imperia
wpatruję się w morze i katem oka dostrzegam wszystkie
stoczone tu bitwy. zatopione
okręty chełpiące się swym orężem. karawele
zwożące bogactwa z nieznanych lądów. tak rodziły się
imperia i rozpadały się niczym zamki
z piasku. spoglądam na bawiące się obok dzieci
z uporem wznoszące kolejne
imperia.
jonasz
ulice po zmierzchu przypominają otwarte paszcze
kaszalotów. połykają domy i przemykających
między nimi ludzi. nawet świeżo rozbudzone
światła latarń. jak jonasz mieszkam w brzuchu
miasta nie znając chwili
kiedy fale wyrzucą mnie
na brzeg.
miasto
to był zwyczajny dzień. miasto jak zwykle parowało
tłumem spieszących do pracy i zapachem spalin
snujących się wzdłuż ulic. szukałem
pośród nich swojego miejsca ale moje kroki
odeszły gdzieś daleko. tam gdzie miasto
kończy swe panowanie a linia morza łączy się
z horyzontem. siedziałem na opuszczonej łajbie
i liczyłem przybijające do brzegu fale. miasto odpływało
ode mnie a jego gwar zakrzykiwały zgłodniałe
mewy.
pocztówka z nieobecności
nigdy mnie tu nie było. tylko niespieszne kroki
morza pozostawiły ślady na piasku. a jednak
wróciłem do miejsca swojej nieobecności.
choć wszyscy powtarzali abym tego nie robił.
mówili że przeszłość jest rzeką
i nigdy nie powraca. ale mewy wciąż te same
i słony smak wody. takie jak zapamiętałem
z mojej nieobecności.
powróciły łodzie
powróciły łodzie do portów nie odkrywszy lądów. wszystko
zostało już nazwane. nowe ziemie postarzały. dawno
skradziono złoto mirrę i kadzidło. przyglądam się połamanym
masztom i zmęczonym twarzom żeglarzy. ich matki
nie doczekały synów. odpłynęły na wyspy z których nie ma
powrotu. stęsknione żony znalazły innych kochanków.
spaceruję brzegiem morza. w oddali biała mewa
rozcina niebo jak żagiel.
ruiny akropolu
nadszedł czas gdy wycięto stare drzewa. przeczuwałem tę chwilę.
kurczyłem się w sobie jak zużyty sweter. obudziłem się
gdy było już po wszystkim. stałem na wielkim pobojowisku
i przyglądałem się trupom drzew. gniazdom oczu
z których wypadały małe pisklęta łez.
przypomniały ruiny akropolu
i smutne twarze antycznych herosów
odarte z atrybutów boskości.
stare drzewa
poznałem wiele krajów lecz nigdzie nie odnalazłem
siebie. tylko piramidy udawanych uśmiechów
ironicznie przymrużone oczy muzeów
sugerujących że w swoich wnętrzach kryjemy
eksponaty z tej samej epoki. próbuję odrodzić się
w sylwetkach mijanych chłopców i spojrzeniach
roześmianych dziewcząt ale zbyt szybko
stają się przeszłością. tylko stare drzewa obok drogi
wyciągają do mnie ramiona
nie pozwalają odejść.
śnienie
Ewie
wymyśliłem ciebie w młodzieńczych snach. zanim
stałaś się. zanim moje oczy przyzwyczaiły się
do twojego widoku. usta nauczyły twojego smaku.
dopiero kreśliłaś w oczach pierwsze przebłyski
uśmiechu. jeszcze nieświadome że sen stanie się
jawą. szedłem ulicą i śniłem. budziłem się a sen
się nie kończył. wyciągnąłem rękę a ty obok
właśnie stawałaś się.
wanty
stoję na molo coraz bardziej wychodzącym
w morze. tak jakby pragnęło odejść
od brzegu. zapomnieć o nim i podążyć własnym
szlakiem. znanym tylko sobie. śledzę loty ptaków
połykających horyzont niczym rybę
płynącą pod powierzchnią wody.
podążam za nimi wzrokiem jakbym chciał poznać
co kryje się za linią łączącą niebo z morzem. pytam
cieni żeglarzy którzy nie powrócili do portów
ale milczą jakby im zerwane wanty
zasznurowały usta.
