top of page

Olgerd Dziechciarz – Spalenie mostów



(fragmenty prozaicznego poematu episkapistycznego)

Tej nocy NN wyszedł z domu i droga, w którą się z ogromną ochotą udał, była równie skomplikowana, jak ta, którą w ciągu trzydziestu ośmiu ruchów przebywa konik szachowy – taki nigdy nie osiodłany, słowem dziki wierzchowiec porwany gdzieś z argentyńskich pampasów i nie ujeżdżony przez Komanczów. Nie spotkał nikogo, kogo by nie znał, ani nikogo, kogo by dostatecznie znał – słowem to byli wyłącznie członkowie jego najbliższej rodziny. Na wszelki wypadek dali sobie zrobić wspólne zdjęcie, żeby każdy wiedział, jak wyglądają ci, którzy go nienawidzą. Zasiedli przy stole, który ustawiony był na środku rzeki. Jakie to szczęście, że rzeka niedawno wyschła na wiór. Podano do stołu, ale nic nie nadawało się do jedzenia, poza zupą nic. Najadł się do syta, a potem zwymiotował, choć pił na pusty żołądek. Ocierając spocone czoło niechcący wymazał z pamięci złe chwile, zostały same dobre, co go przygnębiło. Stół z powyłamywanymi nogami zamienił się latarnię magiczną (laterna magica), a NN skorzystał z nadarzającej się okazji i schronił się w jej chłodnym cieniu. Dostał kilka propozycji seksualnych, ale żadnej zadowalającej, bo to nie były poważne (pro)pozycje. Obudził się, bo krew mu uderzyła do głowy, albo inaczej, ktoś go uderzył i popłynęła krew, rzeka krwi – jasna jak błękitne niebo. Nurt porwał stół z biesiadującymi, którzy ani na moment nie przestali się obżerać, choć okoliczności wybitnie temu nie sprzyjały. W pewnej chwili wyminął ich niesiony wzburzoną falą kwartet smyczkowy z zapamiętaniem grający – jakże pasującą do sytuacji – muzykę biesiadną Georga Philippa Telemanna. NN się wzruszył i dostał czkawki. Siedząca po jego prawej stronie kobieta przypominająca z postawy moralnej Matkę Teresą z Kalkuty zamierzyła się na niego nożem, przestraszył się, ale mimo to, nie omieszkał podziękować za wybawienie go z męczącej czkawki. „Nie ma za co – rzekła kobieta – obowiązkiem chrześcijanina jest straszyć innych”. Zgodził się z nią i wręczył jej bilet wizytowy z adresem warsztatu samochodowego, w którym tak do końca nie potrafili naprawić żadnej usterki. „Będę z siostrą!” – obiecała kobieta. „Ja też, nie wiem, czy wspomniałem, ale mam brata syjamskiego” – zaznaczył NN, a jego brat w pełni się z nim zgodził, że nie pochodzą z Syjamu, dziś zwanego Tajlandią, ale Birmy, czyli z Mjanmy. Ktoś wzniósł toast, ale ktoś inny go anulował. NN podniósł się i szeroko się uśmiechając poprosił o ciszę. Zrobił to tak skutecznie, że nawet rzeka się uspokoiła. „Chciałbym was wziąć na świadków, że od tej pory nie będę uciekał przed życiem!”  –  powiedział wznosząc kielich. Naraz wszystko się skończyło: nie było rzeki, stołu, współbiesiadników, Matki Teresy, ani kielicha, bo w ręce trzymał nocnik, pusty, a toastu – jak doskonale wiedział – nie da się wznieść nocnikiem, zwłaszcza pustym.   


*

Świat jest prosty jak drut: nie ma się nad czym zastanawiać, trzeba go przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. Najgorsze co można zrobić, to zacząć kwestionować jego sens, bo on się i tak nie zmieni, tylko my, kwestionujący, zaczniemy mieć problemy z tożsamością. Są też inne światy, ale na razie zajmujemy się tym światem, który nam najbardziej doskwiera i któremu my doskwieramy w dwójnasób. Nie wierzmy tym, którzy głoszą, że świat leży u naszych stóp, to my leżymy, a świat patrzy na nas z góry starając się w nas nie wdepnąć. Zniszczyliśmy już wiele światów, ten też chcemy zniszczyć, w końcu nam się to uda, ale nie będzie komu triumfować. Świat śmieje się z nas, ale tylko on widzi w nas coś śmiesznego. 


