top of page

Andrzej Molenda – Tiri



Biały śnieg przykrył brud miasta i wchłonął go. Jak szary welon okrył płyty chodnikowe, podmurówki kamienic, krawężniki kaleczone przez buty, koła pojazdów i urynę pijanych przechodniów. Wszystko to zastygło pod wijącą się w najdziwniejszych formach masą w oczekiwaniu na pierwsze promienie wiosennego słońca. Tiri szła łamiąc przy każdym kolejnym kroku te delikatne formy. Wspinała się po ich szczytach lub tonąc w niezaschniętej mazi błota, śniegu i soli, zostawiając swój trudno rozpoznawalny ślad na wszystkim, czego dotknęły jej buty. Popatrzyła przed siebie spod białego, delikatnie przyprószonego pyłem kaptura. Nawigacja wyprowadziła ją dobrze. Stała przed kawiarnią z wielkimi błyszczącymi neonami w kolorach zestawu akrylowych farb. Jarzące światło leciało w przestrzeń i załamywało się na ubłoconych chodnikach. Spojrzała krytycznie na swoje odbicie, policzki były lekko zaczerwienione od mrozu, ale na szczęście nie było tego widać spod grubego makijażu. Tylko usta nabrały jakiegoś szczególnego wyrazu i nie dało się ich dobrze ułożyć – zresztą to już bez znaczenia, pomyślała i przygryzła odruchowo zdrętwiałą od zimna wargę. Drzwi automatycznie otworzyły się, kiedy tylko podeszła krok do przodu. Wnętrze było pełne niebieskiego światła. Usiadła na plastikowym fotelu obitym lekko brudnym czerwonym pluszem. Bar, metalowa rampa na plastikowym owalu, obsługiwana i czyszczona przez maszyny, emitował zieloną poświatę, która uparcie walczyła o pierwszeństwo z niebieskim światłem. Dookoła szeleszcząc ubraniami siedzieli ludzie z urządzeniami w rękach. Uśmiechali się co chwila w najdziwniejszych momentach. Przez chwilę Tiri chciała sięgnąć po własne urządzenie, ale przypomniała sobie, czym to grozi. Poczuła lęk, który powoli, lecz niepostrzeżenie wlewał się jej przez żołądek do gardła i dalej do głowy. W momencie, w którym chciała krzyknąć, żeby wypuścić go dalej,
zauważyła, że stoi nad nią Rtob.
– Coś niedobrze wyglądasz – zaintonował śpiewnie, przechylając głowę jak ptak, który przygląda się kamieniowi. Tiri poczuła obrzydzenie, które powoli zamieniło się w lęk. Obrzydzenie do tych blond włosów, modnego szeleszczącego płaszcza, makijażu i starannie ułożonej mimiki.
– Ach, to ty. Nie zauważyłam – powiedziała niby od niechcenia – zamówisz mi coś, czy będziesz tak stał? Głos miała pewny, usiłowała tylko ukryć lekkie drżenie dłoni.
– Tobie?
– Ostatnim razem byłeś milszy.
– No dobrze – odpowiedział wciąż nie tracąc dobrego humoru.
Tiri wiedziała, że za kilkanaście minut nie będzie w stanie już nic zamówić w tym miejscu. System z pewną inercją przekaże jej dane do inteligencji obsługującej bar, a wtedy maszyny z obsługi powoli, ale bez zbędnego wahania wyrzucą ją na ulicę. Prosto na zimowe błoto. Widziała to już kiedyś. Niedowierzanie, próby przebłagania maszyny. Zupełnie jakby krzyk miał jakiekolwiek znaczenie dla algorytmów, dla krzemowych ciał. Kiedy tylko postawiono przed nią szklankę z różową cieczą Tiri wbiła siekacze w słomkę i łapczywie zgniatając jej końcówkę piła, póki wystarczyło jej oddechu. Dopiero po chwili rozluźniła szczękę, spojrzała na Rtoba. Patrzył na nią z politowaniem, ale tym razem nie było w jego spojrzeniu złośliwości, która zawsze kryła się mu gdzieś w miejscu głębszym niż źrenica otoczona kolorowym szkłem kontaktowym. To jest moja sekunda, pomyślała Tiri i szeptem, żeby nie zwracać uwagi innych w barze, powiedziała.
