Sanctus
Czy ryby jeszcze drżą w oceanie
Czy wiatr się zrywa czy bije dzwon
Czy przyjdziesz znów daleko stąd
Opowieść zimowa, Armia
sroka na brzozie kawka
na wierzbie
niebiański wilk
księżycowo
mlaszcze niebieskim jęzorem. wiatr wieje.
[nie obchodzą ich ludzie]
[nie ma nas w ich świecie]
wiatr wieje
tam gdzie chce i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz
skąd przychodzi i dokąd podąża. tak jest z każdym, który narodził
się z Ducha*.
a kto tu narodził się z Ducha? tu nie wolno nikomu
podążać tam gdzie chce.
nie ma nas w Duchu. Ducha nie ma
w nas. wymyśliliśmy sofizmy teizmy agnostycyzmy hermeneutyki solipsyzmy niestyczne linie styczne niestykające etyki dialektyki nakazy zakazy. stosy kazamaty. trucizny.
wszystko co jest nakazane jest zakazane.
nie ma w nas zdolności widzenia Ducha. oślepliśmy.
z Niego i z Nim jest brzoza sroka wierzba kawka niebiański
wilk o księżycowym spojrzeniu. [nie obchodzą ich ludzie]
[nie ma nas w świecie]
______________
* J 3, 5-8
Róża Różewicz Kadżagugu
na lekcji polaka w ogólu
wiecznie skacowany psor władek
rozwrzeszczał się
że jesteśmy
bandą debili których
nic nie rusza. a nie rusza
dlatego że nie czytamy polskiej poezji współczesnej. a nie czytamy
bo nic nie kumamy. a nie kumamy bo mamy
mózgi przeżarte wiejskimi dyskotekami
z chujową muzyką.
miał trochę racji. klasa o profilu podstawowym
czyli bez. trafiłem tam za karę na rok i czułem że
zejdę przedwcześnie
samopowieszony albo po zapiciu bimbrem kilku blistrów
relanium.
wszyscy dookoła żyli tańcami disko i kłótniami
gdzie było fajniej w zeszłą sobotę - w brachlewie ryjewie
czy kurwa sadlinkach rozpędzinach tudzież
nowymi laskami limala kadżagugu gazebu hjumenlig.
szaro zimno parszywie.
to wtedy w czasie
wagarów kupiłem tomik nieznanej mi lipskiej.
nie o śmierć tutaj chodzi i chwycił mnie poważny poetycki
haj. we łbie mi się przestawiało z wrażenia że jest
ktoś kto tak myśli widzi zapisuje cudaniewidy.
wyśpiewałem władkowi
o lipskiej i w ogóle o tym co czytam myślę
a on z pogardliwym wydęciem warg powiedział że
gówno rozumiem i gówno wiem i wyciągnął
z szafy tomik różewicza i przeczytał głośno
że
róża to kwiat
albo imię umarłej dziewczyny
i
przez pół godziny tłukł mnie po mózgu
kretyńską analizą skądinąd dobrego wiersza.
a w tym czasie limal zaliczył gazebu kadżagugu
z hjumenlig bzyknęli stado lasek w sadlinkach znudzone panny
dłubały w paznokciach znudzeni kolesie układali poppersowskie
grzywki poezja umierała we mnie
rosła nienawiść
do niewinnego różewicza. gdyby pisanie
wierszy życie wierszem naturalne wierszożycie
polegało na klepaniu drętwych formułek
zostałbym fanem duran duran albo
skawińskiego z kombi i wyjechał na wieczny
fajf do ryjewa.
katujący poezję skacowany władek
i fani czajnakrajzis niczego nie kumali. nie kumali że są gotowym
tłem wierszy wierszożycia zajebistego piękniejszego
niż pierdyliard czerwonych róż
Słodki flet i niski klucz
Liryka, liryka - gorycz w piołunach,
Rwijcie się, wijcie dźwięki na strunach,
Obłęd wyzwolił mnie, w gędźbę przetopił,
Muzyka! Muzyka! Nicość i popiół!
Muzyka, Jan Brzechwa
dobrze że ostatnio jakby mniej wszystkiego
w okolicach głowy. jeszcze niedawno drobiazgi
niepotrzebnie zajmowały dużo miejsca. niecierpliwie
rozpychały się imiona tytuły nazwiska adresy. zapamiętane
rysy twarzy budziły drgnienia elektryczne wibracje synaps
przy rozmowie neuronów. jesień. w chłodach
i szarościach przeciągłych przedświtów to wszystko niepotrzebne. wystarczy
ogólne wrażenie. dźwięki.
miłości. rozsypane
nuty. pojedyncze słowa. trochę szepczących zmierzchem
barw. przygasa świat. nazwy są nieistotne. nie
wydaje mi się żeby prawda była w powiedzeniu
stat rosa pristina nomine nomina nuda tenemus. nie widzę
sensu w gromadzie nazw.
