top of page

Anna Przysada – Nie umiałam zapalić latarki

  • Miroslaw Drabczyk
  • 5 dni temu
  • 11 minut(y) czytania


Mówili, że na końcu tunelu zawsze widać światło. Że ono prowadzi, więc nie da się zgubić
drogi. Nawet w takich kwestiach kłamali.

Schody do mojego prywatnego tunelu budowałam sukcesywnie. Pierwsze prace, wówczas
jeszcze naziemne, rozpoczęłam w wieku ośmiu lat, kiedy gryząca woń procentów
rozprzestrzeniła się z oddechu ojca na resztę domu. Dywany zaczęły cuchnąć, jakby
zrezygnowały z mycia na dwa tygodnie. Mój szkolny mundurek częściej prano w Cabernet
Sauvignon niż w Persilu. Ja spałam w pokoiku na górze, ale niewinna spódniczka w kratkę i
białe podkolanówki nocowały w szafie, tuż obok barku w salonie. Nie chciałam wiedzieć,
czego musiały słuchać podczas tamtych nocy. Chociaż i tak wiedziałam. Puste butelki nad
ranem zawsze sprzątała matka. Miała zielone oczy. Bardzo ładne. Szkoda, że wtedy oddzieliła
je od świata obojętnością. Przez to szybko zaczęła przypominać ojca, mimo że była
zatwardziałą abstynentką. Bez znaczenia.

Później to już poszło raczej z górki. Pierwszy stopień w dół – przerażenie dzieci, kiedy
przyszłam na lekcje w zakrapianych na bordowo skarpetkach.
– Ej, patrzcie na jej nogi – szepnął jakiś rudzielec, a inni zaczęli wytykać mnie palcami.
– Czy to krew? – pisnęła jedna z dziewczynek i pobladła gwałtownie.
A to było tylko czerwone wino. Ojciec je strącił ze stołu, kiedy próbował podnieść cielsko z
kanapy i poklepać mnie po głowie na ,,do widzenia’’.
Drugi stopień w dół – kiedy matka nakładała w pośpiechu podkład na skórę mojego
dziesięcioletniego policzka i tłumaczyła, jak skutecznie zakryć siniaki. Nie pytałam, skąd ma
taką wprawę. Ojca nie było wtedy w domu. Powiedział, że wychodzi do kościoła.
Schody do mojego prywatnego tunelu budowałam sukcesywnie. Czasem robiłam chwilę
przerwy. Kiedy indziej przeskakiwałam po dwa piętra naraz. Zdarzało się też, że
wychodziłam na górę zaczerpnąć świeżego powietrza. Ale szybko wracałam – z własnej woli
lub nie. Bez znaczenia. I drążyłam dalej – głębiej, głębiej, coraz głębiej. Aż w końcu grunt
pod łopatą nie stawił oporu. Dwa metry poniżej ostatniego stopnia rozciągała się
nieoświetlona przestrzeń – podziemny korytarz. Zeskoczyłam, a sklepienie zamknęło się nade
mną. Miałam dwadzieścia trzy lata.

