Obrót
Przebiega przez tunel, listki niespiesznie poruszają się na wietrze,
w stronę oceanu. Leć dziecko, nie skręcaj, nie odbijaj. Raz za razem.
Odkąd gwałtowny haust powietrza wypełnił pierwszy raz płuca, otwierają się i zamykają.
Na początku nieporadnie. Podobno od wczesnych lat miał jakieś podejrzenie,
że należy wystukać każdy dźwięk, wykrzyczeć samogłoski, wystękać większe i mniejsze
przeciwności. Dzień za dniem. Monotonnie od rozsypanych mostów, tuneli, fragmentów
lasów, linii kolejowych, po zapach kiełkującej zieleni, którą z wiekiem równo przytnie.
Od czasu do czasu woda wypłukuje torf i ametysty, pęknięcia znosi w dół Achill.
Kiedy się spotkaliśmy – choroba – pomyślałam i wtedy jeszcze nie wiedziałam,
że z gorączką wyśnię ludzkich świętych, a ufność w ich wygłaskane piersi mnie uzdrowi,
tchnie czymś ascetycznym albo doszczętnie rozsypie.
Cisza ukojona oddechami, wiatrem i zapachem ziemi. Skały zalane rdzą,
przez które przebijają rozmaite przewidzenia, echa, zaprzeczenia. Obraz codzienności,
w którym nie brakuje wzruszeń, nienazwanych słów. To nas urządza i określa.
Dzieci zbierają kasztany. Pękają orzechy. Obok słoneczniki przerastają murki.
O trwonieniu
Proste jest proste. Ból, smutek. Czas w odcieniach czerni i bieli,
moment łączenia, gdy rozmywa się ostrość, ostatnie maźnięcia.
Przeglądam smugi, kierunki, w jakich wędrują, załamują światło.
Odmawiam wina i mantry na lepsze trawienie.
Słowa light, kiełkujący mak, dokarmianie tlenem ledwo żyjącej yuki.
Wczepiam się na kilka chwil w opowieść o podziałach, rozdziałach,
na które już nikt się nie łapie, nie ma wyraźnej granicy pomiędzy
południem a północą.
Deszcz. Ociekamy z nudów, gdy stoimy na wietrze.
Zastanawiamy się, ile kropel mieści się w beczce.
Przeliczam powierzchnię, jakieś dane.
Nie potrafię odjąć gnijącego mchu, liści.
Mam je na wyciągnięcie ręki, w palcach. Przecieka odwrócony
na drugą stronę t-shirt z rysunkiem drzew.
Potykam się o połamane gałęzie. Wystające kamienie.
Wycieram starannie buty. Zdarte noski.
O dniach za dniem
Nie wiem kto bardziej do mnie przemawia. Mocniej, kiedy idziemy w prażącym słońcu.
W lekkich butach. Długie kroki, cienie. Zapach morwy, wiatru i skóry. Jeszcze ciepłej wody.
Nie załapuję się na przypływ, na płonące torfowiska, na nic. Puste kłosy, wyblakłe warkocze.
Ludzie ustawiają się wzdłuż muru, pod zamalowanymi oknami. Czekają.
Jak wtedy, gdy rozmawialiśmy o zaćmieniu księżyca, a chmury rozciągnęły się i zawisły
nieruchomo. Nie pamiętam kto kogo przegonił. W którą porę roku wpatrujesz się teraz, daleko od
swoich, otoczony cedrami albo cisami.
Zależy jak długo patrzysz w jedno miejsce. Pomiędzy zaostrzonymi ołówkami, w grafitowe odbicia
palców na listowym papierze. Rozdarłam kopertę. Wiedziałeś, że najchętniej wczytuje się deszcz.
Krople układają ciągi czasowników i przymiotników.
Noc w noc, przy otwartych oknach wypuszczałam odpowiedzi. Patrzyłeś,
czy się unoszą i rozpływają. Wsiąkają w ziemię.
Wiersz z podróży
Bądź odważna, słyszę i nadgryzam wędzidełko, psiakrew!
Miesza się z jedzeniem – rozróżniam zagmatwanie.
Przyjdziesz, chociaż dzwonek nie zamelduje gości
(buty w złym guście, szaliki w mdłych kolorach), przestaniesz grymasić
– zostawię otwarte drzwi. Znajdę przyjemność w zapełnianiu
milimetrowych linijek, a jednocześnie wymarzę mężczyzn i kobiety
o tych samych znamionach. Zasnute pajęczynami okna, kruche resztki
skrzydeł – wykluły się i zaraz pokryły kurzem. Gdybyś mogła wypełnić pokój
bąbelkami powietrza – ścieżkami biegną dyszące ryby. Słyszysz pluskanie?
Wyciągają pyszczki aż poczują wodę. Skurcz żołądka,
czarny, wilgotny. Brudne ręce, piasek z zapchanych odpływów,
nagle widzę siebie z żelazkiem. Prasuję koszulę i unoszący się zapach
mgły.