*

Tego dnia NN stwierdził, że człowiekowi bardzo niewiele potrzeba do nieszczęścia. Wystarczy tylko dać się nieść fali (czytaj: dać się wodzić za nos), nie sprzeciwiać się i zgadzać z tymi, z którymi zwykła ludzka przyzwoitość na zgodę nie pozwala. Człowiek jest jak ryba w okresowej rzece, która myśli, że nigdy nie zabraknie jej wody, a tymczasem wody ubywa... Zgadzasz się na coś, co zdaje ci się niewinną igraszką, a potem uświadamiasz sobie, jakim naiwniakiem byłeś. Człowiek i ryba żyją nadzieją i jedno i drugie stworzenie umiera w taki sam beznadziejny sposób. Nieszczęścia wedle mniemania NN wcale nie uszlachetniały człowieka, a wręcz odwrotnie, oddalały go od szlachetności. Człowiek złamany będzie łamał innych. Ludzkiego nieszczęścia nie da się oszacować w skali od jeden do dziesięciu, bo jednego przygnębi najniższa dawka nieszczęścia, a innego nie pognębi nawet ta najwyższa. Od czego to zależy? Od tego jakim kto jest skurwysynem! NN miał złe doświadczenia ze skurwysynami. Jakoś zawsze tak bywało, że jeśli gdzieś się któryś z nich pojawiał, to raczej prędzej, niż później, napataczał się na NN. Nie zdarzało się, żeby któryś ze skurwysynów nie miał do NN pretensji. O co były te pretensje? O całokształt! NN irytował skurwysynów samym swoim jestestwem. Było w nim to coś, co na skurwysynów działało jak płachta na byka. Nie mogli zdzierżyć, gdy się na niego natykali, atakowali hurmem i bez litości. Gnębili, wyzywali, obśmiewali, słowem obierali go sobie za ofiarę. Nadawał się na ofiarę jak nikt – to trzeba przyznać. Zrazu był taki, jak inni, ale u niego to poszło w odwrotną stronę – ze złego, ze skurwysyna, z czasem przeistoczył się w osobnika dobrodusznego, który zaczął wierzyć, że ludzie z natury są tak samo dobroduszni, jak on. Za każdym więc razem, gdy spotykał skurwysyna, nie mógł wyjść z podziwu, że matka ziemia może kogoś podobnego zdzierżyć na swym łonie. Nie pojmował, że można być niesprawiedliwym, podłym i złośliwym tak zupełnie bez powodu, dla samej przyjemności. Kręcił głową z niedowierzaniem, a w tym samym czasie ten czy inny skurwysyn kombinował, jak mu utrudnić życie. W końcu utrudnili mu je do tego stopnia, że zaczął się z życia wycofywać, na początku małymi kroczkami, stopkami, ale im było mało, przeszkadzał, zawadzał, utrudniał, komplikował, dlatego nie ustępowali w wysiłkach, by mu zaleźć za skórę; potem już poszło na całego, przypuścili na niego frontalny atak, więc NN spalił mosty, zatrzasnął drzwi i wyrzucił klucz. Nie było powrotu. Długo do siebie dochodził i tak do końca nie doszedł. Została zadra, która utrudniała mu kontakt z innymi ludźmi – nie ze skurwysynami, bo z nimi nie chciał mieć nic do czynienia – nie szukał kontaktu z żadnymi ludźmi, także tymi dobrymi, w których istnienie mimo wszystko wciąż wierzył. Bał się jednak, że także dobrzy ludzie, w kontakcie ze skurwysynami nabierają złych cech i z czasem zmieniają się w tych, których wcześniej nienawidzili, więc niejako dmuchając na zimne niemal zaprzestał jakichkolwiek kontaktów twarzą w twarz. Przekonał się, że miał racje, bo widział w internecie, jak świat się zmienia na gorsze, jak lawinowo rośnie liczba skurwysynów, widział i biadał nad światem, który jeszcze niedawno wydawał mu się co najmniej znośny. Dlatego zamknął się w czterech ścianach i zamknął się w sobie. W sobie czuł się bardziej wolny, niż tam, na zewnątrz. Był nieszczęśliwy, ale na własnych warunkach. I przynajmniej tego dnia nie tęsknił za nikim i niczym.  















Olgerd Dziechciarz – anarchizujący autor adekwatnie analizujący aktualne anomalia (patrz m.in. powieści: Wielkopolski, Małopolski, Zapolski oraz tomy wierszy: Autoświat, Galeria Humbug, Podest na piedestale, Reperkusje. Symfonia wierszy żałosnych i Wmartwychwstąpienie. 
fot. K. Kędzierska

bottom of page