Tomasz Dalasiński – dwa opowiadania
- Mirek Drabczyk
- 2 dni temu
- 17 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 2 dni temu
Skrajobrazy
Musiałem na chwilę przysnąć, bo kiedy na skutek uderzenia głową w szybę autosana, który najwidoczniej podskoczył na jakiejś nierówności, nagle się ocknąłem, zobaczyłem, że krajobraz za oknem całkowicie się przepoczwarzył. Wyjechałem z kolejowego dworca głównego, który wtedy tymczasowo pełnił też funkcję dworca autobusowego, w nadmorskim mieście wojewódzkim o trzeciej nad ranem wczesną jesienią dwa tysiące czwartego albo piątego roku. Gdy wyjeżdżałem, świat spowijała ciemność rozjaśniana tu i ówdzie ulicznymi latarniami, światłami sygnalizatorów i skrzącymi się jaskrawo elektrycznymi bilbordami, ciemność ze stali, o ostrych krawędziach przecinających źrenice wpatrujących się w nią ludzi. Co można zrobić z taką ciemnością? Najsensowniej ją przespać, bo w niej nic się nie dzieje, a jak się dzieje, to lepiej, żeby człowiek tego nie widział. I może właśnie dlatego zasnąłem zaraz po tym, jak drajwer wrzucił pierwszy bieg, zwolnił sprzęgło i nacisnął pedał gazu. W autobusach zasypiałem zresztą, od kiedy pamiętam, z nadzwyczajną łatwością. Wydaje mi się, że mój spaczony umysł odczytywał miarowy, rytmiczny ruch pojazdu jako bujanie się niemowlęcej kołyski, a towarzyszący mu szum kół po asfalcie – jako szmer serca matki. Dlatego w autobusach czułem się dobrze, niemal jak w domu, i dlatego spałem w nich jak zabity.
Ale sen przyszedł na krótko. Obudziłem się, przetarłem oczy, które, co mnie trochę zdziwiło, zdążyły zaropieć, i spojrzałem za okno.
Był już dzień, właściwie początek dnia. Słońce właśnie wschodziło, ale jakoś niemrawo, jakby nie do końca przekonane, że warto, jakby ludzie wcale nie zasługiwali na jego obecność. Mleczne światło rozlewało się po świecie jak rozpuszczone mydło po łazienkowej umywalce i kładło w trawie swoje odblaski, jakby ktoś rozrzucał tam błyszczące dwuzłotówki. Za oknem nie było już miasta, tylko wyblakłe pola i chaty z eternitem na dachach sprawiające wrażenie, jakby miały zaraz zapaść się pod własnym ciężarem. Wlokła się po nich delikatna mgła wyglądająca tak, jakby wyszła z przedwojennego filmu. Nad nimi kłębiły się chmury, ciężkie i ołowiane, ale nie na tyle, żeby grozić deszczem, przynajmniej nie w tym momencie. Wisiały raczej tak, jakby same nie wiedziały, co z sobą począć. Trudno było ocenić, gdzie przebiega granica między ziemią a niebem, bo wszystko wyglądało tak samo – szaro i nijako.
Po kilku minutach wjechaliśmy do jakiegoś miasteczka. Widziałem w nim, mimo że wcale tego nie chciałem, odgrodzonych ode mnie bezpieczną warstwą hartowanego szkła ludzi zdarzających się w skali tak małej, że prawie ich nie było, i pojawiających się jak duchy: na chwilę, dyskretnie, w prześwitach między budynkami, nigdy w całej pełni ich najpewniej różnych, a mnie w ogóle nieznanych żyć.
Jakiś facet, dobrze po pięćdziesiątce, ubrany na szaro i niemal zupełnie zlewający się z równie szarym tłem, pchał przed sobą pamiętający komunę, zdewastowany dziecięcy wózek. Dziadek, pomyślałem, wyszedł na poranny spacer z wnuczkiem albo wnuczką. Ale nie, gdzie tam; kiedy przyjrzałem się dokładniej, zauważyłem, że facet zamiast dziecka do wózka wpakował różnej maści metalowe artefakty: rury, stelaże, kliny, drut wiązałkowy, szprychy rowerowe, kto tam wie, co jeszcze. Najwidoczniej zbierał złom, w ten sposób zarabiając na życie lub dorabiając do pensji czy renciny. Wszystko to trzeszczało i stukało przy każdym kroku, jakby samo nie było pewne, czy chce jechać dalej. Facet pchał wózek z miną człowieka, który już dawno przestał oczekiwać od świata czegokolwiek, ale wciąż miał w sobie tę resztkę uporu, która każe mu wstać z łóżka i iść. Dokąd? To już mniej ważne. Ważne, że się idzie. Że się idzie dzień po dniu, nie zważając na to, czy z nieba leje się żar, czy pada deszcz albo śnieg, czy jest zimno, ciepło czy nijak. Że się idzie, bo trzeba iść, na przekór wszystkiemu i wszystkim, nawet na przekór samemu sobie.
