Jarosław Barańczak – pięć wierszy
- Mirek Drabczyk
- 1 dzień temu
- 2 minut(y) czytania
Preludium
co rano siadał pod wiatą
nasłuchiwał warkotu autobusu
kolor nieba wychylał się z pyłu
autobus przystawał
po chwili zakrywała go
nowa chmura
nie dotykał już
wydrapanych na ławce słów
mogły nie być dla niego
wieczorami
w preludium cis-moll Chopina
słuchał tego co było
i czy nadchodzi
kolejny ranek
Bzy
za plecami nazywali ją panią bovary
chociaż żaden nie czytał do końca
on jeden kruchy i wysoki
jak witka
wystawał pod biedronką
chodził za nią
bzy kwitły
bez odurzał
w ciszy póżnego popołudnia
spóźniony klakson
dźwięk łamanej witki
i cała ta miłość
Monidło
w pokoju bez okien
sczerniały tynk pamiętał biel
jej welonu i miłość której
ze sobą nie zabrali
wisiało jak znak dla tych
co nie wiedzą o pękniętych
framugach i dzwiach za którymi
nie ma łóżek ciepłych po nocy
jego niebieskie oczy wpatrzone
w jej czerwone usta
zostały żeby czekać na jeszcze jedno
uderzenie młota
zanim ucichło widziałem
odjeżdżający gruz
Zgęstniałe powietrze
opuszkami palców otwierał
chwile zamknięte w strunach
uderzanych młoteczkami
czekali
aż do końca pokaże ich ból
i osobne szczęścia
powietrze gęstniało
kończył akordem głuchym
jakby drzwi zatrzaskiwał
kłaniał się
jak zawsze nie dość zgrabnie
Jak człowiek
Tym razem uznała, że musi być
stanowcza. Powiedziała – od dziś
masz być jak człowiek.
Wrócił do siebie. Pozbywał się kolorów
rozpełzłych po głowie, włos po włosie.
Każdy znaczył kreską na przedramieniu.
Wokół ciemniało, czuł
że już nie zakwitnie.
Kiedy weszła, wezwała Boga.
Poczuła się opuszczona. Jak wtedy
kiedy zabrali go z ulicy,
znalazła tylko tęczową kokardkę.
Dlaczego musiał jej to robić?