– Dzisiaj rano straciłam wszystkie zasięgi – przez chwilę słychać było tylko słodkie piosenki, puszczane zawsze o tej porze na Święto Prezentów.
– Wiem – odpowiedział Rtob podnosząc swoją szklankę – mam swoje źródła informacji, inaczej nie utrzymywałbym tylu followerów. Jak to się stało?
– To przez ostatni wpis – powiedziała, spoglądając lękliwie na swoje urządzenie
mobilne, które, chociaż ukryte w torbie mogło przecież coś zarejestrować. Napisałam, że...
– Co za cudowny wieczór, inteligencja wspaniale dobrała smak, cudowny kolor
słomki – krzyknął Rtob ze źle ukrywaną wściekłością. Tiri zrozumiała w porę, a zresztą pewnie i tak nie miała już nic do stracenia.
– Widzisz – powiedziała po chwili, mieszając resztki kleistej cieczy słomką – tam nie było nic takiego, zwykła pomyłka. Po prostu pomyłka.
– Kto orzekał? – zniechęcony Rtob czując, że i tak nie wymknie się z tej niezręcznej sytuacji i musi dociągnąć w miarę bezpiecznie rozmowę do końca
– Pierwszy stopień AI, sędzia Dominik
– Pisałaś odwołanie?
– Oczywiście. Ze cztery razy, ale zawsze ten sam komunikat.
– Niech zgadnę: „Dziękujemy za zgłoszenie. Twój wirtualny sędzia Dominik AI
pierwszego stopnia przyjął twoją skargę i jest ona rozpatrywana w trybie
normalnym” i po chwili „Dziękujemy. Sprawa została zakończona. W razie
niepogodzenia się z sytuacją lub złej jakości usług prosimy o napisanie odwołania do
Twojego sędziego” – dodał kwaśno i zaraz zerknął na swoje urządzenie mobilne.
Poczuł, że zbytnio się rozluźnił. Tiri uchwyciła tę sekundę strachu i pomyślała, ciekawe, czy coś z tego będzie. Neon przy barze pulsował nadal spokojnie diodowym bezbarwnym światłem.
– Jakie mam wyjście? – zapytała półgłosem
– Albo przekonać Świadomość, ale to mało prawdopodobne. Albo... – zawahał się przez chwilę – albo przejść przez Świadomość.
– Jak?
– Zależy od sprawy, trzeba odpowiednio się odwołać, ale zapomnij, to nie udało się nikomu.
– Muszę próbować – Tiri wzruszyła ramionami zupełnie jakby jej nie zależało
– Zapomnij, jesteś albo za chwilę będziesz zerem. Idź do schroniska dla bezzasięgowych albo upij się, póki możesz i skocz z najbliższego mostu. Coś we wnętrzu Tiri drgnęło, poczuła delikatny dreszcz, który przeszedł jej przez środek ciała od nerek i zagubił się gdzieś przy ramionach.
– Istnieje podobno sędzia ludzki – dodała, badając reakcje Rtoba.
– Skądże? Zresztą, nieważne – podniósł pomalowaną dłoń – i tak tam nie dotrzesz. Kilku jeszcze żyje, chociaż kto to wie. Może już żadnego nie znam, ale nawet jeżeli zdobędziesz adres któregoś, to on i tak do odwołania potrzebuje kodu, którym dysponuje świadomość. Bez kodu sędzia gówno może zrobić. Tiri popatrzyła na swoje ubrudzone buty, dopiero teraz zobaczyła, że podłoga wyłożona jest linoleum, na którym pod warstwą brudu pozostały jeszcze ślady zielonkawej klejącej się farby. Po raz drugi tego dnia przeszła ją fala obrzydzenia. Popatrzyła na Rtoba, ale w jego oczach dostrzegła już tylko ślad złośliwości, który znała tak dobrze.
– No i oczywiście nie będę mógł już z tobą sypiać. Mam za wiele do stracenia. Zresztą i tak nie możesz umówić się ze mną przez aplikację. Do widzenia księżniczko, lepiej już spierdalaj. Wiesz, że za chwilę AI baru się dowie?
