top of page

Błażej Łukaszewicz – Manhattan

  • Mirek Drabczyk
  • 5 dni temu
  • 9 minut(y) czytania



Lekkie strumienie deszczu przecinały gęste, popołudniowe powietrze, gdy próbowałem wpatrywać się za horyzont. Oczywiście nic tam nie widziałem, poza składającym się lekko do snu słońcem. Stałem na dachu brutalistycznego bloku na obrzeżach miasta, a w duszy poczułem smutek. Początkowo nikt, włącznie ze mną, nie wiedział, co wywołuje to uczucie, które pojawiało się średnio trzy razy dziennie, ale po pewnym czasie zacząłem docierać do jego źródeł. Stałem się nico bardziej świadomym męczennikiem, przygarbionym, niemrawym męczennikiem na miarę podobnego świata. Mogłem wtedy śmiało powiedzieć, że poddałem się kompletnie, ale wciąż jeszcze nie wiedziałem, co mam z tym zrobić. Matka zawsze powtarzała, że nie mogę się poddać i chyba ta idea trzymała mnie jeszcze na powierzchni. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy, pomyślałem w jednej chwili, a w kolejnej wróciłem do swojego przeżywania tej jedynej, utraconej.
– Chodź, zabiorę cię na kawę. – powiedział gość w przydużym szlafroku, który uchodził za zdolnego, choć leniwego, reżysera. – Przestaniesz w końcu o tym myśleć. 
Odpowiedziałem mu tylko, że nie chcę ani kawy, ani przestawać o tym myśleć.
– W końcu będziesz musiał przestać, inaczej zamieni się to w farsę. Albo i gorzej: w operę buffę, a ja nie zdzierżę twojego chłopięcego sopranu. 
To wypowiedziawszy, był dumny ze swojego elokwentnego obrażenia mnie. Po chwili spochmurniał, bo nie próbowałem odbić tej piłeczki i dalej wpatrywałem się w horyzont, za którym już prawie nie było widać słońca. Pomyślałem, że to nastąpiło strasznie szybko i zachciało mi się po drugiej stronie dachu czekać na wschód, ale lekko zgłodniałem i przystałem na propozycję Andrea, jak go nazywano dzięki ciemniejszej karnacji i zamiłowaniu do mocnej czarnej kawy. Nawet nie znałem wtedy jego prawdziwego imienia i nie wydawało mi się to w żaden sposób dziwne. Na chwilę zapomniałem o Władysławie, której imię początkowo mnie zachwycało, ale potem i jakiegoś powodu zaczęło irytować, ale gdy tylko zszedłem z dachu i poczułem mocny zapach spalin i hałas miasta, wspomnienia wróciły. Poznaliśmy się, zdaje się, na jednej z tych dużych imprez, na których znasz wszystkich i nikogo, na których każdy jest twoim przyjacielem, ale tylko do kolejnego poranka, potem o tobie zapominają specjalnie lub przypadkowo. Ja od zawsze wolałem, żeby ludzie starali się mnie zapomnieć o własnych siłach, bo w podświadomości jakiś obraz mnie im pozostawał i przy kolejnej okazji zabawnie było patrzeć na ich twarzy, gdy mówiłem magiczne słowa „poznaliśmy się kiedyś” i wszystkie ich próby wyrzucenia mnie z głowy kończyły się na niczym.
– I właśnie w ten sposób transcendencja jest warunkiem do zaistnienia immanencji. – reżyser skończył swój przydługi wywód, a ja tylko skinąłem na to głową, ale mu to nie wystarczało. – Co o tym myślisz?
– Myślę, że jest to ciekawa opinia. Mogę się z nią roboczo zgodzić. – odpowiedziałem wymijająco, a mój kompan był szczęśliwy, że się z nim zgodziłem.
Poszliśmy do małej kawiarenki, w której, pomimo późnej godziny, serwowali jeszcze kanapki i kawę. Wzięliśmy po dwie, usiedliśmy na murku naprzeciwko kawiarni i w ciszy jedliśmy. Pomyślałem, że to pierwszy moment, w którym nikt się nie odzywa, było to dziwne uczucie. Zachciało mi się sprawdzić, czy Władzia wrócił już do domu. Mieszkała dosyć daleko, prawie pod miastem, w dodatku po przeciwnej jego stronie, i nie było możliwości dostać się tam inaczej niż samochodem. Mogłem zadzwonić, ale wiedziałem, że i tak nie odbierze. Wiedziała, że tylko ja mogę dzwonić bez pardonu o takiej porze. Mieszkała z kilkoma innymi osobami, które już i tak mnie nie znosiły, gdybym zadzwonił wtedy, po zmierzchu, mogłyby odebrać to jako atak na instytucję ich zdrowego snu.
