Andrzej Molenda – Polish Express
- Mirek Drabczyk
- 4 dni temu
- 8 minut(y) czytania
Przesuwał kolejne zatłuszczone tacki przez okienko łączące ciasną, wypełnioną wilgotnym
powietrzem, kuchnię z małą salą. Przy każdej kolejnej naciskał dzwonek i wykrzykiwał „Pierogi po
polsku”, „Kluski śląskie”, „Knedle cieszyńskie”. Na ten sygnał odrywali się od stolików klienci i
straszliwie kalecząc nazwy pytali czy w styropianowych, przesiąkniętych sosem pojemnikach, jest ich
zamówienie. Byli to głównie młodzi ludzie, studenci, czasem robotnicy stawiający nowe osiedla, lub
medycy szukający posiłku w przerwie podczas dyżurów.
Uśmiechał się szeroko kładąc ręczniki papierowe, które służyły jako serwetki, na pojemnikach.
Potrafił kląć przy tym nie zmieniając wyrazu twarzy. Nie miał w sumie nic przeciwko klientom po prostu uważał, że im to i tak nie zaszkodzi a jemu pomagało. Zawsze odpowiadali uśmiechem, a czasem próbą niezręcznego „dziękujjeee”, które nie wiedząc czemu zawsze kończyło się wznoszącym akcentem – zupełnie jakby śpiewał to jakiś pijany chórzysta. Tak naprawdę denerwowało go tylko kiedy nazywali to miejsce „czeską budką”, Czechy to nie to samo co Polska mamrotał wtedy pod nosem, chociaż właściwie samemu nie miał pewności nie był w domu od ponad trzydziestu lat. Tak samo jak nie miał pewności co do tego czy dania, które podawali rzeczywiście tak smakują w kraju, czy też samemu powymyślał część z nich i dostosował do lokalnych potrzeb.
Otarł pot wierzchem dłoni, odruchowo złapał krawędź poplamionego fartucha, dziś było wyjątkowo gorąco i duszno. Zbliżał się wieczór, największa fala klientów już chyba przeszła. Oparł się o kontuar. Dźwięki miasta wpływały delikatnie przez uchylone drzwi, szum samochodów elektrycznych, odgłosy butów i dźwięki z pobliskiego parku. Nagle pośród tych wszystkich odgłosów uświadomił sobie, że słyszy jakąś nieuchwytną melodię. Albo wydawało mu się, że słyszy. To było, było... nie miał pewności ale coś mu to przypominało. Jakiś smak na końcu języka ? Coś..jakby z dzieciństwa...w tym momencie ktoś przeszedł przed prostokątem stworzonym z otwartych drzwi i wpadającego w otwór
oślepiającego popołudniowego światła przysłaniając je na chwilę i rzucając długi cień na podłogę.
Poczuł ukłucie w klatce piersiowej, nie takie jak zazwyczaj, ale paraliżujące i rozlewające się na
całe ciało jak szpilka, która rozszerza się i wreszcie nie ma miejsca w całym sobie żeby się przed nim
schronić. Przed oczami zawirował mu jakiś obrazek, podwórko, paczkomat, jakiś sklep, chyba tak
wyglądało dzieciństwo. Jedną ręką złapał się za klatkę piersiową drugą próbował przytrzymać się blatu, strącając przy tym kolejną tackę. Dźwięki ucichły po czym wszystko wróciło do normy. Poczuł, na czole krople zimnego potu. Ktoś do niego mówił, i trzymał za ramię. Po chwili sobie uświadomił, że to jego córka, no tak dzisiaj nie ma zajęć na uniwersytecie.
- Tato – powiedziała po polsku z wyraźnie chińskim akcentem – wszystko w porządku ?
- Tak, tak – potrząsnął głową jakby budził się z głębokiego snu i spróbował się uśmiechnąć – w porządku tylko mnie dzisiaj te zafanduły denerwują – Przesunął palcem po prawie pustej sali.
- Tato, nie lubię jak tak mówisz.
Tym razem naprawdę się uśmiechnął. W sumie nie miał tutaj aż tak źle, po kryzysie kiedy w kraju nie
było pracy uciekł tutaj. Student polonistyki otworzył budkę z jedzeniem w środku jakiegoś zapadłego
kilkumilionowego miasteczka w prowincji Syczuańskiej. Trafił dobrze, koło akademików lokalnego
uniwersytetu medycznego. Zresztą jego córka teraz tam studiuje. Szybko zrozumiał, że ma być tanio,
dużo i lekko egzotycznie. Udało mu się ściągnąć jakąś grafikę jelenia na rykowisku, która miała
symbolizować Europę i kilka cerat w krakowską kratę. Na początku było ciężko, pracował sam siedem
dni w tygodniu. Później poznał dziewczynę, która czasem przychodziła tu zjeść, ożenił się. Pracowali
razem. Po kilku latach zaczęli tu przychodzić nie tylko studenci, ale też pracownicy biur i inni klienci. A zresztą może to byli studenci, którzy się dorobili, a przychodzili z sentymentu. Często zostawiali duże napiwki dla „biednych imigrantów”. Zresztą w ogóle traktowali go raczej życzliwie, jakoś wrósł w
krajobraz i nie stracił klientów pomimo że jego śladami szybko podążyli inni rodacy. Niektórzy otwierali nawet bardziej luksusowe restauracje, ale mieszkańcy twierdzili, że nie zje się tam tak dobrze jak u niego. Tak naprawdę pomimo tego samego, od lat, fartucha i podartych jeansów to dorobił się swoją ciężką pracą i pewnie miał większe oszczędności niż nie jeden z tych co zostawiali napiwki. Wolał się z tym nie obnosić ale starczyło na dobre mieszkanie i małą kawalerkę dla córki na czas studiów, a przecież wysyłał regularnie pieniądze do Polski no i miał jeszcze dużo w zapasie..
