Bogdan Nowicki – Fobie
- Mirek Drabczyk
- 27 cze
- 4 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 29 cze
1.
miń zapadnięte szopy, za którymi płaskowyż,
łąki, bagna i stawy. ludzie wykopują tu klocki
torfu, co suszy się spiętrzony od czwartej godziny
rano.
kto chce się przecisnąć przez wrota skrzypiące
bólem, o wiele za wąskie dla ciała? na domiar
świeżo bielone między farbującymi
ścianami dyszy pośpiesznie przez zaciśniętą krtań.
matki w kuchniach wydrapią hafty
z połatanych koszul. synowie polegli na kolejnej
wojnie. upłynął już kawałek czasu w szklance
bez herbaty.
wszędzie cisza, nie ma stworzeń. pozostały tylko
barwy: żyto żółte, jęczmień biały, owies zielony, maki
liliowe. na polu kwitną kartofle - zaszyfrowane
wiersze Drogi
Mlecznej.
2.
droga uparła się być drogą. śpi
zwinięta na mojej piersi jak tobołek.
złapię na niej autobus.
śmiech między wodą a mgłą. brzegi nadają
się do motania historii. nurt przesuwa się pod
drzewami. zapaliły się latarki wędkarzy.
to znów woda na młyn. kiedy dni wdowieją
od główki szpilki w oku. w sklepie kradziono skrzynie
ze świecami z parafiny i z wosku.
kobiety odczesują włos ze skroni. wychodzą na
drogę boso albo pończochach z wełny czarnej
owcy. płaczą za
dużo, z twarzami wciśniętymi w poduszkę.
srebrny miesiąc obwąchał niemal wszystkie
begonie. zmarszczone są
ręce praczek. świętość jawi się
w krótkim kaszlnięciu, zatopionym w szemraniu
wody i szumie situ.
matka zzuła sandały , żeby lepiej czuć
ryby pod stopami. święta. strużka, strużyna, droga
moja, z
rannymi, z dziećmi, kociętami, kurami, świeżo
wykłutymi kurczętami
w kieszeniach….
3.
okołoziemskie satelity otrzymują coraz więcej sygnałów
od obcych cywilizacji – są to ciemnobrunatne i błękitno zielone
tony, przez które prześwieca wygwieżdżone niebo. nad pustynią
Atakama w Chile dźwięki mają korzenie
grube i gruzłowate, inne są jak garść prosa, które rozsiał kosmiczny
wiatr. w wyludnionym siole Podpłomki zauważono dziwne
zjawisko: ze starej, uschniętej gruszy zaczęły spadać okrągłe
gruszeczki, twarde niby kamienie. dawniej je zbieraliśmy w kosze
od bielizny – wyznaje wiekowa babuszka Iwa – skakały po
naszych plecach. były kanarkowego koloru, skórkę miały
cieniutką, pestki drobne i czarne.
grusza, wioskowy fetysz w samym środku tej wioski, na koniec
pokryła się kolcami. sonda
„Lewis Carroll” od wielu lat mknie na spotkanie tego, co pobrzękuje
we wszechświecie. drzewo nie ma już pnia, to mizerny
ogryzek, garść szczerzących się pestek – wieczorem wraca
parowcem pod moją poduszkę.
4.
pył Sahary pokrył uliczki Sieny. rybacy wyciągają
z sieci coraz więcej światła laptopów. zgarbione
pytajniki zamieniają się w wykrzykniki. zamiast
głaskać sierść zwierzęcia głaszcze się karoserię
hybrydowej Toyoty.
grotołazi stukają prętami w oniryczne stalaktyty.
potem rozwożą drinki do przydrożnych barów,
z których nie ma wyjścia dla żadnych dźwięków.
sylaby w myślach to już tylko porozrzucane
puzzle.
trawka na lęk, śmiech bez przyczyny. bezpióre
gołębie publicznie kładą puder na zmarszczki.
zapinają wieczór na ostatni haft sukni. satelita
obrósł wilczą skórą, daremnie, skoro nawet
lunatycy puszczają go z torbami.
autotrofie, cytaty wyrwane z kontekstu, dżiny,
gruczoły, inhalacje. zarośnięte wodorostami
wanny, w jakich buszują wioślarze pirog.
lingwiści syci pigułek i korzennych
przypraw w starym słowniku
nie wytłoczą soku w wydrążonym
drzewcu dzidy.
5.
trochę się wyświechtało, trochę wygwizdało, trochę
posiwiało niebo, ale to wysoko wśród strzelistych
wieżowców, gdzie wiatr sieje mak.
zewsząd buczenie modlitw, ciężarków uwiązanych
do sznurka, jak w chowance, cieplej, cieplej, a więc
niedobrze szukać gdzieś w głębi siebie.
spocone szyby aut, zjeżdżających po rozkwitającym
zboczu bólu głowy, a nawet chorób nerwowych,
pękają w korku.
reflektory regularnie penetrują, niby gongi wpuszczone
w ciemność, klatki schodowe o wyraźnej biografii
lamperii.
buszuje tutaj samospełniająca się przepowiednia
zachlapana przez spray, sczerniała od płomienia
zapalniczki, zdarta paznokciem,
nawet wyszorowana ryżową szczotką jest trwalsza
od wiersza, bo przebita na wylot dygocącej dłoni
gwoździem.
6.
furorę robią domy na przymiarkę, takie z samymi
zamkami, bez guzików. łatwo je złożyć i schować
w walizce. albo pod bezsenności listwą.
cyferki, jak pyszczki otwarte karpi, już niczego nie
liczą. za dużo wszechświatów, rozlewisk bagiennych,
uliczek ślepych, ciosów od tyłu.
spacer w plenerze to nie byle gratka, powiewają fartuchy
Hesperyd, unosi się cieniutki, ale wszechobecny zapach
jabłek zamiast chloroformu.
w lunetach widać machających pilotów, strzegących
wełny chmur. a stary aktor, jeszcze z filmów niemych,
myje się, goli i sam wkłada skarpetki.
to są takie bajery, przechodzą w błękit, a potem gasną.
do najstarszych należy deszczu kancjonał, kiedy w sieni
rośnie śniedź w zasłuchanym lustrze,
krochmalona koszula wysycha na blachę i spada z
karku, odsłaniając tatuaże ryb, ptaków, węży w sieci
skóry.