Kawałek dalej inny facet, ubrany dużo lepiej, bardziej modnie i elegancko, prowadził na smyczy psa, chyba teriera. Pies, nie wiedzieć czemu, wyglądał na smutnego, ale i facet był jakiś przygaszony – obaj, człowiek i jego pies, pies i jego człowiek, zwiesili głowołby i wodzili wzrokiem po ziemi, jakby w pełnym skupieniu szukali tam czegoś, czego odnalezienie nadałoby ich życiom sens. Pies raz czy dwa spojrzał w stronę autobusu, ale zaraz odwracał głowę, jakbyśmy byli dla niego tak samo nierealni, jak on dla nas. Facet nie spojrzał ani razu. Nie wiem, czy człowiek i pies znaleźli to, czego szukali, bo autobus skręcił na skrzyżowaniu, a oni zniknęli mi z oczu.
Dwie ulice dalej wspaniale ufryzowana kobieta z książeczką do nabożeństwa w prawej dłoni i torebką w lewej w pośpiechu zmierzała na mszę świętą w jednym z tutejszych kościołów (były przynajmniej dwa, bo tyle zdążyliśmy minąć), ale wcale nie wyglądała na taką, co się modli, tylko na taką, co wie, jak wyglądać, kiedy się modli. Każdy krok miała odliczony, jakby ćwiczyła go przed lustrem w przedpokoju, zanim wyszła. Torebka lekko bujała się w rytm jej marszu, a książeczka, obłożona czarną folią, zdawała się trzymać w powietrzu sama z siebie. Przyglądałem się jej chwilę, aż rozpłynęła się za rogiem, zostawiając po sobie tylko echo obcasów na popękanym bruku.
Tuż obok na odrapanej ławeczce przy zarośniętym rzęsą oczku wodnym ściskała się para pijaczków – kobieta i mężczyzna – wyglądająca jak dwie połówki tego samego, siwawo-fioletowego, dobrze już nadgniłego jabłka. Siedzieli blisko siebie, tak blisko, że nie wiadomo było, gdzie kończy się ona, a zaczyna on. Siedzieli tak, jakby całe ich życie mieściło się na tej ławce. Kobieta miała na sobie coś w rodzaju płaszcza, bardziej szmaty niż ubrania, a na głowie czapkę, z której sterczały pasma posklejanych włosów. Twarz mężczyzny była zmięta jak papier po nieudanej próbie napisania ważnej, najważniejszej w życiu książki.
Mężczyzna obejmował kobietę mocno i szczelnie, jakby bał się, że zaraz mu zniknie. Śmiali się. Śmiali się, ale to był śmiech dziwny, zmęczony, taki, który nie ma w sobie radości, tylko jakąś cichą aprobatę dla świata takiego, jakim jest, mimo że wcale nie jest taki, jaki być powinien. Ona coś mówiła, niewyraźnie, jakby językiem, który dawno przestał działać jak należy. On kiwał głową, szybko i gwałtownie, chcąc jej dać znać, że rozumie, nawet jeśli naprawdę nie rozumiał niczego.
Trochę dalej i nieco w głębi, na wybetonowanym placyku wyglądającym jak dawne składowisko materiałów budowlanych, trzej chłopcy grali w piłkę. Jeden z nich, mający na sobie koszulkę samoróbkę FC Barcelony z numerem 10 i wypisanym drukowanymi literami nazwiskiem z walącym po oczach błędem ortograficznym RONALDINJO, usiłował robić z piłką jakieś sztuczki, ale nie za bardzo mu to wychodziło. Piłka, stara, obdarta ze skóry, przypominała bardziej balon po przejściach niż prawdziwą futbolówkę. Chłopak podbijał ją kolanem, próbując złapać równowagę na jednej nodze, ale za każdym razem coś szło nie tak: albo piłka uciekała mu na bok, albo on sam, przeklinając pod nosem, tracił równowagę i musiał od nowa zaczynać swoje akrobacje. Kto by się wtedy spodziewał (ten chłopiec z podrabianym t-shirtem na pewno nie), że za kilka lat dzieciakowi z Porto Alegre, który objawił się światu jako genialny Ronaldinho Gaúcho, fanatyczni kibice wpierw postawią siedmiometrowy pomnik, a potem w przypływie gniewu za nieudany mundial puszczą ten pomnik z dymem?