– Dobre to było. – zaciągnął się papierosem Andrea. 
– Zgadzam się, wiedzą, co robią.
– Idę spotkać się ze znajomymi, jeśli chcesz dołączyć. – skrzywiłem się lekko, ale on to zauważył i ciągnął – Będzie tam Nadzia.
To była dla mnie jakaś nadzieja, bo Władzia przyjaźniła się z nią dosyć mocno i zazwyczaj wychodziły na spotkania towarzyskie razem. Mieszkały też razem, wszystko w zasadzie robiły razem. Tym sposobem Nadzia wiedziała o mnie wszystko, a ja o niej prawie nic. Z tego samego powodu nie lubiła mnie najbardziej z całego gospodarstwa domowego Władzi.
– To ruszajmy. Już pewnie na nas czekają. – Andrea wstał z uśmiechem na ustach. Popatrzyłem na jego ubiór i zapytałem, czy się nie przebierze, ale spojrzał na mnie gniewnie. – Już idę, już.
– Poczekam na ciebie pod pomnikiem. – krzyknąłem, gdy był prawie na winklu i nie wiedziałem, czy mnie usłyszał, ale i tak ruszyłem w stronę większego placu, na którym stał pomnik narodowego wieszcza, ale nie mogłem sobie przypomnieć, jakiej był narodowości, a dookoła zaczynali rozkładać swoje koce z dobrami materialnymi mali przedsiębiorcy, jak lubili ich nazywać nienaganni stróżowie porządku. Idea tych sklepików polegała na tym, żeby na kocu zmieściło się wszystko, tak żeby móc jednym ruchem dźwignąć wszystko na swoje barki i pójść z obwoźnym sklepem na kolejny skwer.
Dochodziły do mnie szepty „złoto, prawdziwe złoto – prawdziwa skóra, z pierwszej ręki – zapach prawdziwego mężczyzny, tanio”. Przeszła mnie myśli, czy wszystko, co nazwiemy prawdziwym, takie właśnie jest. Nie potrafiłem na nie odpowiedzieć, bo nawet ta myśli nie wydała mi się realna. Patrzyłem na tych wszystkich ludzi i też przez chwilę wydawali się zupełnie nierealni. W taki sposób, jak byłem dzieckiem i patrzyłem na globus zastanawiając się, jak to możliwe, że miliardy ludzi się mieszczą na takiej małej przestrzeni. Przypomniała mi się myśl Andrei na temat transcendencji, która teraz nabrała większego sensu niż wcześniej i spodobała mi się, a przynajmniej zrozumiałem, o co mu wtedy chodziło.
Rozglądałem się jeszcze chwilę, przechadzając się między prowizorycznymi straganikami. Nie pamiętam, która dokładnie była wtedy godzina, ale żar, który spadł na ziemię kilka godzin wcześniej dalej dawał o sobie znać, bo byłem ciągle zlany potem. Myślałem, co mogę kupić Władzi, żeby wybaczyła mi moje zachowanie sprzed kilku dni. Myślałem o jakieś małej rzeczy, bo chwilowo nie miałem środków na nic spektakularnego, ale gdy zobaczyłem wielki, masywny srebrny świecznik przypomniałem sobie, że Władzi uwielbia czytać przy świeczkach. Chciałem utargować cenę, ale sprzedawca nie zamierzał odpuszczać, więc musiałem pogodzić się z porażką. Gdyby Władzia widziała, jak szybko się poddałem, zrobiłaby mi awanturę. Nie winię jej za to, bo ona kłóciłaby się o to do samego rana i w końcu dopięłaby swojego.
– Tutaj jesteś! – krzyknął głos za moimi plecami. – Szukam cię jak najęty od pół godziny. Chodźmy już, bo na nas czekają.
Szliśmy całkiem daleko na przystanek tramwajowy, bo ja, jak już wspomniałem, nie miałem zbyt dużej ilości środków na swoim koncie, a Andrea z natury był skąpy, z tego też powodu nie przyznawał się, jakimi środkami dysponuje. 
Dojechaliśmy w jakiś kwadrans do centrum, ale pomimo tak krótkiej trasy zachciało mi się strasznie spać. Znowu musieliśmy iść spory kawałek do baru, a wieczór nagle ochłodził się, co dało mi pewne, chwilowe wytchnienia, ale zaraz potem poczułem dreszcze, które zwiastowały letnie przeziębienie. 
– Ja się czasem zastanawiam, czy moje poznanie jest tak nieograniczone, czy po prostu wszyscy inni mają klapki na oczach.