Tiri gdyby tylko mogła, wydrapałaby mu oczy jego własnymi paznokciami. Obejrzała się, AI przy barze konsultowały się ze sobą. Nie czekała dłużej, wzięła torbę, wstała, wypiła resztki słodkiej klejącej się cieczy i wyszła. Po raz trzeci tego dnia poczuła obrzydzenie. Tym razem wpłynęło do jej gardła i spłynęło do żołądka.
(...)
Oderwała wzrok od brudnych, obłych kształtów i spojrzała na kolejny zakręt przed sobą. Położyła rękę na mokrej, od mżawki, kurtce. Nigdy o tym nie myślała ale przecież tam w głębi jej ciała coś rytmicznie uderzało. Teraz zlęknione zaczęło uderzać mocniej i mniej równo. Zamknęła oczy.
– To chyba ostatni zakręt – pomyślała. Otworzyła oczy i ruszyła przed siebie.
Wydawało jej się że łuk po którym szła nie skończy się nigdy. Zupełnie jakby zawracała. A może zresztą tak było? Wreszcie na końcu zobaczyła postać ubraną w zdeformowaną zieloną koszulę z jakiegoś nieznanego jej materiału i wąskie spodnie przechodzące w wysokie buty zakończone zardzewiałymi czubkami. To był strażnik. Na głowie miał kaptur. Nie poruszał się, Tiri też zatrzymała się, jakby bezruch strażnika ją obezwładnił. Wreszcie przemogła się i podeszła kilka kroków bliżej. Tak żeby człowiek ją usłyszał, ale tak, żeby w razie czego mogła jeszcze uciec. Przynajmniej miała taką nadzieję. Otworzyła usta i stała tak przez chwilę próbując wydobyć słowa. Wreszcie, dużo
ciszej niż zamierzała, powiedziała
– Chcę wejść do rezerwatu. Czy tutaj jest właściwa brama?
Strażnik drgnął lekko. Od niechcenia sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wyjął z niej pistolet. Strzelił również od niechcenia tuż pod stopy Tiri. Odłamek kamienia przeleciał minimetr od jej oczu zacinając ją w łuk brwiowy. Poczuła, że coś ciepłego spływa jej do oka. Złapała się odruchowo za twarz i zaczęła krzyczeć. Wtedy poczuła na karku dotyk zimnego przedmiotu. Ktoś za nią powiedział
– Taka duża a tak ryczy. O, algorytmie! – za plecami Tiri rozległ się dziewczęcy śmiech.
- Zostaw ją Lilly – powiedział ten sam głos. Człowiek spod bramy z wyraźnym zawodem schował broń znowu w spodniach. – Co my tu mamy – powiedział głos za jej plecami. Tiri obróciła się. Za nią stała dziewczyna o dziwnej, sztucznie wąskiej czarnej twarzy i kręconych włosach. Ubrana była w biały płaszcz, zakończony kołnierzem z futrem.
– Kolejna – znowu się roześmiała nerwowo i machając ręką w stronę postaci przy bramie, dodała – zdejmij ten kaptur.
Spod kaptura ukazała się kobieca twarz pokryta drobnymi tatuażami, zupełnie jakby ktoś zapisał na niej tekst. Uszy kobiety były przekłute dwoma okręgami prehistorycznych dysków magnetycznych a dolna warga odstawała w dół pod ciężarem wielkiego kła przebitego tuż przy kącikach ust. Warga przy każdym geście drgała i kiedy Lilly mówiła, warga zawsze drżała sekundę dłużej.
– Ach, ta nasza Lilly (she) – powiedziała dziewczyna w białym płaszczu.
– Jak masz na imię ? – zapytała się kierując wzrok na Tiri, która ciągle trzymała dłoń na piekącym miejscu ponad brwią.
- Tiri – wyszeptała – przyszłam tutaj żeby...
– Tak, wiemy – dziewczyna kopnęła od niechcenia puszkę leżącą na chodniku – chcesz odzyskać zasięgi, a żeby to zrobić musisz oszukać wielką świadomość. Słowa „wielka świadomość” dodała lękliwym szeptem.
