Katarzyna Zając – trzy wiersze
- Mirek Drabczyk
- 28 kwi
- 3 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 29 kwi
Rzeko, nazywana Utratą (I)
Pamięci Dziadka
Gdzie jest twój początek? Srebrzystą wstęgą
płyniesz przez kolejne lipce i sierpnie. O poranku
rodzisz mgły, a wieczorem ciszę pełną plusków
i brzęczeń. Dzieci gęsiego przechodzą w bród.
A jednak kryjesz tajemnice, podwodne wiry i prądy,
skoro tamtego dnia zdradliwie podstawiłaś mu nogę –
leżał na kładce jak ogromny żuk przewrócony na plecy,
ryby uciekały z kosza. Wrócił do domu obolały
i ból od tej chwili nie odstąpił – gryzł ciało jak rak,
atakował jak szczupak. Zmienił się w rzekę,
która wystąpiła z brzegów, aby odebrać co swoje.
Kupował dziewczynce lizaki i landrynki. Strugał
drewniane zabawki. Zabierał na przejażdżki rowerem.
Snuł opowieści o fabryce zbudowanej na kostce cukru
z kominem do nieba. Wokół falowały zielone wzgórza
i buraczane pola. Kiedy się śmiała, odpowiadał
chropawym śmiechem. Przy dziewczynce łagodniał.
Rzeko, przed pójściem do szpitala, przykuśtykał na brzeg.
Osłoniłaś się mgłą, aby nie patrzeć mu w oczy.
Skurczył się i pomarszczył, zdawało się, że lekkie kości
wypełnia powietrze. Kiwał głową, gruchał jak gołąb.
Niebo przecinały klucze ptaków. Krzyczały.
Zostawiły na trawie pióra. Pierwszy szron. Lodową pustkę
w kubku niedopitej kawy, zmiętym prześcieradle.
Rzeko, nazywana Utratą (II)
Pamięci Misi
Gdzie jest twój początek? Srebrzystą wstęgą płyniesz
przez kolejne lipce i sierpnie. Pakuję plecak i wędrujesz
ze mną. W nurcie obmywam stopy. Rzeko, przemiano,
raz jesteś Nysą Kłodzką, raz Małą Panwią. Rzeko, kroplo,
wciąż widzę sitowie, ślady na piasku, patyki na wodzie
i otrząsanie futra. Kroplo, łzo, zagubiona na policzku –
przeczuwałaś, że to ostatnie lato? Pływa, merda ogonem,
ale w ciało wgryzł się pasożyt. Rzeko, pełna meandrów,
opowiadasz te same historie: diagnozy, liniejące włosy
i sierść, skłębione z bólu prześcieradło, legowisko.
Ciało, które staje się śmiertelne. Ciało, które obmywamy,
ubieramy w garnitur, składamy w wydrążonym drzewie,
opuszczonej dziupli. Ciało, które trzeba uśpić zastrzykiem,
szybko pożegnać, zostawić na zimnych kafelkach. Rzeko,
czy potrafisz zawrócić bieg? Zaniosłabym ją nad wodę,
położyła pod drzewem. Wymościła w ziemi kołyskę
na lodowaty sen. W świetle księżyca lśniłoby mokre futro,
w piersi biło dzikie serce.
Kroplo, drążysz do głębi, prowadzisz kroki
nad pusty brzeg.
Kolebka
I.
Babko, topolo czarna,
ja, dzika latorośl, zapuszczam korzenie
w twoim zmurszałym ciele, przemienionym
w próchnicę. Zachłannie piję krople opowieści,
którymi obdarzyłaś mnie w posagu.
Babko, topolo znad wiślańskiego brzegu,
przeżyłaś dwóch mężów, przetrwałaś dwie wojny
i zesłanie do obozu pracy. Jak pionierka wrosłaś
w obcą ziemię i poniemiecki dom – pełen duchów.
Miałaś lśniące rondle, ukryte w kredensie książki
i elegancki kapelusz na głowie. Nie wiedziałaś,
czym jest szczęście w miłości, choć urodziłaś
wiele dzieci. Mówiłaś: pamiętaj, nigdy nie ufaj
mężczyźnie. Na dnie szuflady trzymałaś zdjęcie
narzeczonego, który nie wrócił z wojny.
Teraz jesteś obumarłym pniem.
Kłodą-piastunką dla następnych pokoleń.
II.
Matko, sosno wysokogórska – wyrosła
na północnej grani. Matko, sosno-limbo,
ile w tobie mroźnego powietrza, kłujących szpilek
i srogich spojrzeń. Za nami tyle nawałnic,
halnych wiatrów i gradowych burz.
Spisali cię na straty – nazywali starą panną,
kiedy nagle przyprowadziłaś do domu zalotnika.
Ty, w żyłach której płynęła szlachecka krew,
poszłaś do ołtarza w błękitnej sukience,
pod którą rosło nowe życie. I przysięgłaś miłość
pięknemu królowi cyganów w tanim garniturze.
Babka nigdy nie wybaczyła ci zdrady. Matko,
zmęczona kuro od zimnego chowu, kolejek po mięso
i papier toaletowy, nocami samotna w pustym łóżku.
Mówiłaś: pamiętaj, nigdy nie ufaj mężczyźnie.
Teraz jesteś wykręconym przez artretyzm drzewem,
które może powalić pierwsza, letnia burza.
III.
Jestem dziką samosiejką –
skażoną złą krwią króla cyganów.
Ja, topola osika, drżę na lekkim wietrze.
Wyrosłam w domu zjaw, tajemnych szeptów
i zaklęć rzucanych przeciw mężczyznom.
Drżę, kiedy wokół padają stare drzewa,
po raz pierwszy wznoszę ramiona-gałęzie
i swobodnie oddycham. Jeszcze mocniej drżę,
kiedy pozdrawia mnie młody, piękny buk.
Stoimy w kroplach deszczu – wpatrzeni w siebie.
Babko, kłodo-piastunko, czuję poruszenie ziemi
i twój niepokój. Matko, rozgdakana kuro,
próbujesz podnieść z fotela niesprawne ciało.
Wciąż słyszę: pamiętaj, nigdy nie ufaj mężczyźnie.
Kiedy widzę swoje odbicie w leśnej sadzawce,
nie wiem: jestem, czy nie jestem do was podobna?
Teraz tańczę w zielonej sukience z młodym bukiem.
Druhny-brzozy sypią ryżem na szczęście, wznoszą toasty.