nie chcę pamiętać nazwy róży chcę
pamiętać jej ideę. to co
budziła we mnie nieważne czy była
różą czy pokrzywą kwiatem wilczego łyka. była
różą. ideę róży
zamyka w sobie flet. ideę fletu
zamyka w sobie róża. jedna z kilku rzeczy
które chcę pamiętać zamyka się w październikowym
zmierzchu w katedrze. w muzyce którą tam
widziałem. w potężnej ciemnej ciszy
którą słyszałem.
pięć grających dziewcząt przebranych
w renesansowe suknie. próba
opisania tego przy użyciu jakichkolwiek słów figur
stylistycznych zabiegów jest z góry skazana na niepowodzenie. muzyki
ciszy zapachu ciemności
nie da się przełożyć
na słowa. trzeba usłyszeć ciemność zobaczyć
dźwięki nut. kije deszczowe guillaume dufay klawesy gwiaździste
sklepienie josquin des prez przewodnie żebro. nieważne
który rok jaka epoka. przed koncertem
gdy niebo błyskało
jeszcze
światłem paliłem
przed katedrą papierosa a z chmur
wynurzył się październikowy klucz żurawi. ptaki
leciały nisko nad zamkowym dachem
zdawało się że mogę dosięgnąć
je ręką. może to
kiczowaty lanszaft sentymentalne
wspomnienie banalnych ptaków i nocnego koncertu
a przecież widziałem i słyszałem
tam czystą i głęboką wieczność bez czasu.
[cisza noc ptasie nuty
tercja seksta
polifonia]
jest jesień. jesień w chłodach
i szarościach przeciągłych przedświtów. potrzeba mi tylko garści
piktogramów emotikon emoji
ptak lot noc dźwięk katedra
cisza wieczność cisza wszechwieczność wszechcisza.
Armia cieni
Oko do nieba, do ziemi trup
Pomiędzy tym żałosna lampa słów
Cały mój świat nie znaczy nic
Ja Ciebie ścigam, wołam Cię, aby żyć
Światło świeć, Światło prowadź mnie!
Przebłysk; Armia
nie powinienem tu wracać. od
początku wszystko szło źle. mówiąc prościej
wyglądało to chujowo. morze gotowało się w śnieżnym
sztormie. nawet czterej pijani w sztok szwedzcy
nafciarze zaprawieni w bojach i idiotycznym szczaniu pod wiatr
rzygali jak koty. w pewnym momencie promem bujnęło tak
mocno że wyrwało mnie
z fotela prasnąłem o ścianę a tablet eksplodował
szkłem.
dziwacznie. największa łajba na bałtyku wiozła ledwie kilkunastu pasażerów obsranych
ze strachu i wsłuchanych w hipnotyczny
wiatr wyjący w sklepach z tanią wódką i w salonach
kosmetycznych.
widmowa załoga widmowego statku.
terminal był pusty. mróz.
ciemność. śniegu
od zajebania. żadna taksówka nie jechała
za trójmiasto. na szczęście przytuliłem się
u kumpla w sopocie. nocna
tułaczka uberem po zasypanych bezludnych ulicach
to temat na kilka wierszy. rankiem
spadłem ze stromych schodów z drugiego
piętra. kumpel pozbierał mnie i przerzucił sto kilkadziesiąt
kilometrów do domu. a w domu
było jak to w domu. bardziej
pusto niż pusto. dwie zebrowate amadyny które zwykły
śpiewać na mój widok tydzień wcześniej odleciały
z tęsknoty na nadrealną plażę którejś z sundajskich wysp.
usiadłem. siedziałem bez ruchu przez kilka miesięcy.
potem rozpakowałem walizki i dalej
siedziałem bez ruchu.
kupowałem czasem marchewkę i podlewałem
kwiaty. ni stąd ni z owąd wielka szeflera po raz pierwszy
od piętnastu lat wystrzeliła jasnozielonym pędem zakipiała
musującą falą drobnych kwiatów. w paru
ogrodniczych forach wyczytałem że muszę mieć zwidy
bo szeflerze w domu
nie mogę stworzyć warunków do
kwitnienia. chyba że w tropiku.
ale nie. mój krzak rozigrał się kwiatami. może
szeflerze
potrzeba ciszy i szelestów pustki
ocierającej się o pustkę. wtedy kwitnie.
potem w grudniu tuż przed świętami nagle rozbłysło światło
w moim korytarzu. niby banał ale żarówka
nawaliła kilka
miesięcy wcześniej. z nawyku przy każdym powrocie
do domu wciskałem w ciemności włącznik. bez skutku. aż
nagle nagłe zapłonęło i płonie światło. teraz
usiłuję zrozumieć - sztorm puste miasto lot
z drugiego piętra. śmierć
amadyn cisza.
kwiat szeflery. światło znikąd.
jeszcze jestem