– To nie tak. Zaszła pomyłka
– I na pewno jesteś niewinna, wszyscy jesteście niewinni. Świadomość – dodała po chwili mrużąc oczy jakby miała krótkowzroczność i patrząc gdzieś na ulicę ponad głowa Tiri – świadomość nie popełnia błędów. Inaczej przecież nie byłaby świadomością.
– A Ty jak straciłaś zasięgi? Skąd tyle wiesz?
– Nie straciłam, nigdy ich nie miałam. Urodziłam się tutaj w rezerwacie
– Tutaj? W rezerwacie? – Tiri nagle poczuła się bardzo słaba.
– Lepiej chodźmy za bramę. Lilly idziemy do domu – dodała szybko jakby z niepokojem. Lilly kiwnęła głową i przebita warga drgała jeszcze jakiś czas potwierdzając jej zgodę.
(...)
- To już blisko – szamanka w białym płaszczu podniosła rękę i przyłożyła ją do ust – musimy być cicho, inaczej zasięgi się spłoszą. Po chwili teren zmienił się i zaczęły wchodzić na spore wzniesienie. Najpierw co jakiś czas później coraz częściej Tiri zauważała wywrócone i zardzewiałe pierścieniowe lampy do vlogowania, statywy, routery, ścianki z obdrapaną farbą, poprzerywane blendy. Było ich coraz więcej i więcej. Wreszcie zostali otoczeni przez sprzęt i na szczyt mogli wejść tylko jedną ścieżką o szerokości człowieka.
– Zanim wejdziemy na szczyt, musisz wziąć ze sobą ducha opiekuńczego – powiedziała szamanka szeptem tak cichym, że Tiri trudno było rozpoznać, czy jej oddech rzeczywiście formuje się w słowa, czy to tylko iluzja. Szamanka wskazała na jedno wolne od sprzętu miejsce tuż obok ścieżki, którego Tiri nie zauważyła wcześniej. Podeszła bliżej, okazało się, że puste miejsce było po prostu dziurą, z przymocowaną drewnianą drabiną ginącą w jej wnętrzu. Szamanka założyła na głowę Tiri zapaloną czołówkę i bez słowa wskazała na drabinę. Tiri pochyliła się, żeby oświetlić wnętrze, ale światło nie odbiło się od żadnego dna. Pomimo gorąca wywołanego marszem pod górę poczuła, że robi się jej
zimno na plecach. Odruchowo złapała dziewczynę za ramię. Ta dała jej zachęcające spojrzenie. Tiri wreszcie puściła dziewczynę i powoli bardziej sunąc nisko nad ziemią, niż idąc, zupełnie jakby to coś zmieniało, przybliżyła się do drabiny. Złapała za drewniane poręcze i zaczęła zanurzać się w głębokiej ciemności. Wydawało jej się, że idzie już bardzo długo, ale nie miała odwagi spojrzeć pod nogi. Spojrzała tylko z ciekawości za siebie, bo wydało jej się, że wąski otwór rozszerzył się nieco. Z wrażenia aż krzyknęła, a echo poniosło jej wielokrotnie odbity krzyk na boki, do dołu i ku wylotowi. Rzeczywiście jaskinia była bardzo szeroka, miała pewnie z pięćdziesiąt metrów średnicy, a całe jej ściany od wąskiego wylotu aż do tutaj i dalej w dół, nie wiadomo ile metrów, pokrywały serwery komputerów. Ich lampki odbijały się od wody spływającej małymi, rudymi strumyczkami po czarnych
ścianach. Dopiero teraz Tiri uświadomiła sobie, że cisza jaskini jest wypełniona jednostajnym szumem, przerywanym co pewien czas turkotem jakiegoś mechanizmu zardzewiałego od wilgoci.