Za rogatkami miasteczka zatrzymaliśmy się na nieplanowany postój przed przydrożnym zajazdem, takim, jakich wówczas, zanim żywieniem podróżujących zajęły się zachodnie sieciówki typu McDonald’s i KFC, było u nas pełno. Kierowca wyrzucił wszystkich z autobusu i kazał pójść na kawę albo siku, albo na jedno i drugie, obojętnie w jakiej kolejności, bo sam, jak stwierdził, ma już dość i musi trochę odzipnąć.
Zajazd wyglądał jak skrzyżowanie baru mlecznego z remizą. Szyld na dachu ledwo trzymał się konstrukcji, a wymalowane na desce litery BAR U STASIA były tak odrapane, że mogły równie dobrze głosić coś zupełnie innego. Nie zdążyłem jeszcze dobrze dojść do drzwi, a już przypełzł skądś jakiś tutejszy, młody i wcale niewyglądający na żula koleś, i zaczął mi wciskać wyciągniętą z kosza na śmieci niedopitą małpkę o smaku cytryny z nutą miodu. Grzecznie podziękowałem, bo było dla mnie za wcześnie na alkohol, a poza tym, gdybym chciał, sam kupiłbym sobie w sklepie świeżą wódkę, ale on nie dawał za wygraną. „No to zaraz znajdziemy dla pana coś bezalkoholowego!”, krzyknął i dalejże grzebać w tym śmierdzącym koszu. „Popieprzony jakiś”, pomyślałem i spierdoliłem, zanim zdążył odwrócić się w moją stronę.
Wpadłem do zajazdu. W środku pachniało tłuszczem, kawą z błotem i jakimś nieokreślonym detergentem, który bardziej udawał czystość niż ją zapewniał. Z radia sączyła się piosenka, której nikt nie słuchał, ale wszyscy znali. Przy ladzie stała kobieta w fartuchu w kwiatki, z przyklejonym do warg papierosem, który zdawał się palić od początku świata. Ominąłem ją i od razu skierowałem się do kibla. Byłem dopiero czwarty w kolejce, więc szybko przekalkulowałem, że mogę się nie doczekać, i, żeby przypadkiem nie zlać się w gacie, bo to nieprzyjemne i ogromnie żenujące, postanowiłem opuścić przybytek, udać się na jego tyły i tam zrobić, co swoje. Kiedy było już po wszystkim i zapinałem rozporek, gość od śmietnika podszedł do mnie znowu i, jak gdyby nigdy nic, to znaczy: jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy w życiu, zapytał, która jest godzina. Odruchowo podniosłem lewą rękę, odsłoniłem zegarek elektroniczny i powiedziałem, że prawie dziewiąta. „O, dziewiąta. To nawet dobrze”, odpowiedział on, a ja, chociaż pękałem z ciekawości, dlaczego to dobrze, że jest dziewiąta, na wszelki wypadek wolałem się już do niego nie odzywać, licząc, że dzięki temu ostatecznie się ode mnie odczepi.
Zaczął padać deszcz. Najpierw powoli, niewinnie, jak gdyby sondująco, po chwili coraz mocniej i mocniej, aż w końcu z delikatnego kapuśniaczka zrobiła się prawdziwa ulewa. Krople bębniły o blachę tak głośno, że przestałem słyszeć cokolwiek poza nimi. Woda zbierała się w kałuże, które rosły w oczach, łącząc się ze sobą w małe, brudne jeziora.
Pod zadaszeniem zajazdu dwóch facetów w kurtkach roboczych stało jak najbliżej ściany, chowając się przed deszczem. Jeden wyjął papierosa, ale widząc, że zapalniczka nie chce współpracować w tej ulewie, schował go z powrotem. Drugi po prostu patrzył na horyzont, jakby deszcz był czymś, co trzeba przeczekać bez słów, bez ruchu, niczym karę za jakieś nieokreślone przewinienie.