Przez kilka sekund byłam słupem soli. A może minut, godzin lub dni. Bez znaczenia. Raz za
razem próbowałam zaprzęgnąć komórki poprzecznie prążkowane do pracy, ale one tylko
udawały, że nie ma ich w domu. Inaczej niż neuronalne siostry. Te akurat siały chaos w
najlepsze. Otwierały szuflady, które kiedyś starannie zamknęłam, wywlekały z nich co
popadnie i zostawiały na podłodze. Potem kilka fikołków przez korytarz i tłuczenie szkła w
drugim pokoju.
Z cielesnego szoku wyrwała mnie kropla wody, która oderwała się od sklepienia i ruszyła na
spotkanie mojego nosa. Potrząsnęłam głową i uniosłam twarz ku górze.
– Gdzie tu jest sufit? – mruknęłam i zmarszczyłam czoło. Okręciłam się wokół własnej osi w
poszukiwaniu jakiegokolwiek punktu zaczepienia, ale wszędzie było tylko czarne nic. – Jezu
– wydusiłam przez zaciśnięte gardło – gdzie są ściany?
Mój wzrok błądził, aż zatrzymał się tam, gdzie powinien odnaleźć dłonie. Czarne nic. Strużka
potu spłynęła mi po kręgosłupie. Musiałam znaleźć ścianę. Wystawiłam ręce na boki i
postąpiłam kilkanaście centymetrów w prawo. Chociaż równie dobrze to mogło być w lewo,
w tył albo w przód. Pomyślałam, że jedynie góra i dół są pewne – dzięki tej kropli na nosie.
Po kilku ostrożnych krokach wymacałam oślizgły kamień. Z ulgą przylgnęłam do
chropowatej powierzchni, mimo że wbijała się w plecy jak tysiąc drobnych szpil. Bez
znaczenia. Moja skóra na przestrzeni nastoletnich lat przyzwyczaiła się do ostrych krawędzi.
Odetchnęłam głębiej i nie wiem, czy to za sprawą większej ilości tlenu w płucach, czy
kojących mnie igieł, przypomniałam sobie o przedmiocie ciążącym w kieszeni. Już od
dziecka intuicyjnie wiedziałam, że kiedyś tu trafię i przygotowałam się zawczasu. W
pośpiechu wyciągnęłam latarkę i wdusiłam przycisk ,,włącz/wyłącz’’. Nic.
– Dalej no – syknęłam i zaczęłam naciskać coraz mocniej. – Nie rób mi tego, błagam, muszę
oświetlić ten syf. – Tłukłam w latarkę, aż rozbolała mnie ręka. – Łaski bez. – Zamachnęłam
się i rzuciłam ją z impetem przed siebie. Huknięcie o podłogę dało się usłyszeć dopiero po
dłuższej chwili. Tunel musiał być cholernie głęboki.
Nie pozostało nic innego, jak przesuwać się wzdłuż ściany. Nie wiem, jak długo tak szłam, ile
metrów pokonałam, ale w końcu w czerni zamajaczył jakiś obraz. Początkowo niewyraźny,
coraz bardziej nabierał ludzkich kształtów. Pojawiły się znajome rysy.
– Mama? – szepnęłam rozedrgana.

Kobieta podeszła bliżej i przyklęknęła na kolanie tuż przede mną. Na rękach trzymała
czekoladowy tort z dwunastoma świeczkami.
– Kochanie dziś są twoje urodziny. Zobacz, co kupiłam w sklepie. – Jej usta ułożyły się w
uśmiech, ale brak kurzych łapek wokół oczu nie pozostawiał złudzeń.
Pamiętam tamten dzień. Matka pomyliła datę moich urodzin – były dwa tygodnie wcześniej.
Postawiłam potem ten tort koło wiaty śmietnikowej na osiedlu. Może koty się do niego
dobrały – dzień dobroci dla zwierząt. Ja to przecież od małego nie lubiłam nawet czekolady.
Byłam wściekła.
Teraz odnajdywałam w sobie tylko rozgoryczenie. Ominęłam ten uroczy obrazek i
odnalazłam chłodną ścianę. Za drugim razem zanurzenie się w ciemności było prostsze. Otuliła mnie ciasno jak koc i szeptała kojąco. Poddałam się i ruszyłam dalej wytyczoną przez nią ścieżką. Dzięki temu nie musiałam myśleć. Tylko ślepo podążać. Nie wiem, jak długo tak szłam, ile metrów pokonałam, ale od środka zaczął skręcać mnie głód. Z każdym krokiem supeł w brzuchu zacieśniał się coraz bardziej. Zasilałam ciało wspomnieniami ulubionego jedzenia. Bakłażany zapiekane z fetą. Świeże, sezonowe truskawki. Owocowe cukierki w formie galaretek.
Dziesięć metrów przede mną wątła smuga światła rozświetliła ciemność i ukazała dwie
dziewczynki – mnie i moją najlepszą przyjaciółkę. Siedziałyśmy na piłkach gimnastycznych,
a wokół walały się skakanki, pomarańczowe paliki i szarfy.
– Zrobisz mi warkoczyki? – Popatrzyła na mnie wielkimi oczami. – Proszę, proszę, proszę!
– Nie chce mi się dzisiaj Hanka. – Podskakiwałam rytmicznie na dmuchanej kuli. – Chyba że
masz coś tam dla mnie. – Wyszczerzyłam zęby i spojrzałam znacząco na tornister z Lilo i
Stitch.
– Nie wiem, o co ci chodzi. – Zacisnęła usta i zmarszczyła brwi, próbując zachować groźny
wyraz twarz.
– No weź. Wiem, że tam są. Tylko najgorsza przyjaciółka by ich nie przyniosła – droczyłam
się dalej.
– No dobra, no już! – Nie wytrzymała i sięgnęła po paczkę moich ulubionych owocowych
cuksów. – Ale teraz warkoczyki!

