top of page

Piotr Maur – trzy opowiadania


Pies

Próbujesz sobie przypomnieć, kiedy to zdarzyło się po raz pierwszy. Nic z tego. Nie pamiętasz. Czy to może oznaczać, że tak było zawsze? Zdaje się, że tak. Ale jak to jest możliwe? Cholera wie. Pies biegnie przez twoje pole. Duży, czarny pies. Wciąż zastanawiasz się, kiedy po raz pierwszy widziałeś tego psa. Nie pamiętasz. No jasne, że nie. Pies biegnie przez twoje pole od zawsze. Duży, czarny pies. Nagle zmienia ci się optyka. Teraz zastanawiasz się, czy tak powinno być? Czy to w porządku, że duży czarny pies biegnie przez twoje pole każdego dnia. Coś tu nie gra. Rozumiesz; raz, drugi, trzeci, ale żeby codziennie… To jest przesada. A może to jakaś prowokacją? Ktoś testuje twoją cierpliwość, bada do czego jesteś zdolny, z jakiej gliny cię ulepiono. Kiedy o tym myślisz w ten właśnie sposób zaczyna cię to drażnić, niepokoić. W końcu nie potrafisz przestać bić się z tymi myślami. Wyciągasz sztucer ze skrytki i gdy tylko to duże, czarne bydlę przebiega przez twoje pole, strzelasz. Raz, drugi, trzeci. Ale chybiasz. To powtarza się przez kilka następnych dni. Nie wiesz, co bardziej wkurza cię; to, że ten pies biegnie przez twoje pole, ten wielki, czarny pies, czy to, że chybiłeś tak wiele razy. Montujesz sztucer na statywie. Czekasz. Palisz papierosa. Uspokajasz oddech. Wreszcie jesteś gotowy stawić czoła temu wyzwaniu. Gdy widzisz psa biegnącego przez twoje pole strzelasz. I znów chybiasz. Zamawiasz przez sieć lunetę, dokręcasz ją do sztucera. Mierzysz z niej do wron, do stracha na wróble na sąsiednim polu. Jest ok. Zabijasz na próbę jedną wronę. Jest ok. Śmiertelnie ranisz stracha na wróble. Jest ok. Wiesz, że tym razem załatwisz sprawę jak trzeba. Jesteś tego pewien. Ta pewność czyni cię spokojnym. Czekasz. Palisz. Pies biegnie. Mierzysz do niego spokojnie, oddychasz rytmicznie, przyciskasz kolbę sztucera mocno do ramienia. Strzelasz. Raz, drugi, trzeci. Chybiasz. Pies przez kilka następnych dni biegnie przez twoje pole, a ty nie możesz do niego trafić. Za każdym razem chybiasz. Coś jest nie tak. Co jest do kurwy nędzy z tym wszystkim nie tak?! Żona stuka się w głowę. Dzieci stukają się w głowę. „To tylko pies” – mówią. Nie widzą szerszego aspektu sprawy. To normalne. Nigdy niczego nie widzą. Jeśli pozwolisz, żeby wielki czarny pies biegł bezkarnie przez twoje pole, nie będziesz potrafił powstrzymać wielkich, wyładowanych chuj wie czym ciężarówek rozjeżdżających twoje pole na marmoladę. To kwestia zasad. Fundamentalne sprawy. Ale co oni tam wiedzą o fundamentach. U znajomego dealera kupujesz karabin automatyczny. Strzelasz krótkimi seriami. Potem wymiatasz magazynek za magazynkiem. I w dniu, gdy wreszcie po wielu rozterkach kupujesz coś naprawdę wielkokalibrowego, pies znika. Nie biegnie już przez twoje pole. Żona i dzieci stukają się w głowę; „No i widzisz, widzisz” – mówią. Nigdy nie było ich stać na nic więcej. To szczyt ich inteligencji.
Po kilku dniach pojawiają się ciężarówki. Rozjeżdżają twoje pole na placek, placek z marmoladą. Żona i dzieci wyprowadzają się. Kto by chciał mieszkać z gościem, który nie potrafił powstrzymać psa, z gościem, który bezkarnie pozwala by chuj wie czym wyładowane ciężarówki rozjeżdżały jego pole? No kto? Wieczorem pojawia się wielki, czarny pies. Kładzie się na werandzie obok ciebie, dyszy zmęczony jak po długim biegu przez pole, potem opiera pysk o twoje zabłocone buty i ufnie zasypia. Drżącą dłonią dotykasz jego futra. Pies mruczy zadowolony. Dłoń grzęźnie w gęstej sierści. Tu i ówdzie wyczuwasz dziury. Jest ich wiele. Są głębokie. Pies jest zrobiony z futra i dziur. W ciemnościach z tych dziur wydobywa się jakieś białawe chujstwo. Mgła? Światło? Miłość?