– Ty, oczywiście, masz mózg jak najlepszy procesor. Nie ma dla ciebie żadnych zagadek ten wszechświat. – nauczony poprzednim doświadczeniem odpowiedziałem, nieco ironicznie, ale mój kompan nie zauważył tej nutki i dalej popadł w samozachwyt, a ja wiedziałem, że nie muszę go słuchać aż do baru. Spojrzałem na zegarek zawieszony w jednym ze sklepów i już dochodziła północ.
Kiedy doszliśmy, w barze czekała dwójka przyjaciół Andrei – jeden, tak jak on, był reżyserem, chuderlawym, mizernym na twarzy; drugi, otoczony z obu stron młodymi dziewczynami, był wybijającym się producentem, mającym świetne konszachty ze wszystkimi. Gdy Andrea mnie przedstawił, ten drugi od razu podskoczył i podał mi rękę.
– Tak, tak, dużo o tobie słyszeliśmy. Ponoć potrzebujesz pracy.
Zaskoczył mnie tym, ale kiwnąłem głową, po czym popatrzyłem na swojego kompana, który z zadowoleniem rzucił się na fotel i odpalił papierosa. Mieszkałem z Andreą już pół roku i żadne z nas nie było tym faktem zadowolone, ale od kiedy straciłem pracę, a rykoszetem mieszkanie, był jedyną bliską mi osobą. Po chwili zobaczyłem pojawiającą się przy stoliku Nadzię. 
– Jest Władzia? – wybełkotałem tak, że wszyscy się roześmiali.
– Nie ma. – z uśmiechem na ustach odpowiedział jeden z producentów.
Drugi dodał, że widział ją dzisiaj, jak wchodziła do kawiarni „pod Langustą” i zamawiała ciastko i kawę. Nadzia pokiwała głową i puściła mi porozumiewawcze oczko, którego za nic w świecie nie zrozumiałem. Dwie dziewczyny siedziały dalej i uśmiechały się do siebie nawzajem, a producent był z tego bardzo zadowolony. Wziąłem na bok Andreę i powiedziałem, że idę poszukać Władzi. Popatrzył na mnie z pobłażaniem, złączył ręce, jak do modlitwy i popatrzył w górę, wyglądał bardzo włosko, ale zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, ja już byłem na zewnątrz i odpalałem papierosa z paczki, którą nieopatrznie zawinąłem ze stołu. Nie chciałem wracać do środka i pomyślałem, że oddam przy kolejnej okazji.
Krążyłem po centrum zaglądając do każdego napotkanego lokalu, ale nie znalazłem tam swojego szczęścia. Z każdą kolejną lokacją czułem się coraz bardziej pusty, jakby pustka prowadziła zaawansowaną ekspansję w moich trzewiach, wysyłając coraz to nowsze grupy dywersantów. Z jakiegoś powodu znowu zrobiło się strasznie duszno i moje nogi odmawiały posłuszeństwa. Zwaliłem się na ławkę, śmierdzącą trochę moczem, ale było mi już wszystko jedno. Myślałem tylko o Władzi, z którą nieopatrznie pokłóciłem się kilka dni temu i od tego czasu nie odzywała się do mnie. Ja do niej zresztą też, ale ja jej szukałem, a ona bawiła się gdzieś w najlepsze. Bardzo mnie ta myśl zabolała, prawie zgiąłem się w pół, jakby ktoś mi wymierzył cios w sam splot słoneczny. Zacząłem ciężej dyszeć.
– O, kogo ja widzę. – odezwał się ktoś nade mną, ale w pierwszej chwili nie miałem ani siły, ani chęci podnosić wzroku. – Kopę lat. 
Mężczyzna usiadł obok, ja w końcu wyprostowałem się. Popatrzyłem mu prosto w oczy i przypomniałem sobie. Waldek, którego nie widziałem co najmniej od dekady, poklepał mnie po plecach.
– Co słychać?! – wykrzyczał – Nie wyglądasz najlepiej. Coś się stało?
Pokręciłem tylko głową, a on patrzył na mnie zagadkowo. Podrapał się po policzku i zawiesił swój uśmiech na kołku.
– Dalej jesteś niezadowolony ze swojego życia, co? – złapał mnie za karka jak jakiegoś gówniarza. Niestety miał rację, byłem głęboko niezadowolony ze swojego życia, szczególnie tego wieczora.
– Zgadłeś. – udało mi się w końcu coś wyartykułować. 