To była nasza tradycja. We wtorki miałyśmy dłuższą przerwę między dwoma lekcjami
wychowania fizycznego. Ukrywałyśmy się w kanciapie przy sali gimnastycznej. Ja zawsze
zaplatałam Hance warkocze na długich blond włosach, a ona przynosiła cukierki-galaretki.
Paplałyśmy bez końca i zachwycałyśmy syntetycznym smakiem ananasa lub cytryny.
Pamiętała, że nie lubię czekolady.
Burczenie brzucha rozeszło się echem po jaskini. Ściany tunelu wydawały się teraz mniej
zimne. A może to moje ciało ogarnęła fala kojącego ciepła. Smugi światła padały na wilgotne
od łez policzki i kąciki ust – podniesione w górę jak dawniej. Ruszyłam biegiem w stronę
dziewczynek, ale kiedy pokonałam połowę drogi, obraz zaczął blednąć.
– Zaczekajcie! – Gula lęku skoczyła mi do gardła.
Nim dobiegłam, po warkoczykach i cukierkach nie został ani ślad, w ustach tylko metaliczny
posmak. Oparłam ręce na udach i próbowałam złapać oddech. Było, minęło. Oczywiście,
wolałabym usiąść razem z nimi, zaśmiać się głośno i nigdy nie wychodzić z kanciapy. Ale
nawet jeśli znów otaczała mnie ciemność i grobowa cisza, czułam się kilka centymetrów
wyższa. Odgarnęłam włosy z twarzy, zacisnęłam usta i ruszyłam. Poszukać dalej.
Nie wiem, jak długo tak szłam, ile metrów pokonałam, aż wszechobecne milczenie tunelu
przerwało dziecięce pochlipywanie. Najpierw tylko ono, pojedyncze, tuż za moimi plecami.
Później prawie niesłyszalne pociągnięcie dorosłym nosem. Męskie odchrząknięcie –
nieudolna próba stłumienia czegoś większego. Włoski na moim karku stanęły pionowo jak
dobrze wyszkolone wojsko. Ścieżkę dźwiękową tamtego dnia zapisałam w pamięci na
twardym dysku. Odwróciłam się i skierowałam wzrok na jaśniejący w tunelu obraz –
niechętnie, ale byłam to winna Hance. Reszta odgłosów napłynęła naraz w kakofonii: kobiecy
lament, połykane łzy, ziemia uderzająca o drewniane wieko, dzwon kościelny.
– Polećmy duszę naszej siostry Bogu, Ojcu wszechmogącemu – zaintonował ksiądz i złożył
ręce do modlitwy.
Zebrani wkoło ludzie poszli w jego ślady. Niektórzy spoglądali w dół wykopany w
przymarzniętej, styczniowej grudzie, ale zaraz z powrotem skupiali się na czubkach świeżo
wypastowanych butów i mamrotali pod nosem modlitwę. Słowa tych, którym łzy zamazały
pole widzenia, brzmiały raczej jak krztuszenie się niemowląt. Nie miało znaczenia, że byli
dorośli. Ja milczałam. Stałam, wpatrzona tępo w tablicę z napisem: ,,Hanna Stasik. Odeszła w
wieku 16 lat. Żyła pięknie, choć zbyt krótko”. Jeszcze długo po wypadku przyjaciółki z moich
ust nie wydobyło się ani jedno słowo na jej temat. Żadne nie wydawało się dostatecznie
dobre.
I nadal nie było. To zabawne, że wtedy na pogrzebie oczekiwano ode mnie jakiejś, sama nie
wiem, deklaracji? Jakby nie wiedziano, że cisza też potrafi krzyczeć. A ja z roku na rok
osiągałam wyższe tony, choć nawet dzisiaj w tunelu wciąż pozostawałam niema. Oparłam
głowę o wilgotną ścianę i zasłoniłam usta dłonią. Załkałam bezgłośnie. W powietrzu nadal
wybrzmiewało echo modlitwy, chociaż obraz już dawno zniknął. Wolno, krok za krokiem,
próbowałam posuwać się dalej – zgarbiona i milcząca. Łkanie w tle stopniowo traciło na sile,
aż cisza znów zagarnęła całą jaskinię dla siebie.
Zdradliwe myśli wykorzystały wolną przestrzeń. Czy gdybyśmy się z Hanią nigdy nie
poznały, byłoby łatwiej? Na pewno by nie bolało. Ale czy to lepiej? Nigdy nie znalazłam
odpowiedzi, chociaż pytania dręczyły mnie codziennie. Teraz też przewiercały umysł i
wybrzmiewały głośno zupełnie nieproszone. Jak wiele bym dała, żeby w mojej głowie
zapanowała taka głusza, jaka wypełniała tunel.
Próbowałam skupić się na liczeniu kroków, żeby stłumić wyrzuty sumienia. Wciąż na nowo.
Nieskutecznie. Nie wiem, jak długo tak szłam, ile metrów pokonałam, aż w którymś
momencie do mojej świadomości przedarła się woń drzewa sandałowego.
– Adam? – Wyprostowałam plecy i pospieszyłam tam, gdzie zapach wody kolońskiej
wydawał się najbardziej intensywny. – Adam jesteś tu?
Zmaterializował się na podłodze tuż przede mną. Emanował ciepłym światłem. Wstrzymałam
oddech. Trzymał w ramionach osiemnastoletnią mnie. Leżeliśmy w jego sypialni na dywanie
z symbolem mandali. Właśnie skończyliśmy kochać się pierwszy raz w życiu. Dłonie jeszcze
nam drżały, a twarze pokrywały zawstydzone rumieńce.
– Cieszę się, że zrobiłem to z tobą – szepnął, a gorący oddech musnął płatek mojego ucha.
– Ja też. Nie wyobrażałam sobie, że mogło być inaczej.
Głaskał mnie po plecach z delikatnością, jakiej później od nikogo nie zaznałam. Wcisnęłam
nos w zagłębienie jego szyi i wciągnęłam powietrze. Drobiny drzewa sandałowego mieszały
się z zapachem potu, gorącej skóry i ekscytacji. Wdychałam tę mieszankę jeszcze przez
dobrych kilka lat, póki studia w różnych miastach nie rozłączyły nas na dobre.