- Powinieneś odpocząć – powiedziała córka wyrywając go z zamyślenia
- Odpocząć, odpocząć... Wszystko w porządku - odpowiedział z irytacją. Sam nie wiedział, czemu go to
zdenerwowało – stary ojciec jeszcze trochę potrafi, idź już do domu, masz przecież zajęcia od rana a ja posprzątam tu jeszcze.
- Na pewno ?
- Tak, tak już prawie koniec na dziś – po czym dodał naciskając dzwonek „ Placki ziemniaczane z
kapustą”
- Dobrze to ja lecę, pa napisz wieczorem, jak dotrzesz do domu.
Następne dwie godziny minęły spokojnie, dosłownie kilku ludzi zamówiło coś na wynos. Aż się zdziwił,
że dzień jest taki leniwy. Z nudów zaczął obserwować salę, spojrzał krytycznie na grafikę z jeleniem
pokrytą plamami tłuszczu. No może czas już zmienić – pomyślał. Wziął szczotkę, miał jakąś awersję do
tych robotów sprzątających i zaczął zamiatać podłogą pokrytą niegdyś niebieskimi kafelkami. Właśnie
kończył zbieranie piasku do szufelki kiedy poczuł czyjąś obecność. Powróciło uczucie kłucia w klatce
piersiowej, ale tym razem nie było obezwładniające. Tliło się zupełnie jak przygaszony gaz pod
czajnikiem z herbatą. Otrząsnął się i pomyślał – Oj niedobrze ze mną, może rzeczywiście czas trochę
zwolnić. W tym momencie brzęknął dzwonek zawieszony na futrynie drzwi. Spojrzał na zegarek, było
po dziesiątej wieczorem, palniki kuchenki już dawno były wygaszone. Ciągle zbierając resztki piasku
zmiotką i nie oglądając się na drzwi powiedział kalecząc straszliwie mandaryński
– Po dziesiąta zamknięcie, jutro twój koń
–Jeżeli to nie jest dla Pana kłopot, to wolałbym mówić po Polsku – odpowiedział męski głos nie
posiadający ani śladu obcego akcentu. Głos kogoś kto musiał urodzić się w Polsce, ale nawet nie, to był głos wyuczonego spikera, aktora, śpiewaka, kogoś kto miał wrodzony talent i spędził lata na treningu. Wszystkie akcenty były równo i dobrze rozłożone, pauzy przychodziły po sobie w odpowiedniej kolejności a zakończenie zdania niosło ze sobą nostalgiczną nutę dźwięku żab łapanych na łąkach przez bociany. Zamarł na chwilę. Jego myśli zaczęły biec jakimś dawno nie używanym torem prosto w stronę jakiegoś zamkniętego tunelu. Był tutaj co prawda kiedyś student polonistyki, chińczyk, jakiś zapaleniec, ale od razu słychać było, że wymowa i gramatyka sprawia mu pewną trudność i nie ma mowy o pomyłce z rodzimym użytkownikiem języka. Lekki niepokój, nie wiedzieć dlaczego przerodził się w przerażenie, poczuł że wszystko się w nim trzęsie tak jakby żołądek próbował wskoczyć w miejsce, w którym nie powinno go być. Tylko spokojnie – powtarzał w myślach nie będąc w stanie wstać i obrócić się w stronę drzwi.
– Nie potrzebnie się pan boi – powiedział głos – nic strasznego się nie wydarzy. - Nic
najprawdopodobniej, już się nie wydarzy – dodał akcentując słowo nic.
Zerwał się z podłogi rzucając szufelkę, która zostawiła w locie ogon piasku na przed chwilą sprzątanej
podłodze i ze zdziwieniem stwierdził, że wpuszczając przez uchylone drzwi odgłosy nocnego miasta w wejściu stanął Chińczyk w jasno szarym dobrze skrojonym garniturze, rękawiczkach tego samego koloru i butach na których nie widać było śladu zabrudzenia. Zupełnie tak jakby przed chwilą opuściły wystawę sklepu, do którego zwykli śmiertelnicy, operujący zwykłymi kartami kredytowymi nie mają dostępu. Nawet nie wiedzą gdzie takich szukać. Nieznajomy uśmiechnął się. Zdjął prawą
rękawiczkę i trzymał ją teraz w lewej ręce, w której do tej pory miał tylko laskę ze srebrnym okuciem.
