby zobaczyć czarnego psa. Na dzień przed wigilijną wieczerzą, dzieci z okolicy budowały metr od niego bałwana. Kilka z nich rzucało mu śnieżki, a ten każdą jedną dawał radę złapać do pyska. Uciechy było z tym co niemiara. Co jakiś czas najstarsze z nich ciągnęło inne za kurtkę, a żeby te za blisko psa nie podchodziło. To młodsze raz po raz jednak próbowało, bo myślało, że gdyby tylko udało się odwiązać ten sznur, to pies mógłby z nimi pobiegać. Może nawet skoczyłby na bałwana, tego i kolejnego, którego znowu dla niego zbudują. Śnieg sięgał wtedy większym dzieciakom do kolan, a mniejszym ponad pas. Dzieci miały wtedy z czego budować. Dzień przed wigilijną wieczerzą wszystkie, i starsze i młodsze, zaczęły robić między sobą zakłady, które z nich jako pierwsze odwiąże psa.
W błękitnej koszuli nocnej wybiegła z domu przed świtem. Hugo!, wołała przeciągle. Ostatnia litera imienia wydała się przeczesywać kolejno domy i wracać do niej. Trzyletni chłopiec zniknął, głucho się zrobiło od panującej ciszy, nawet w zaroślach nic nie szumiało. W żadnym domu nie zaświeciło się wtedy światło, jakby świat odmówił matce sygnału, że jej syn wciąż jest blisko. Ze strony lasu wiał mroźny wiatr, który chłostał kobietę po spoconym ciele. Po kilku minutach, gdy przyszły dreszcze, a wiatr podwijał koszulę, by wpuścić mróz do przestraszonego wnętrza, przy płocie poruszył się długi sznur. Mimo, że gruby i ciężki, wiatr robił z nim, co tylko chciał. Im mocniejszy wiał wiatr, tym bardziej sznur hałasował. Tłukł się o płot raz po raz. Jakby szczekał.
Minęła doba, odkąd zniknął czarny pies i trzyletni chłopiec. A to był początek wszystkiego złego, co miało dopiero nastąpić. Do poszukiwań włączyli się wszyscy mężczyźni wokół, starzy i młodzi. Każdy z nich przysiągł ojcu chłopca zrobić wszystko, by malca odnaleźć. Wstrząśnięci tym, co się stało, radzili sobie na wyćwiczone w dorosłym życiu sposoby. Ten i ów trzymał za pazuchą litrową butelkę wódki, na wypadek gdyby poszukiwania miały się wydłużyć. Z własną rodziną się nie żegnali, przecież do świątecznego stołu już niedługo powrócą. Niektórzy byli widziani tamtego dnia w lesie po raz ostatni. Las i mróz jakby do spóły dokonały zupełnie niespodziewanej czystki. Zrobiły to po cichu dając niektórym z nas spokojny i niczym niezmącony sen w zaspach i przykrytych śniegiem zaroślach. Śnieg, który spadał z drzew wielkimi płatami, okrył ciała wybranych krystalicznie czystą pierzyną. Na kilku sinych policzkach płatki śniegu wyglądały tak, jakby miały już nigdy nie stopnieć. Nie ruszało ich nawet pierwsze poranne słońce.
Dwie noce wcześniej po raz pierwszy było słychać szczekanie psa. Ujadał przy płocie tak, że wybudzał tym w domach dzieci, a one w przestrachu wołały do siebie matki. Te, które nie usłyszały ich płaczu, przesuwały się ostatecznie w łóżku i zagarniały dzieci ręką pod kołdrę. Inne odsyłały te starsze do łóżka, a młodsze odprowadzały do swojego pokoju za rękę. Kobietę w błękitnej koszuli pies wybudził ze snu kilka razy, ale jako, że nikt jej w domu nie wołał, od razu odpływała w kolejne dziwaczne tej nocy sny. Pierwszy był w całości o jedzeniu. Jak co dzień przygotowała zupę, ale gdy ostatni raz miała w niej chochlą zamieszać, z bulgoczącego gara zaczęły wystawać dwie czarne psie łapy. Za drugim razem śniły się dzieci. Bawiły się przed domem, w którym okna były zamknięte. Gdy kobieta zerknęła przez okno w przedsionku, wszystkie dzieci zaczęły do niej machać. Gdy wyszła, ich krzyk zamienił się w głośne szczekanie. Gardłowe, a potem piskliwe. Szczekanie błagające o wolność.
Rano przyszli zapytać o psa. Tata już przy bramie powiedział im, że czarnego psa nie ma. Trochę przy tym przeklinał. Mama głaskała nas po policzkach, a do ojca mówiła ciągle to samo: on za rasowy był na to, by z nami zostać. Ludzi z innych domów wkurzało szczekanie psa w nocy, podobno odbierało im sen. A teraz przyszli, bo chcieli się dowiedzieć, co się psu stało, co go tak w nocy niepokoiło. Dziadek powiedział po cichu tacie: może on nienauczony na sznur. Babcia szturchnęła go, ale dodała poważnie: on tęsknił za lasem. Nie bardzo wiedziałem, o co im chodzi. Ja i inne dzieci wiedzieliśmy wtedy tylko tyle, że psa już nie ma. Myślałem, że zostanie na dłużej, żeby się z nami bawić się w śniegu. Hugo miał pewnie nadzieję, że kiedyś czarny pies pociągnie nas wszystkich na sankach. Dziesięciu naraz. Powiedziałem mu, że jest mały i głupi, a on się popłakał. Nie płakał jakoś długo, bo potem pies nas rozśmieszył. Tak wesoło biegał koło bałwana, a na końcu to wpadł w niego przednimi łapami i razem z nim się przewrócił. Chcieliśmy tak bawić się z czarnym psem przez całe święta. Tylko dlatego kazałem młodszemu bratu odwiązać sznur. Chciałem, żeby dłużej było wesoło. Nie wiedziałem, że pies znajdzie w płocie dziurę i od nas ucieknie. Jakbym wiedział, że Hugo pójdzie w nocy za czarnym psem i już do nas nie wróci, to bym go nie namawiał.
Nigdy nie dałbym mu odwiązać czarnego psa.