Autobus był zamknięty, do baru nie chciało mi się wchodzić, stanąłem więc z boku, pod drzewem, żeby zmoknąć najmniej, jak się da, i czekałem na porę odjazdu, co sekundę zerkając, czy gość od śmietnika znowu nie próbuje mnie zaatakować, ale nie, na szczęście deszcz skutecznie go przepłoszył. Czekałem i patrzyłem na stalowe niebo, brudnozielone drzewa, ubłoconą ziemię i śmieci – walające się pod nogami potłuczone butelki, pogniecione puszki, paczki po fajkach, kabanosach, batonach, czipsach, zużyte foliówki, które wiatr przyklejał do krzaków jak smutne, wilgotne chorągiewki, i mnóstwo innych odpadów, z których części w ogóle nie potrafiłem zidentyfikować. Patrzyłem i żałowałem, że urodziłem się właśnie w tym kraju, kraju z tak smutną, brzydką, zaśmieconą i popieprzoną prowincją, kraju, który w zasadzie cały był smutną, brzydką, zaśmieconą i popieprzoną prowincją. Żałowałem, że nie potrafiłem znaleźć żadnej drogi, którą mógłbym z niego uciec – a jednocześnie czułem, że gdybym z niego uciekł, zrobiłbym coś niestosownego, coś, co później wzbudzałoby we mnie wyrzuty sumienia i nie pozwalałoby spokojnie spać po nocach. Wtedy wydawało mi się, że jedyne, co mogłem zrobić, żeby dłużej nie psuć sobie głowy tą Polską, sobą w tej Polsce, tą Polską w sobie, to zasnąć, zwyczajnie zasnąć i przespać cały ten skraj świata, te jego krajobrazy, te, chciałoby się rzec, skrajobrazy, i obudzić się dopiero, kiedy wszystko wokół zmieni się na lepsze, bo przecież kiedyś wszystko musi się zmienić. O niczym innym nie marzyłem, tylko o tym, żeby kierowca już wrócił, otworzył drzwi i wpuścił mnie do autobusu, i żebym tam przytulił łeb do szyby, przymknął powieki i po prostu się odciął. Ale kierowca, choć pół godziny przerwy minęło jak z bicza strzelił, nie wracał w ogóle. Kto wie, czy, korzystając z chwili nieuwagi, sam nie uciekł z tego kraju, zostawiając mnie w nim już na zawsze, zostawiając mnie w nim na pastwę tego deszczu, który jednak, pomyślałem sobie z jakąś chyba odrobiną nadziei, może kiedyś wreszcie to wszystko stąd zmyje, może kiedyś wreszcie zmyje stąd nawet mnie?
Kuzynka
Lubię miejsca czasowo martwe. Takie, które są, ale jakby już, i zarazem jeszcze, ich nie było. Takie, w których czas przestaje mieć znaczenie, a ludzie i rzeczy, które je zasiedlają, wyglądają jak zawieszeni i zawieszone gdzieś między kiedyś, teraz i potem. Takie miejsca, o których się wie, że choć mają swoją przeszłość i przyszłość, to tak naprawdę istnieją o tyle, o ile są częścią tej chwili, którą się przeżywa.
Lubię te wszystkie wesołe miasteczka w nadmorskich kurortach w zimowych miesiącach, kiedy nigdzie nie ma żywej duszy, diabelski młyn nie skrzypi, autodromy nie szumią, budki z goframi stoją zamknięte na cztery spusty. Te stadiony w chwilach, w których jest już po meczu i tylko porozrzucane tu i tam plastikowe kufle po piwach, papierki po hot dogach i rozdeptane pety milcząco świadczą o czyjejś niedawnej obecności. Te kościoły tuż po mszach świętych, kiedy na ołtarzach wciąż palą się świece, ale żaden z wiernych nie grzeje się już w ich blasku. Te bary i puby o czwartej nad ranem, gdy opuszczają je ostatni zawiani klienci, a zmęczona, zaspana obsługa ustawia krzesła na stolikach, sygnalizując, że oto, przynajmniej na teraz, nadszedł kres wszystkiego.
Ale najbardziej lubię miejsca martwe po prostu. Martwe, ale jeszcze niepogrzebane, stojące u progu egzekwii, dogasające na moich oczach; takie, dla których nie ma żadnej nadziei i które za dzień, miesiąc, rok ostatecznie znikną z powierzchni ziemi.