Kamień, sznur, kij

Pewien człowiek idąc przez wiele dni poprzez ciemność dotarł na most. Tam, w świetle głośno buczących, lecz ledwie rozjaśniających mrok, latarni dostrzegł stojącego na balustradzie mężczyznę z wielkim kamieniem w dłoniach. Podchodząc bliżej zauważył, że szyję mężczyzny oplata gruby sznur, którego drugi koniec uwiązana był do kamienia.
- Po co ci ten kamień – zapytał stojącego na balustradzie.
- A jak myślisz – odpowiedział tamten poirytowany cudzą obecnością.
- Przydałby mi się taki kamień – powiedział przechodzień.
- Ale on jest mój – powiedział mężczyzna z balustrady.
- Jakbyś dał mi ten kamień, to ja dałbym ci ten kij. Co ty na to?
- A po co mi kij?
- Czy ja wiem… kij to kij… zawsze może się przydać.
- To prawda, ale w mojej sytuacji nie jest mi potrzebny.
Po chwili niezręcznego milczenia mężczyzna przychodzący z ciemności zapytał:
- Może jednak zmienisz zdanie i dasz mi ten kamień?
- Chyba jednak nie. Mógłbyś sobie pójść? Przeszkadzasz mi.
- E tam… jak chcesz naprawdę się zabić, to nic cię od tego nie odwiedzie, a ja na ten przykład w ogóle nie mam takiego zamiaru, tak tylko patrzę na ten kamień i myślę, że przydałby mi się taki kamień.
- Nic z tego, to mój kamień
- Ale zastanów się; co ci ten kamień takiego uczynił, że chcesz go utopić w rzece? To jest zbyt dobry kamień by miał leżeć na dnie rzeki. Po za tym rozumiem, że zabiera się na tamten świat z sobą jakieś cenne drobiazgi, ale po co komu na tamtym świecie kamień?
- Mam z sobą cenne drobiazgi.
- A co masz?
- Mam w kieszeni zdjęcie dzieci.
- No to rozumiem. To jest rzecz potrzebna. Masz dzieci? Ile?
- Miałem. Troje.
- Co z nimi?
- Nie żyją.
- Przykro mi stary, naprawdę strasznie mi przykro…
- Dziękuję.
- Nie ma za co. Naprawdę stary… nie ma z co. A jak będzie z tym kamieniem?
- Dałbym ci go, skoro tak bardzo go pragniesz, ale boję się, że bez tego kamienia nie dam rady.
- E tam… dasz radę… musisz tylko bardziej uwierzyć w siebie.
- Może masz rację…
- Pewnie, że mam.
- Żona zawsze tak mówiła…
- Że mam rację?
- Nie, że powinienem bardziej w siebie wierzyć.
- No i ma kobieta świętą rację.
- Miała…
- Co miała?
- Miała rację, bo już nie żyje.
- O cholera, stary, strasznie mi przykro…
- Dzięki.
- Wiesz tak sobie teraz pomyślałem, że ty to właściwie idziesz do swoich… no jakbyś po jakiejś podróż do domu wracał…, skoro wszyscy twoi już tam…
- No… w sumie… to racja. Nie myślałem o tym w ten sposób.
- No to nie wypada tak z kamieniem do swoich przychodzić…
- Myślisz?
- Jestem tego pewien. Pomyśl, jakbyś się czuł, gdybyś otworzył drzwi a tu żona z dziećmi w progu i każde z wielgachnym kamieniem i sznurem na szyi?
- Czy ja wiem… no nie wiem…
- No to pomyśl. Wytęż szare komórki.
- Wiesz co… właściwie… przekonałeś mnie. Weź ten kamień.
- A sznur?
- Sznur też chcesz?
- No a po co ci sznur, całkiem fajny krawat masz przecież… Sznur do krawata nie pasuje… gryzie się.
- Dobra, masz też sznur. No i dzięki, dobrze się z tobą gadało.
- A kij chcesz?
- Nie. Z kijem też nijak do swoich…
- Racja.
- No to żegnaj – powiedział mężczyzna z balustrady i z radością skoczył w mroczną kipiel.
Przechodzień spróbował dojrzeć go spadającego, ale gęsta ciemność uniemożliwiała dostrzeżenie czegokolwiek.
- Ciemno jak diabli – powiedział do siebie. Po czym przeszedł na drugą stronę mostu, uwiązał kamień do swojej szyi, z trudem wspiął się na barierkę i już zamierzał skoczyć, gdy nagle przypomniał sobie o kiju. Zszedł z barierki wziął kij i znów wspiął się na nią.
- Kij to kij, zawsze się może przydać – pomyślał skacząc.