Nie zwracając na niego uwagi wyjął z kieszeni marynarki zegarek kopertowy. Podszedł do stolika, krytycznie spojrzał na oparcie krzesła, odsunął je laską. Westchnął i tak jakby miało go to zabezpieczyć przed poplamieniem się powoli usiadł. Zaprosił gospodarza gestem, żeby także usiadł.
- Porozmawiajmy – dodał, wydawało mu się, że to było nie potrzebne, ale nic w gestach nieznajomego i jego sposobie mówienia nie wskazywało na to, że znał takie słowo jak „niepotrzebne”. A więc widocznie, było potrzebne.
– Porozmawiać, ale o czym ? – zapytał zakładając na prawe oko binokle.
– Właśnie – dodał z naciskiem nieznajomy – nieźle się tutaj napracowałeś – kontynuował wskazując
srebrnym okuciem na sale kuchnie – dorobek życia... Chcę żebyś mi coś ugotował – powiedział po
dłuższej pauzie rozkładając prawidłowo akcenty w słowie „ugotować”.
- Ale co? Może ...
- Żadnych krokietów warszawskich – przerwał głośno nieznajomy – ani oscypków z Zabrza ani nic z tego co podajesz swoim gościom udając, że to polskie jedzenie. Dobrze wiemy, oboje, że nikt w tamtym kraju nie je wędzonego tofu, ani nie doprawia żałośnie kimchi trawą cytrynową podając z grzybami moon.
- To może ...
- Kotlety schabowe z mięsa kupowanego w lokalnym sklepie, przyprawiane curry z ziemniakami z tego wielkiego worka na zapleczu, na którym jest napisane Idacho Potatos też nie wchodzą w rachubę. To musi być coś autentycznego, coś co można zjeść tylko w twoim kraju. Musisz się lepiej postarać. Od tego dużo zależy.
– Co... co od tego zależy? – zdenerwował się wreszcie i uderzył szmatą w stół. Nieznajomy spojrzał na
niego, po czym otworzył wieczko zegarka kopertowego. Położył go do góry nogami na stole. Zamknął i
otworzył dłoń, a na niej nie wiadomo skąd pojawił się mały klucz, którym nakręcił mechanizm. Z
obudowy wyjechała mała pozytywka, z tancerką wyrzeźbioną w utwardzanym mosiądzu. Zaczęła grać
melodię.
– Masz piętnaście minut.
Jeszcze raz zrobiło mu się zimno, wreszcie zrozumiał. Nieznajomy uśmiechając się połową ust dodał – I obaj wiemy, że knedle nie są polskie tylko czeskie.
Właściciel wstał powoli od stolika, przeszedł do kuchni. Na szczęście w szafce miał jeszcze ten podły ryż, którego używał do suszenia telefonu, kiedy wpadł mu do kubła z wodą. Odstawił na bok”rice coocer”, podpalił gaz pod kuchenką, wyjął z dolnej szafki mały garnek, wsypał do niego na oko ćwierć paczki ryżu zalał wodą, przykrył pokrywką i wstawił na palnik.
W zamrażalniku miał jeszcze opakowanie truskawek. Kiedy ryż się gotował rozmroził je, rozgniótł widelcem i dodał resztkę jogurtu. Dosypał kilka łyżek cukru i mieszał , póki ostatnie grudki nie rozpuściły się w różowej masie. Ryż był gotowy. Nałożył kilka łyżek lekko sklejonych ziaren na talerz z niebieską obwódką. Polał sosem, nie popełnił tego błędu i zamiast jednorazowych pałeczek na brzegu talerza położył widelec marki gerlach, który przywiózł lata temu kiedyś ze sobą. Włożył to wszystko na czerwoną tackę i zaniósł nieznajomemu.
– W samą porę.
Pozytywka właśnie przestała grać. Obcy patrzył przez chwilę na parę unoszącą się z kupki ryżu, która mieszała się z wilgotnym powietrzem, tworząc jedno i niosąc ze sobą zapach ciepłych już truskawek. Wreszcie wziął widelec wbił w sam środek i podniósł na wysokość ust. Przez chwilę jego nozdrza drgały lekko, zupełnie jak u konia, któremu podaje się marchewkę. Powoli smakował truskawkowy sos i ryż. Wreszcie uśmiechnął się odkładając widelec.
– Dobra robota – powiedział – to chyba już wszystko, zdałeś, czy to nie dziwne jak rzeczy w takim
momencie tracą na znaczeniu ?
– Tak to dziwne.
Nagle wszystko przestało go obchodzić, nawet to, że jego nieważkie ciało podpowiedziało mu, że upada, i ten upadek trwa i jego długość wydaje się nieskończona. I że już nie czuje zapachu mrożonych truskawek i że sala i kuchnia zaczyna wirować i zamienia się w długie spirale. I że robi się ciemno.
Nieznajomy westchnął. Przysunął krzesło do stolika i wyszedł starannie zamykając za sobą drzwi
budki, na których był namalowany niebieską farbą dumny napis „ Polish Express”.