W jednym z takich miejsc, o czym przypominam sobie właśnie, patrząc na zamknięty na kłódkę dawny budynek poczty w centrum mojej wsi, znalazłem się kiedyś zupełnym przypadkiem. Jechałem samochodem z Torunia do Sierpca i, czując, że lada moment pęcherz najpierw mi się przepełni, a potem pęknie w szwach, zatrzymałem się na postój przy leśnej drodze, upewniając się wcześniej, że okolice nie zostały zasiedlone przez seksworkerki ani sprzedawców grzybów. Oddając w rowie mocz, zauważyłem zarośniętą krzakami starą, pochyloną, zaśniedziałą blaszaną tablicę z ledwie czytelnym napisem: OŚRODEK WYPOCZYNKOWY POCZTY POLSKIEJ. Zapiąłem rozporek i rozejrzałem się uważniej. Przez ułamek sekundy miałem wątpliwości, ale dość szybko nabrałem przekonania graniczącego z pewnością, że to nie jest żaden byle ośrodek, taki, jakich swego czasu było tu mnóstwo, ale ten jeden jedyny, konkretny i bardzo dobrze mi znany – ośrodek, w którym za dzieciaka, będąc synem listonosza, rokrocznie spędzałem dwa tygodnie wakacji. Przyjeżdżaliśmy tu z rodzicami w latach dziewięćdziesiątych na wczasy pracownicze, zawsze na turnus w pierwszej połowie lipca; mieszkaliśmy w drewnianym domku letniskowym z pryczami, które trzeszczały przy każdym ruchu i z oknami, w których wisiały zasłony w kwiaty. Kąpaliśmy się w jeziorze, łowiliśmy ryby, rozpalaliśmy ogniska, w których piekliśmy kiełbasę i ziemniaki, spacerowaliśmy po lesie, raz dziennie wychodziliśmy do jadłodajni na obiadokolację – słowem, wypoczywaliśmy tak, jak w tamtych czasach wypoczywali wszyscy pracownicy państwowych spółek ze swoimi dziećmi. Pamiętam zapach dymu z grilla i smażonych mięs, które niemal zawsze były za tłuste, ale w tamtych dniach smakowały jak rarytas, jak coś, co się dostaje tylko w takich miejscach, gdzie nikt jeszcze nie słyszał o smartfonach i internecie, i gdzie najwyższą formą rozrywki jest spacer do sklepu po gumę balonową.
Kiedyś było tu pięknie, a przynajmniej tak mi się wydawało, choć z perspektywy gówniarza wiele brzydkich rzeczy może wyglądać na piękne, a w rzeczywistości wcale takimi nie być – ten ośrodek też pewnie był co najwyżej znośny, jego lata świetności przypadały przecież na czas komuny, a okres, kiedy ja tam bywałem, był już jego okresem schyłkowym. Ciekawe, jak jest tutaj teraz? Spojrzałem w głąb drogi. Pamiętałem, że trzysta, może czterysta metrów od głównej szosy stał szlaban podnoszony przez wąsatego ochroniarza tylko wtedy, kiedy usiłujący dostać się na teren ośrodka kierowca okazał mu się odpowiednim glejtem. Teraz po szlabanie nie było prawie żadnego śladu – tylko dwa niewielkie betonowe słupki wbite w podłoże po obu stronach ścieżki, już niemal niewidoczne, przypominały o tym, że kiedyś wjechać na teren kompleksu nie miał szans nikt randomowy.
Postanowiłem podejść bliżej. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nie kazał zawracać, dotarłem więc spokojnie do samego centrum ośrodka, nad jezioro, tam, gdzie dwadzieścia pięć lat temu znajdował się parking dla aut wczasowiczów. Kiedy stanąłem przed ogrodzonym siatką placem, dokładnie w miejscu, gdzie ojciec zostawiał naszego salonowego fiata 126p w kolorze nadgniłej cytryny, wszystko nagle wróciło, jak gdyby dla mnie czas w ogóle nie płynął i nie miał w moim życiu najmniejszego znaczenia. Bez kłopotu odnalazłem drewniany domek, w którym zwykle mieszkaliśmy; straszył zagrzybiałą, pomalowaną obleśnym graffiti fasadą, połamanymi barierkami na tarasie i powybijanymi szybami. Pomost, z którego lubiliśmy obserwować pływających po jeziorze kajakarzy, prawie całkowicie zapadł się pod wodę. Boisko, na którym graliśmy w piłkę, zarosło trawą tak wysoką, że przypominało jakieś prerie czy pampasy. Huśtawka, ulubiona zabawka chłopaków ze względu na to, że z powodu złych zabezpieczeń dało się na niej wykonać obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni i taką akrobacją zaimponować dziewczynom, co prawda wciąż stała, ale w większej części zdemontowana – złomiarze rozkręcili, co rozkręcić się dało, i sprzedali to w jakimś skupie, a resztki sprzętu dogorywały, z każdą sekundą coraz bardziej przeżerane rdzą. Ogółem: obraz nędzy i rozpaczy. A jednak ten obraz ucieszył mnie, bo przypomniał świat, w którym – z czego dopiero teraz w pełni zdałem sobie sprawę – byłem chyba szczęśliwy.