Bezradność

Nie wierz im. Nigdy nikomu nie wierz. Będą cię okłamywać. Zwodzić. Wypiorą ci mózg. Będą chcieli żebyś im wierzył. Będą chcieli żebyś wierzył, we wszystko, na przykład, że wszystko jest w twoich rękach, że wszystko jest możliwe, że wszystko tak naprawdę zależy od ciebie. Od twojej determinacji, pracowitości, talentu czy chuj wie jeszcze czego. No i potem, gdy padniesz ich łupem, gdy będziesz już ich, będziesz myślał, że możesz coś zrobić, a tak naprawdę nic nie możesz zrobić. Nigdy. Tak jest i teraz, gdy nagle pod twoim oknem wybucha gwałtowna sprzeczka a potem bójka pomiędzy dwiema pijanymi w sztok kurwami, a ty w samych gaciach, w podkoszulku na ramiączkach, niezbyt świeżym i podziurawionym jak szwajcarski ser, stoisz i patrzysz zza firanki na te dwie walnięte suki i na alfonsa, który stanął jak jakiś kapo, w szerokim rozkroku i szczuje jedną cipę na drugą, podpuszcza je na siebie i rechocze ukazując złote zęby, rechocze jak popierdolony, aż słyszysz jak brzęczą na nim wszystkie świecidełka, całe złoto, czy imitujący złoto szajs, który na siebie ten palant włożył: łańcuchy, bransolety, wisiorki, zapinki i chuj wie co tam jeszcze ma? Naprawdę tak myślisz? To co możesz zrobić, to nic, zupełnie nic nie możesz zrobić, i wiesz dobrze, że nic nie możesz zrobić, więc stoisz i patrzysz jak ta blond dziwka chwyta tę ciemną za włosy i wali ją twarzą o ścianę i tak ze trzy razy aż się tamta osuwa po murze na wpół przytomna, plująca krwią tej blondynie prosto w oko, a alfons skręca się ze śmiechu, podskakuje na piętach jakby kopnął go ktoś w jaja, i wbiły mu się te jaja w mózg więc musi na piętach je wytrzepać, sprawić żeby wróciły na swoje miejsce, normalnie nic nie możesz zrobić, nic, zupełnie nic, nie wyskoczysz przecież, tak jak stoisz, w gaciach, w rozciągniętym podkoszulku na ramiączkach jak wspomniałem nie pierwszej czystości i z tuzinem dziur, nawiasem mówiąc to robota tych pierdolonych moli, te jebane latające skurwysyństwa tak załatwiły mi ten podkoszulek, nie tylko zresztą podkoszulek, no ale jak już chyba wspomniałem nie da się z tym nic zrobić, ani z tym ani z tamtym, kurwa ile różnych pojebanych płynów wylałem w szafie w łazience, w pralni, nic kurwa nic, rozpylacze, zioła, świeczki, nic kurwa nie działa, jak latały te wredne robale tak nadal latają, i wpierdalają gacie, podkoszulki, swetry, ręczniki, skarpety, no wszystko co im w paszczę wpadnie, gryzą, dziurkują, co zrobisz, nic nie zrobisz, jesteś tak jak cię ten podstępnie szybko zapadający wieczór złapał, więc nie wyskoczysz tak na zewnątrz i nie wypalisz jakiejś głupiej gadki typu; drogie panie może, by tak panie się opamiętały, może by panie się ogarnęły, czy coś w tym stylu, bo wiadomo, że zaraz ten wredny skurwysyn ze złotymi kłami dojedzie cię piąchą albo wrazi ci sprężynowca w bebechy albo rozłoży cię na glebie jak karton po telewizorze i karze jeszcze