top of page

Gabriel Korbus – dwa wiersze


Wojna z Nosowąsem

Przybyliśmy z dalekiego świata,
Ja, Świniowiec-Przyjemność oraz Chinon,
Widzieliśmy kłamstwo Białogrodu,
Umysły spowite obcą wolą,
Podłych wujków o dziwnych konotacjach,
Którzy uprawiali pola w południe
I robili dziwne rzeczy w nocy.
Widzieliśmy fioletowe motyle,
Które unosiły się w ciężkim świetle księżyca,
Huczenie sów biło nasze głowy,
Tylko Świniowiec rozdzierał wszystko wzrokiem,
Tam gdzie padło laserowe światło jego oczu,
Umierał liść i padał motyl.
Przejęliśmy władzę nad Korbyniem,
Ludzie czcili Świniowca, pragnęli wolności,
Tak sobie mówili, ale oni wszyscy
Od urodzenia aż po śmierć grobową
Należeli do swego tajemnego władcy,
Któremu białe robaki pełzały po twarzy,
Którego uśmiech był jak stado psów,
Rozdzierających zwłoki porzucone dawno,
W świetle gwiazd, na polu nagim, nie oranym.
Nosowąs rządził tą krainą,
Jego tłum żołdaków
Zabierał co wpadło mu w ręce,
Ale oni wszyscy byli biedni,
Bo nie był Nosowąs tu prawdziwym królem,
Choć Król naznaczył go do zarządzania
I do splendoru należnego władcom.
Oczy Anny leciały przez lasy,
Błyszczały zielenią,
Miały liście na tęczówkach,
I tylko czasem zobaczył je wieśniak,
Padał na kolana i błagał boginię,
By obrodziły mu jabłonie.
Patrzyliśmy na dalekie gwiazdy
I marzyliśmy, żeby znowu podróżować,
Żeby wyrwać się z tego świata
Spowitego niespętanym życiem,
Wyrastającym z brzucha
Nieczystej istoty.
Świniowiec wiedział co robić,
Aby dotrzeć do źródła niewoli
Trzeba było zniszczyć władzę w kraju,
Dlatego zbierał ludzi, zbierał wielką armię
I wyruszyliśmy na Nosowąsa,
Na perłowy Czugogród,
O którym cały wszechświat słyszał,
Skąd były jedwabie i płetwy i cuda,
Norki o futrach białych jak światło słońca.
Żaden z naszych ludzi tam nie był,
Tylko nieliczni widzieli z dała białe kopuły.
Starliśmy się na polach i my też widzieliśmy już Czugogród,
Zewsząd patrzyły na nas drzewa
I nieufne źdźbła traw,
Wzbierały miliardowe klejnotowe oczy,
Krzewy szumiały, a ten szum
Był to dźwięk ich słuchu.
Walczyliśmy i paliliśmy drzewa,
Paliliśmy wszystko, walczyliśmy z ludźmi
I walczyliśmy też z samym krajem.
Zabiłem Nosowąsa w walce,
Przebiłem go włócznią,
A on padł martwy
I nie zdążył powiedzieć mi tajemnicy.
Świniowiec dopadł generała Świerzba,
Który już szedł z wojskiem w sukurs dyktatorowi.
Armia przepadła, rozpierzchła się w wietrze,
Tylko dym poleciał w korony drzew
I niebo nasączyło się fioletem.
Już chcieliśmy wkroczyć tam, do Czugogrodu,
Lecz ten zniknął wśród mgieł i motyli,
Tylko dudnił gdzieś z oddali samotny dzwon cerkwi.



Spotkanie z Królem Gór

Szedłem przez puszczę,
Moje oczy kleiły się ze zmęczenia,
Bałem się tego co przyniesie ten świat
I co kryją w sobie liście.
Zobaczyłem, że na głazie siedział on,
Robaczy człowiek,
Władca tej krainy,
Jego ciało było żylaste,
Sama skóra i kości,
Pełzały po nich białe robaki,
Miał na twarzy podły uśmiech,
Ale na dnie oczu miał prawdziwą władzę.
Ptaki śpiewały mu wokół głowy,
Ale ich śpiew był złowieszczy.
Powiedział:
„Miłość może nie być czysta,
Ale przyjemność już na pewno nie jest czysta,
Jest umoczona w sosie mojej myśli,
Każde pragnienie, które jest na dnie serca
Ma w sobie mój cień,
I Świniowiec też jest go pełny,
Chociaż chciałby przegnać je kosmicznym wiatrem,
Choćby dla samej rozrywki.
Wszystko na świecie jest splecione
I nie ma czystej przemocy
Ani czystej dobroci,
Sama biel jest brudna.
Tylko moja Anna idzie przez cienie,
Które rzucają wysokie drzewa,
Moja córka, moja piękna córka,
Nigdy nikogo nie zmusza,
Ale oni zawsze robią wszystko,
Gubią drogę i błądzą po pustkowiach,
I teraz ty tu jesteś, po jednej stronie masz Przyjemność,
A po drugiej stronie mnie, brata Przyjemności,
Który zawsze jest bliski jej myślom.
Trzeba żyć miliard lat, żeby doczekać się takiej córki,
Ale gdy już przyjdzie, dziwi się ten świat,
Idź, pójdź, spotkaj ją, zwycięzco,
Czeka na ciebie, byś oddał jej co do niej należy,
Moja piękna córka,
Moja dobra, kochana córka,
Dobrze ją wychowałem,
Tak jak cały Białogród.
A ona wychowała Śmiecia,
Swojego przyjaciela,
Który był piękny i wysoki,
Miał śniadą skórę i brązowe kręcone włosy,
Jego oczy były brązowe i maślane,
Słodkie były, a on patrzył w jej zielone tęczówki,
I gubił się w nich, gubił coraz bardziej,
Aż w końcu sięgnął tam, gdzie nie powinien,
Ale ona nigdy go nie zmuszała,
Chociaż prosiła o to i o tamto.
Sam podjął decyzję i jest sam sobie winny,
Że nie ma już kropli wody ani że ptaki go już nie znają,
Że ziemia go nie kocha chociaż ciągle pamięta.
Tak jak pamięta Terry Branden.”
„Czemu mi to mówisz?” zapytałem.
„Bo żyjesz w kłamstwie,
A ja zawsze mówię prawdę”,
Uśmiech jak robak przepełzł mu po twarzy,
Podrapał się po głowie,
„Wierzysz w Przyjemność, ale nie chcesz patrzeć,
Że twój świat to mój świat
A wszędzie jest Białogród,
I twój przyjaciel mógłby cię wydostać,
Ale nie chce, bo to w tobie jest niewola,
I ci ludzie mogliby się sami rządzić,
Ale wybrali dawno temu dyktaturę,
Wybrali w głowie, myślą,
I nie zmienią tego żadne karabiny,
I ty wybrałeś, myślą, wszech-Przyjemność
I wszystko co z sobą ta Przyjemność niesie,
I będziesz musiał żyć z konsekwencjami”.
Powiedział i wstał i zniknął pośród kniei.










Gabriel Korbus (ur. 1998) – ukończył studia na filologii klasycznej na KUL. Czyta poetów takich jak: Blake, Lautreamont czy Baczyński, inspiruje go literatura amerykańska. Poza tym interesuje się filozofią indyjską i dziełami Mistrza Eckharta.

Comments


bottom of page