W tym świecie miałem dobrego kolegę, Marcina. Widywaliśmy się w zasadzie tylko raz do roku, podczas tego dwutygodniowego turnusu w ośrodku wypoczynkowym, ale spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę; przez te czternaście dni byliśmy, można powiedzieć, najlepszymi kumplami, a kiedy turnus się kończył, wracaliśmy do codziennych żyć, każdy do swojego, i zapominaliśmy o sobie na śmierć. W czasie wakacji dzień w dzień jeździliśmy na rowerach, chodziliśmy na płotki i liny, graliśmy na Game Boyach, które nazywaliśmy po prostu „gierkami”, bo żaden z nas za dobrze nie znał angielskiego, chyba tylko tyle, co z filmów (w szkołach cały czas wałkowało się rosyjski, ewentualnie niemiecki), wymienialiśmy się kolekcjonerskimi kartami z piłkarzami z ulubionych drużyn: ja z Manchesteru United, on z Juventusu Turyn. Piłkę też kopaliśmy, kopaliśmy ją zawzięcie, kiedy tylko pozwalały na to okoliczności, z całą resztą pocztowego chłopactwa, które tam się zjeżdżało. W piłkę grałem nieźle, nawet całkiem nieźle, i w sumie sam nie wiem, dlaczego przestałem – może dlatego, że wuefista nigdy się na mnie nie poznał i nie ocenił należycie mojego talentu, może dlatego, że w okolicy nie było żadnego klubu, który by mnie przygarnął i rozwinął moje sportowe zdolności, a może dlatego, że matka powtarzała, że piłkarz to żaden zawód, a poza tym piłkarze to leserzy bez wykształcenia, a przecież nauka zawsze powinna stać na pierwszym miejscu? A może wcale w tę piłkę nie grałem tak dobrze, jak mi się wydawało, i tylko w swoich własnych oczach byłem Bońkiem, Djorkaeffem albo Del Piero? Tak czy siak w pewnym momencie porzuciłem futbol, ale wtedy, w dziewięćdziesiątym piątym, szóstym i siódmym, grałem na całego. Najlepiej grało mi się właśnie tam, na wczasach, ponieważ, co tu kryć, czułem się dobrze wśród tych wszystkich synów listonoszy i naczelniczek poczt. Czułem się wśród nich dobrze, bo, inaczej niż w szkole, żaden ze mnie nie żartował, nie śmiał się, że nie wiadomo, kto mnie zrobił, i że pewnie jestem po listonoszu, albo, kiedy ze spodenek wyłaziła mi na wierzch koszulka, ironicznie nie pytał: „Gazety sprzedajesz?”. Przecież gdyby się ze mnie śmiali, śmialiby się z samych siebie. Poza tym byłem pewien, że każdy z nich w swojej rodzinnej miejscowości był obiektem takich samych kpin, jakim ja byłem w mojej, i chyba właśnie dlatego na wczasach od zawsze obowiązywała niepisana zasada: ciach bajera, jeśli idzie o głupawe żarty z bycia dzieckiem pocztowca.
Turnusy upływały, ale w naszym wczasowym życiu zmieniało się niewiele i pewnie niewiele by się w nim kiedykolwiek zmieniło, gdyby nie to, że któregoś roku, a miałem wtedy jedenaście lat (pamiętam to dobrze, bo to było tego lata, kiedy Polskę wzdłuż i wszerz przemierzał kociołek Lata z Radiem, a południe kraju nawiedziła powódź tysiąclecia), z Marcinem i jego rodzicami nad jezioro przyjechała dziewczyna. Miała na imię Ania, ale wszyscy wołali na nią „kuzynka”, bo tak właśnie przedstawił ją Marcin, i tak też, jako kuzynkę, zachowałem ją w pamięci. Kuzynka była naszą, to znaczy moją i Marcina, rówieśniczką. Mieszkała gdzieś na południu Polski i czasem odwiedzała rodzinę z Kujaw. Traf chciał, że tamtego lata jej rodzice wyjechali na urlop do Tunezji, a córkę wlulili pod opiekę krewnym, którzy z kolei, żeby nie musieć zajmować się nią non stop, zabrali ją ze sobą na wczasy.