tym wrednym kurwom kopać cię po twarzy, jajach, nerkach, pluć albo i szczać na ciebie, więc sam widzisz, że nic się zrobić nie da, oczywiście jak się zdaje najprościej byłoby wezwać gliny ale to tylko tak z pozoru wydaje się łatwym i dobrym rozwiązaniem, bo przecie już jakiś czas stoisz w tym oknie i gapisz się jak ta czarnowłosa w tej właśnie chwili zbiera się w sobie, pazurami zgrzyta o chodnik, pianę wściekłą toczy z ust upapranych krwią i tą szminką, która równie dobrze też mogłaby być wyprodukowana z jej własnej krwi, bo nic a nic przecież się nie różni, przynajmniej w tym świetle, bo przecież wiadomo, że zanim tam się do nich dodzwonisz, a nawet jak ci się to jakimś dziwnym trafem uda, to zanim tym tłukom wytłumaczysz, co i jak, to one tu jak nic pozabijają się po kilka razy, alfons skona ze śmiechu a ty będziesz musiał się potem tym tępakom tłumaczyć skąd pod twoim oknem tyle trupów, no więc to w ogóle odpada, bo nawet gdybyś się do nich tam dodzwonił, nawet gdyby jakiś tuman odbierający tam u nich telefony zajarzył w czym rzecz, to przecież na pewno, jak nic, jak amen w pacierzu, kazałby ci czekać, bo w tej chwili to on nie ma kogo wysłać w teren, bo wszyscy już są w terenie albo co gorsza domagałby się podania twoich danych personalnych i jeszcze wyrażenia zgody na przetwarzanie tych danych, no więc jasne jest, że nic się nie da zrobić, bo nawet jakby się dało, to i tak się nie da, no ale tak dla spokoju sumienia, czysto teoretycznie załóżmy, że się da, że ci goście zjadą tu swoim radiowozem na radosnych błękitnych sygnałach, niech zajadą a ten alfons zbierze już tymczasem te swoje potargane na amen i ledwie żywe kurwiszcza to jasne, że obciążą cię kosztami za wzniecenie fałszywego alarmu, albo nie daj Bóg z nudów czy wkurwienia, że wyrwałeś ich ze snu, zaczną się interesować tym i owym, ile na przykład zarabiasz, i dlaczego tak dużo, gdzie pracujesz i dlaczego nigdzie, i tak dalej i tak dalej tak więc jak widzisz nic zupełnie nic się zrobić nie da no tak owszem co najwyżej możesz nie patrzeć ale czy to coś zmieni? więc patrzysz dalej patrzysz bo właśnie ta czarna zbiera się z ziemi i widać, że jest solidnie wkurwiona i tak naprawdę chciałbyś teraz wiedzieć czy uda jej się wyrównać rachunki z tym wyblakłym kurwiszonem który sponiewierał ją tak podstępnie, i liczysz wręcz na to, że uda jej się nawiązać choć równorzędną walkę, bo jakoś w pełen rewanż powątpiewasz, chociaż dopóki piłka w grze, jak powiadają komentatorzy sportowi a za nimi, co bieglejsi komentatorzy polityczni, to nigdy nic nie wiadomo, nie wiadomo zupełnie, choć wiadomo, że nic zrobić się nie da, ani z tym ani z tamtym.

Piotr Maur
(ur. 1963) – poeta, prozaik. Opublikował książki
siedemdziesiąt sześć (1996), 28 i 5 (2002), Bezmiar miłości (2006), Pogrzebowe obrzędy, miłosne ceremonie (2010), Po papierosy i z powrotem (2015). Mieszka w USA.


bottom of page