Ściany jaskini zdawały się pulsować jak żyły pod skórą. Czy aż tak szybko biło mi wtedy
serce? Dziś spoglądałam na nasze młodziutkie twarze i nie mogłam powstrzymać drżenia
warg. Wymarzona pierwsza miłość. Wspomnienia z nim związane i nuty drzewa sandałowego
zawsze budziły z głębokiego snu coś tuż za moimi żebrami. Pamięć o tym, co wspólnie
przeżyliśmy, nie raz pozwalała mi przetrwać. Nawet w najciemniejszym tunelu.
Rozkoszowałam się widokiem naszych ciał i kojącym aromatem tak długo, jak mogłam. Ale
obraz znikał – fragment po fragmencie. Aż pozostała tylko nostalgia i zapach wilgotnych
ścian.
– Rusz się – westchnęłam do siebie – Może jeszcze coś na ciebie czeka?
Nie wiem, czy rzeczywiście wierzyłam tym słowom. Może próbowałam się złapać
czegokolwiek, co pozwalało postawić kolejny krok. I kolejny. I jeszcze jeden. Przesuwałam
się do przodu zamyślona. Rodziłam cichą nadzieję, że znów wyczuję coś innego niż
stęchlizna, ale ta była szczególnie uparta i co chwilę wdzierała się brutalnie w moje nozdrza.
W końcu zaakceptowałam jej obecność, a później zaczęłam przyjmować jak starego
znajomego – zdziwiona, że mogłam w ogóle chcieć wdychać coś innego.
Nie wiem, jak długo tak szłam, ile metrów pokonałam, ale powietrze w tunelu robiło się coraz
bardziej duszne. Na moje czoło wstąpiły krople potu. Chwyciłam brzeg podkoszulka,
podwinęłam do góry i zaczęłam ocierać twarz. Kiedy moje oczy przysłaniał materiał,
powietrze przeszył huk. Zamarłam. Wokół rozbrzmiała muzyka elektroniczna, a podłoga
zadrżała od basu. Mój umysł ogarnęła panika. Komórki neuronalne podniosły alarm –
natychmiast uciekać! Przylgnęłam bliżej ściany. Skamieniałe mięśnie nie pozwoliły na
więcej. Wpatrywałam się w jaśniejący przede mną miraż – tłum dziko tańczących ludzi, w
tym ja i kilku znajomych. Klub Pod Psem, moje dwudzieste pierwsze urodziny.
– Ej! Idziemy na chwilę zapalić, dobra?! Zaraz wracamy – krzyknęła Wera, współlokatorka z
akademika.
– Dobra, jasne! To ja sobie walnę szota! – Machnęłam reszcie ekipy ręką.
Zanurzona w dźwiękach techno ruszyłam w kierunku baru i zamówiłam wściekłego psa.
Kiedy odstawiałam kieliszek, ktoś złapał mnie pod ramię. W klubach co chwilę każdy wpada
na siebie, przepycha i ociera, więc nawet się nie odwróciłam. Aż w końcu mężczyzna
krzyknął tuż obok mojego ucha.
– Barman! Jeszcze dwa razy to samo. Dzięki. – Facet, może ze 2 lata starszy, odwrócił się do
mnie i uśmiechnął zawadiacko. – Po jednym i na parkiet, co ty na to?
– W sumie czemu nie. – Podniosłam ręce w geście poddania się i wybuchłam śmiechem.
Chciałam tańczyć, a moi kumple palacze zazwyczaj długo przesiadywali na dworze.
Wypiliśmy kolejkę i ruszyliśmy między ludzi. Znaleźliśmy trochę wolnego miejsca przy ścianie. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele ze względu na hałas. Po prostu skakaliśmy jak szaleni i co jakiś czas łapaliśmy kontakt wzrokowy.
Ciemna jaskinia. Zacisnęłam powieki, naiwnie licząc, że przywołam ją z powrotem i
schowam się w jej zakamarkach. Ale z gniazda wypełzła już najbardziej jadowita żmija –
myśl. Czy tamtego dnia podtrzymałam jego spojrzenie dłużej, niż powinnam? Nie. To wcale
nie była moja wina, choć musiałam to sobie później wmawiać każdego dnia. Instynktownie
otworzyłam oczy, aby więcej węży nie wykluło się ze swoich jaj.
Obraz wciąż jaśniał w głębi korytarza. On popchnął mnie na ścianę przy barze, przygwoździł
ciałem i zaczął dotykać. Ja zamarłam. Moje mięśnie opuściła cała energia. Stałam w
cekinowej sukience zamarznięta jak góra lodowa, ale każdy skrawek skóry czuł jego palce. I
zapamiętał ten dotyk aż za dobrze.