Ania nie była ładna. Miała kasztanowe, dość rzadkie włosy, okulary grube jak denka od butelek, piegowatą twarz i nieco krzywe zęby. Ubierała się za to niezwykle, trochę ekstrawagancko, w kolorowe spódniczki i koszulki, do tego nosiła fantazyjne buty i wzorzystą, różową opaskę na głowie. Na tle naszej ogólnej szarzyzny wyglądała jak jakiś cudowny kwiat u progu rozkwitu. Nie była ładna, lecz była inna i, w przeciwieństwie do pozostałych dziewczyn z turnusu, nikomu z nas, za wyjątkiem Marcina, nieznana. Nie wiem, czy sprawił to otaczający ją nimb tajemnicy, czy raczej to, że, podobnie jak ja, nie wymawiała „r”, czy może jeszcze coś innego, ale Ania od razu, jak to się mówi, wpadła mi w oko. Może nawet się w niej zakochałem, choć pewnie aż tak, to nie; po prostu spodobała mi się od pierwszego wejrzenia i od razu szukałem sposobów, żeby się z nią urwać i choć przez chwilę zostać sam na sam. Nie było to łatwe, bo Marcin łaził za nami wszędzie, pewnie w ogóle nie rozumiejąc, że kumpelstwo kumpelstwem, no ale sorry, są w życiu takie momenty, że chłopiec musi stać się mężczyzną i nad towarzystwo płci własnej zacząć przedkładać spotkania z tą przeciwną. Ale nie to było jeszcze najgorsze; z Marcinem ostatecznie jakoś umiałbym sobie poradzić. Najgorsze było to, że, nie wiedzieć czemu, kuzynka spodobała się też innym chłopakom i jeden z drugim z dnia na dzień przestał być wielbicielem Tetrisa albo haratania w gałę, a stał się zagorzałym amatorem wdzięków Ani. Prym wiódł w tym taki jeden Bolek („co to, kurwa, za imię?” – myślałem wtedy), starszy ode mnie o dwa lata, a dwa lata w tym wieku to prawie jak wieczność. Do kuzynki przystawiał się bezceremonialnie, zabierał ją na łódkę, czego mi nie wolno było robić, bo nie umiałem pływać i gdyby łódka się wywróciła, mógłbym utopić siebie i ją. Wypływał z nią na środek jeziora, a nawet na przeciwległy brzeg, i pokazywał jej takie okolice, które ja mogłem zobaczyć tylko wtedy, gdybym zdecydował się to jezioro obejść wkoło, co w praktyce było niewykonalne, bo jezioro było dość duże, a poza tym w pewnym miejscu łączyło się z kolejnym. Bolek w odróżnieniu ode mnie dostawał od starych kieszonkowe, więc chodził z kuzynką do sklepu i fundował jej lody gałkowe. Prawie codziennie widywałem ich przy wystawionym pod sklepem plastikowym stoliku ogrodowym, przy którym wieczorami listonosze pili piwo, jak we dwójkę lizali te lody, to znaczy ona lizała, a on gryzł, bo, jak kiedyś stwierdził, prawdziwi faceci nie liżą lodów, żeby ktoś nie pomyślał, że są ciepli i te lody robią. Nie rozumiałem wtedy, jak się ma lizanie lodów do ich produkcji i byłem przekonany, że Bolek to zwykły debil, ale bałem się cokolwiek mu powiedzieć, bo był ode mnie większy i silniejszy, i w każdej chwili mógł spuścić mi wpierdol. Musiałem jednak wymyślić coś, żeby zbliżyć się do kuzynki, nie narażając się przy tym zbytnio na ryzyko konfrontacji z Bolkiem. Na szczęście okazja nadarzyła się sama.
We wtorki w ośrodku organizowane były dyskoteki. Takim szumnym mianem określano potańcówki pocztowców na świeżym powietrzu – w jakimś kącie rozstawiał się tłusty facet z keyboardem i mikrofonem, nawalając nieśmiertelne szlagiery polskiego i zagranicznego dance’u lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a nachlane towarzystwo bawiło się przy tym tak, jak gdyby był to najlepszy bal w ich życiu. Postanowiłem to wykorzystać. W trakcie dyskoteki kuzynka siedziała przy stoliku z Marcinem; dosiadłem się do nich, udając, że mam do niego niecierpiącą zwłoki sprawę, a tak naprawdę czekałem, aż keyboardzista zagra jakiegoś przytulasa, kombinując przy tym, jak poprosić kuzynkę do tańca. Po kilku minutach z głośnika poleciało straszliwie pokaleczone I can’t help myself The Kelly Family. „Lepszej okazji nie będzie” – pomyślałem, wstałem z krzesła i stanąłem przed Anią, wyciągając do niej dłoń. Nie bardzo wiedziałem, co w takich sytuacjach mężczyzna powinien powiedzieć do kobiety, więc spytałem tylko: „Tańczysz?”. Kuzynka uśmiechnęła się, również podała mi dłoń i ruszyliśmy razem na, chciałoby się powiedzieć, parkiet (choć rolę parkietu tak naprawdę pełniło zwykłe klepisko). Na początku trzymaliśmy w tańcu pewien dystans, ale w miarę upływu piosenki i nabierania wzajemnego zaufania zbliżaliśmy się coraz bardziej. W pewnym momencie pochyliłem się nad jej uchem i zrobiłem to, czego na pewno nie zrobiłby żaden z tutejszych chłopaków. Czytałem już wtedy, nikomu się zresztą do tego nie przyznając, wiersze polskich romantyków, miałem w głowie kilka cytatów i gotowych struktur, które potrafiłem wypełniać dowolną treścią – sypnąłem więc kuzynce jakimś miłosnym fragmentem z Mickiewicza, nie pamiętam już, jakim (zresztą, może to było tylko coś mickiewiczopodobnego, co sam wymyśliłem na poczekaniu), ryzykując, że się przed nią ośmieszę – ale zadziałało. Zadziałało tak dobrze, że zaraz po zakończeniu tańca kuzynka dała mi buziaka w policzek, a potem, chyba sama zawstydzona tym, co zrobiła, uciekła do swojego domku.