– Może napijesz się ze mną? – przerwał na chwilę. – W środku czeka na mnie pewna kobieta, co do której mam duże plany na dzisiejszy wieczór, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Uśmiechnąłem się, Waldek potrafił poprawić mi humor swoim niewybrednym żartem. Zapytałem, czy nie będę im przeszkadzał.
– Coś ty, to nawet wygląda dobrze, jak przychodzisz z przyjacielem na takie spotkanie.
Weszliśmy do kawiarni o kilka kroków od ławki, której jeszcze nie zdążyłem przeszukać. Przechodziliśmy między solidnie wypchanymi stolikami, jakby pół miasta się tam zebrało, ale ja nie widziałem Władzi, a Waldek nie widział swojej randki. Usiedliśmy przy wolnym stoliku, zamówili po drinku. Kiedy je dostaliśmy, Waldek podszedł do kogoś przy innym stoliku, a ja pochłonąłem jednym łykiem swojego drinka. Stał do mnie plecami, a ja nagle poczułem, że zupełnie nie chcę tam być. Wstałem i wyszedłem bez pożegnania. Poczułem, że tracę tam tylko czas. Gdy wyszedłem na ulicę, od razu ruszyłem w kierunku przeciwnym do mieszkania, którego połówkę okupowałem. Szybkim krokiem wszedłem do pierwszej lepszej bramy, za którą była mała kapliczka z matką boską. Wierzyłem jeszcze wtedy w znaki, więc usiadłem naprzeciwko niej i zacząłem medytować, czując jak smak ziołowego Manhattanu rozsadza mnie od środka. Poczułem się dobrze.

Obudziłem się i poczułem znajomy zapach i aksamitny dotyk na swoich plecach. Otworzyłem oczy. Byłem w mieszkaniu Władzi, która budziła mnie delikatnie. Odwróciłem się do niej radosny, chciałem ją złapać i przyciągnąć do siebie, ale nie dała się. Zmartwiło mnie to, jej wzrok wskazywał, że mam się o co martwić. Zobaczyłem na fotelu idealnie złożone ubrania, które na mnie czekały, a na podłodze rozłożony materac gościny, na którym musiała spać Władzia.
– Powinieneś już iść. – powiedziała szybko i zabrała rękę.
Wracałem do siebie okrężną drogą, omijając przy tym większe skupiska ludzi. Cała trasa zajęła mi większą część dnia, której nie byłem w stanie sobie przypomnieć, odtworzyć jej. Kiedy wszedłem do mieszkania, Andrea zapytał mnie, gdzie szlajałem się całą noc.
– Przez ciebie nie mogłem ani spać, ani pracować. – podniósł głos, a ja wiedziałem, że to dla niego tylko wymówka, usprawiedliwiająca siebie samego, że opóźnia się ze skończeniem projektu.
Wyjaśniłem mu po krótce, jak wyglądał mój wieczór i starałem się opowiedzieć o powrocie do mieszkania, ale nie byłem w stanie. Andrea zaczął coś szybko notować.
– To jest dobre. – wyszeptał znad notatnika. – Możemy coś o tym razem napisać, melancholijna opowieść o szukaniu siebie. To się ludziom spodoba. Może.
Zaczął wydzwaniać do swoich znajomych, opowiadając im jeszcze bardziej skróconą wersję mojej historii z elementami już wymyślonymi przez siebie, a ja położyłem się na tapczanie. Pomyślałem o tym, że nic szczególnego się nie wydarzyło i dlatego nie zapamiętałem, bo gdybym, na przykład, kogoś zabił, to chyba zapamiętałbym. Dalej myślałem o poszukiwaniu siebie i o momencie, w którym to straciłem, czy w ogóle kiedykolwiek to miałem. Enigmatyczne „to”, za którym próbuję nadążyć, ale po chwili tracę „to” z radaru. „To”, które dla każdego jest celem, ale nikt do „tego” nie dociera. Po chwili zadzwonił telefon, a ja odpływałem w coraz głębszy sen. Pomyślałem, że był to dobry dzień i że jestem w tej chwili szczęśliwy. Dobrze mi było z tym, co mam i z tym, co bezpowrotnie utraciłem.



ree







Błażej Łukaszewicz – socjolog niepraktykujący, aspirujący scenarzysta (student Szkoły Filmowej w Łodzi). Obywatel Bałut, czasem Pragi Północ. Wychowanek nie ulicy, ale podlaskiej dziczy. Pracuje nad powieścią-debiutem, scenariuszem-przełomem i konceptualnym wierszy tomem-fotoksiążką. Do tej pory publikował w zinie "Po Godzinach". Poszukuje pracy (może ktoś słyszał?). Inner animal: Albert Camus.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page