Dopiero dziś w tunelu, dwa lata później, zdołałam się poruszyć. Może to gorące łzy, spływające po policzkach, otrząsnęły mnie z osłupienia? Najpierw kilka razy mrugnęłam. Potem potrząsnęłam głową. Poruszyłam palcami u rąk i zrobiłam niewielki krok w lewo. W końcu odepchnęłam się od ściany, nabrałam haust powietrza i wydarłam jak nigdy wcześniej.
– Spieprzaj! – Zaszarżowałam do przodu i przebiegłam przez sam środek jaśniejących w
ciemności, splątanych ciał. Zahaczyłam o jakiś wystający kamień i runęłam do przodu. W
ostatnim momencie skrzyżowałam przedramiona i uchroniłam twarz przed spotkaniem z
ziemią. Podniosłam się gwałtownie. Zlustrowałam przestrzeń. Zniknął. Wyciągnęłam rękę w
prawo, ale palce nie znalazły oparcia.
– Nie, nie, nie. Błagam tylko nie to. – W moich piersiach coś pięło się w górę i trzepotało jak
uwięziony motyl. Zaczęłam gorączkowo rzucać się na prawo i lewo, w przód i w tył, nie
wiedząc znów, który kierunek jest gdzie. Na moje czoło wstąpił pot, a kolana ugięły się pod
ciężarem zmagazynowanego bólu – kolekcjonowanego przez lata, ale zawsze starannie
zamykanego na klucz. Teraz nie ważne, jak próbowałam go upchnąć w szufladzie umysłu, ta
nie dawała się domknąć. Opadłam na ziemię i przyciągnęłam nogi do brody.
– Gdzie ja jestem? – Drżałam na całym ciele. – Co jak już nawet góra nie jest górą, a dół
dołem? – Kołysałam się z szeroko otwartymi oczami. – Proszę – wyszeptałam – trochę
światła.
Nie wiem, ile czasu trwałam w tej pozycji, ale cała zesztywniałam. Z letargu wyrwała mnie
kropla wody. Spadła na mój nos. Góra. Powoli podniosłam wzrok. Na suficie rozchodziła się
zielonkawa poświata. Zmrużyłam zaskoczone oczy. Po chwili zrozumiałam, na co patrzę –
szyld z napisem: ,,wyjście ewakuacyjne”. W głowie armia komórek nadziei ruszyła do pracy,
gotowa poderwać ciało do walki. Już podnosiłam się z kolan, kiedy moją rękę oplotły
kurczowo zaciśnięte damskie palce. Zaczęłam szamotać się w panice. Próbowałam raz za
razem odnaleźć wzrokiem twarz tej, która z heroiczną siłą ciągnęła mnie z powrotem w dół.
W końcu na ułamek sekundy wejrzałam w jej oczy. Moje oczy.