Aż do końca turnusu udawaliśmy, że nic się między nami nie wydarzyło. Ja z Marcinem jak gdyby nigdy nic grałem w piłkę i chodziłem na ryby, Ania z Bolkiem pływali łódką po jeziorze i jedli pod sklepem lody. Ostatniego dnia kuzynka podeszła do mnie i przytuliła się na pożegnanie, obiecując, że za rok spotkamy się w tym samym miejscu i wszystko między nami będzie inaczej. Nie było jeszcze wtedy komórek, nie mogliśmy wymienić się numerami telefonów, pisać do siebie esemesów ani czatować na portalach społecznościowych. Cały rok musiałem cierpliwie na nią czekać, myśląc przy tym o niej może nie jakoś często i intensywnie, ale w miarę regularnie i z jakąś chyba tęsknotą. Kiedy wreszcie nadeszły kolejne wakacje, jechałem do ośrodka wczasowego zdenerwowany, ale też pełen takiego rodzaju nadziei, jakiego nigdy wcześniej nie znałem. Na miejscu od razu pobiegłem do domku Marcina, przywitałem się z nim i z jego rodzicami i, nie tracąc czasu, zapytałem, gdzie jest kuzynka. „Nie ma – odpowiedział on. – W tym roku wyjechała ze swoimi starymi do Egiptu. Wiesz, mój ojciec mówi, że to są prywaciarze, wyższe sfery, nie to, co my. Oni zawsze jeżdżą za granicę, tylko że rok temu jej starzy chcieli jechać sami, bo mieli jakąś rocznicę, i dlatego Ania była tu z nami. Ale w tym roku jej nie ma i nigdy więcej już raczej tutaj nie przyjedzie”.
Przez cały turnus chodziłem jak struty. Nigdzie nie mogłem znaleźć sobie miejsca, unikałem nawet grania w piłkę. Łaziłem od jednego miejsca do drugiego, niby patrząc na tych wszystkich ludzi, którzy cieszyli się wolnością i swobodą, ale gdzieś w głębi czując pustkę, której nic nie wypełni, i niezrozumiałą obcość, nieprzystawalność do kogokolwiek. Nie rozmawiałem z nikim, bo nawet Marcin wydawał mi się kimś, z kim tylko straciłbym czas. Koledzy pukali się w głowy, matka pytała, czy aby nie jestem chory, a zniecierpliwiony Marcin w końcu znalazł sobie nowego kumpla od Game Boya. O kuzynce udało mi się zapomnieć dopiero następnego lata – i udało mi się to na tyle skutecznie, że nie pamiętałem o niej aż do dzisiaj. Ale tego dnia, gdy znów stanąłem tam, gdzie Ania dała mi całusa, wszystko sobie przypomniałem – i poczułem się, jakbym utknął w jakiejś przestrzeni między dzieciństwem a dorosłością, gdzie nie było już miejsca ani na mnie, ani na nią. Stałem tam i wtedy dotarło do mnie jaśniej niż kiedykolwiek, że nie mam bladego pojęcia, co kuzynka teraz robi, gdzie mieszka, gdzie pracuje, czy wyszła za mąż i czy ma dzieci, które same już jeżdżą na jakieś turnusy wypoczynkowe. I nie wiedziałem, choć to właśnie chciałbym chyba wiedzieć najbardziej, czy chociaż raz w życiu zdarzyło jej się pomyśleć o chłopaku, z którym tańczyła w pocztowym ośrodku wczasowym tego lata, kiedy Polskę wzdłuż i wszerz przemierzał kociołek Lata z Radiem, a południe kraju nawiedziła powódź tysiąclecia.