Wiązki kolorowych kabli spływały wraz z wodą w dół. Zrobiła kolejny krok i poczuła, że stoi na dnie, a raczej na jednej z szerokich na dwadzieścia metrów półek skalnych wystających ze ścian. Przed nią znajdował się stos czaszek ułożonych w piramidę. Każda z nich miała w oczodołach położoną diodę LED. Na szczycie piramidy znajdował się mały router i urządzenie. Najwyraźniej było to coś, co potrafiło połączyć się z tymi serwerami. A gdyby je tak zniszczyć? - pomyślała nagle. - Może właśnie to te wszystkie komputery tworzą świadomość i sędziego Dominika ? Ale szybko odrzuciła tę myśl. Nie, szamanka mówiła o duchu opiekuńczym. To pewnie jest jakaś stara wersja świadomości łącząca się z komputerami. Zresztą nawet gdyby te serwery należały do prawdziwej świadomości, to pewnie zniszczenie ich nic nie da. Tiri w głębi ducha wątpiła, że tak ważne urządzenia umieszczono by w jednym miejscu. Powinny być rozproszone po różnych obszarach i łączyć się ze sobą, jak połączenia w mózgu. Podeszła do czaszek, zastanowiła się przez chwilę, co ma zrobić. Wreszcie ukłoniła się i wzięła ze szczytu piramidy urządzenie i transmiter z dwoma antenami. Wsunęła to wszystko do kieszeni kurtki i równie powoli jak weszła, zaczęła wychodzić szczebel po szczeblu po skrzypiącej związanej linami drabinie.
(...)
Weszła. Wnętrze dużego pokoju pachniało kurzem i ten zapach złączył się już chyba na zawsze z tym pomieszczeniem. Na podłodze leżał stary wytarty dywan, którego pierwotnych kolorów nie dało się już rozpoznać. Wzdłuż ścian było kilka regałów z książkami, biurko odsunięto w kąt pod okno. Na środku, w zapadniętym półokrągłym fotelu spał staruszek owinięty w koc. Czasem coś mówił coś cicho przez sen, a wtedy siwa głowa kiwała się lekko na boki. Na jego kolanach leżała teczka z
numerem sprawy Tiri. Stanęła w wejściu. To ma być ludzki sędzia? Spodziewała się kogoś potężnego,
jakiegoś... Staruszek oddychał równo... Tiri nie bacząc na to, co widzi przed sobą, uznała, że trzeba dokończyć tę grę i powiedziała
– Dzień dobry, jestem w związku z odwołaniem od sprawy...
Staruszek chrapnął i przewrócił się na bok. Tiri powtórzyła głośniej i dalej nic się nie działo. Wreszcie krzyknęła. Nadal bez reakcji. Obejrzała się dokoła. Na futrynie wisiał mały dzwonek. Bez żadnej nadziei pociągnęła za lniany sznurek. Dzwonek brzęknął cicho. Tymczasem staruszek, jakby o czymś sobie przypomniał, otworzył oczy i półprzytomnie zapytał:
– Co się stało, mogę już iść na emeryturę? Pani z funduszu?
– Dzień dobry jestem w sprawie odwołania od wyroku numer...
Staruszek złapał się za głowę i zastygł w bezruchu.
– A tak – powiedział wreszcie, spoglądając na akta na swoich kolanach – rzeczywiście. Czytałem te akta – uśmiechnął się nagle – naprawdę napisałaś coś takiego ? – Pokazał jej kartkę, na której był wydruk jej nieszczęsnego wpisu.
– Tak – Tiri nie miała odwagi, żeby skłamać.
– A, podaj mi książkę – rzekł starzec. Zza fotela wyjechał robot i podjechał do regału, zdjął jeden z tomów i odwiózł do staruszka. Książka była zakurzona, widać było na niej ślady użycia, część stron powypadała, była też plama tuszu na okładce.
– Wiesz co to za książka? – podał książkę Tiri, żeby lepiej się przyjrzała
– Nie.
(fragmenty większej całości)









Andrzej Molenda – doktor fizyki, popularyzator nauki, tancerz, ruchowiec, poeta. Absolwent UŁ i AM w Łodzi. Pracował m.in. w Centrum Nauki Kopernik i na Uniwersytecie Łódzkim. Jego prace taneczne tworzone w duecie artystycznym z Zuzanną Kasprzyk były pokazywane w Polsce, Litwie, Łotwie, Węgrzech i Izraelu.

Yorumlar


bottom of page