Podmuch dusznego powietrza uderzył w moją twarz i wyrwał z zamyślenia. Podniosłam
powieki. Zmrok zdążył się zadomowić aż po horyzont. Pojedyncza łza rozpoczęła wędrówkę
wprost do rzeki, która rozpościerała się pod moimi stopami.
– Masz przed sobą długą drogę – szepnęłam i spojrzałam na wartki nurt, płynący co najmniej
pięćdziesiąt metrów niżej.
Zawiesiłam wzrok na toni i poszukałam po raz ostatni. Wypatrywałam odbicia choćby jednej gwiazdy w lustrze wody.
– Szkoda, że akurat dzisiaj pochmurno – westchnęłam i pokiwałam głową na znak zgody.
Przesunęłam stopy bliżej krawędzi. Przeniosłam ciężar ciała do przodu i pozwoliłam, by moje
mięśnie się rozluźniły – pierwszy raz od wielu lat.

Pomiędzy przęsłami mostu rozeszła się fala dźwięcznego ,,dzyń, dzyń’’. Dwaj chłopcy, na
oko dziesięcioletni, wjechali właśnie na konstrukcję górskimi rowerami i próbowali
prześcignąć się wzajemnie. Jeden z nich nagle zahamował i zeskoczył na ziemię.
– Janek patrz! Coś tu leży – krzyknął i niedbale porzucił górala na asfalcie. – Chodź no tu
natychmiast! Mamy znalezisko. – Przywołał naglącym ruchem ręki.
– Co jest? Coś fajnego? – Drugi chłopiec jednym susem znalazł się tuż obok, a jego oczy
błysnęły z zaciekawieniem. – To latarka?

– Tak, ale zobacz. – Pierwszy zdążył już podnieść przedmiot i bezskutecznie wciskał guzik
,,włącz/wyłącz’’. – Nie działa.
– Daj na chwilę – odparł Janek, przejął zdobycz i ostrożnie podważył paznokciami klapkę
od pojemnika na baterie. – Ha, wiedziałem! – wykrzyknął zadowolony. – Patrz, baterie są po
prostu odwrotnie powkładane. Wystarczy odwrócić i będzie świecić jak nowa.


ree








Anna Przysada (ur. 2001) – psycholożka, początkująca pisarka i słuchaczka pierwszego roku Studiów Literacko-Artystycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Debiutowała w czasopiśmie PantoZIN, na co dzień tworzy we Wrocławiu. Wiecznie zdziwiona zapachem trawy po deszczu i tym, jak szybko jej kundelek Agrest unicestwia nowe pluszaki.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page