top of page

Jacek Sadkowski – wiersze 



Sanctus

Czy ryby jeszcze drżą w oceanie 
Czy wiatr się zrywa czy bije dzwon 
Czy przyjdziesz znów daleko stąd 
                                                        Opowieść zimowa, Armia 


sroka na brzozie kawka 
                                 na wierzbie 
                                                 niebiański wilk 

księżycowo 
mlaszcze niebieskim jęzorem. wiatr wieje. 

[nie obchodzą ich ludzie] 
                                                                  [nie ma nas w ich świecie] 

wiatr wieje 

tam gdzie chce i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz 
skąd przychodzi i dokąd podąża. tak jest z każdym, który narodził 
się z Ducha*

a kto tu narodził się z Ducha? tu nie wolno nikomu 
podążać tam gdzie chce. 

nie ma nas w Duchu. Ducha nie ma 

w nas. wymyśliliśmy sofizmy teizmy agnostycyzmy hermeneutyki solipsyzmy niestyczne linie styczne niestykające etyki dialektyki nakazy zakazy. stosy kazamaty. trucizny. 
wszystko co jest nakazane jest zakazane. 

nie ma w nas zdolności widzenia Ducha. oślepliśmy. 
z Niego i z Nim jest brzoza sroka wierzba kawka niebiański 
wilk o księżycowym spojrzeniu. [nie obchodzą ich ludzie] 

[nie ma nas w świecie] 

______________ 
* J 3, 5-8



Róża Różewicz Kadżagugu 

na lekcji polaka w ogólu 
wiecznie skacowany psor władek 
rozwrzeszczał się 

że jesteśmy 

bandą debili których 
nic nie rusza. a nie rusza 
dlatego że nie czytamy polskiej poezji współczesnej. a nie czytamy 
bo nic nie kumamy. a nie kumamy bo mamy 
mózgi przeżarte wiejskimi dyskotekami 
z chujową muzyką. 

miał trochę racji. klasa o profilu podstawowym 
czyli bez. trafiłem tam za karę na rok i czułem że 
zejdę przedwcześnie 

samopowieszony albo po zapiciu bimbrem kilku blistrów 
relanium. 

wszyscy dookoła żyli tańcami disko i kłótniami 
gdzie było fajniej w zeszłą sobotę - w brachlewie ryjewie 
czy kurwa sadlinkach rozpędzinach tudzież 
nowymi laskami limala kadżagugu gazebu hjumenlig. 
szaro zimno parszywie. 
to wtedy w czasie 

wagarów kupiłem tomik nieznanej mi lipskiej. 
nie o śmierć tutaj chodzi i chwycił mnie poważny poetycki 
haj. we łbie mi się przestawiało z wrażenia że jest 

ktoś kto tak myśli widzi zapisuje cudaniewidy. 

wyśpiewałem władkowi 
o lipskiej i w ogóle o tym co czytam myślę 
a on z pogardliwym wydęciem warg powiedział że 

gówno rozumiem i gówno wiem i wyciągnął 
z szafy tomik różewicza i przeczytał głośno 

że 

róża to kwiat 
albo imię umarłej dziewczyny 


przez pół godziny tłukł mnie po mózgu 
kretyńską analizą skądinąd dobrego wiersza. 

a w tym czasie limal zaliczył gazebu kadżagugu 
z hjumenlig bzyknęli stado lasek w sadlinkach znudzone panny 
dłubały w paznokciach znudzeni kolesie układali poppersowskie 
grzywki poezja umierała we mnie 
rosła nienawiść 

do niewinnego różewicza. gdyby pisanie 
wierszy życie wierszem naturalne wierszożycie 
polegało na klepaniu drętwych formułek 

zostałbym fanem duran duran albo 
skawińskiego z kombi i wyjechał na wieczny 
fajf do ryjewa. 

katujący poezję skacowany władek 
i fani czajnakrajzis niczego nie kumali. nie kumali że są gotowym 
tłem wierszy wierszożycia zajebistego piękniejszego 
niż pierdyliard czerwonych róż



Słodki flet i niski klucz 

Liryka, liryka - gorycz w piołunach, 
Rwijcie się, wijcie dźwięki na strunach, 
Obłęd wyzwolił mnie, w gędźbę przetopił, 
Muzyka! Muzyka! Nicość i popiół! 
                                                         Muzyka, Jan Brzechwa 

dobrze że ostatnio jakby mniej wszystkiego 
w okolicach głowy. jeszcze niedawno drobiazgi 

niepotrzebnie zajmowały dużo miejsca. niecierpliwie 
rozpychały się imiona tytuły nazwiska adresy. zapamiętane 
rysy twarzy budziły drgnienia elektryczne wibracje synaps 

przy rozmowie neuronów. jesień. w chłodach 
i szarościach przeciągłych przedświtów to wszystko niepotrzebne. wystarczy 

ogólne wrażenie. dźwięki.
miłości. rozsypane 

nuty. pojedyncze słowa. trochę szepczących zmierzchem 
barw. przygasa świat. nazwy są nieistotne. nie 

wydaje mi się żeby prawda była w powiedzeniu 
stat rosa pristina nomine nomina nuda tenemus. nie widzę 
sensu w gromadzie nazw. 

nie chcę pamiętać nazwy róży chcę 

pamiętać jej ideę. to co 
budziła we mnie nieważne czy była 
różą czy pokrzywą kwiatem wilczego łyka. była 
różą. ideę róży 

zamyka w sobie flet. ideę fletu 
zamyka w sobie róża. jedna z kilku rzeczy 
które chcę pamiętać zamyka się w październikowym 
zmierzchu w katedrze. w muzyce którą tam 

widziałem. w potężnej ciemnej ciszy 
którą słyszałem. 

pięć grających dziewcząt przebranych 
w renesansowe suknie. próba 

opisania tego przy użyciu jakichkolwiek słów figur 
stylistycznych zabiegów jest z góry skazana na niepowodzenie. muzyki 
ciszy zapachu ciemności 
nie da się przełożyć 

na słowa. trzeba usłyszeć ciemność zobaczyć 
dźwięki nut. kije deszczowe guillaume dufay klawesy gwiaździste 
sklepienie josquin des prez przewodnie żebro. nieważne 

który rok jaka epoka. przed koncertem 
gdy niebo błyskało 
jeszcze 

światłem paliłem 
przed katedrą papierosa a z chmur 
wynurzył się październikowy klucz żurawi. ptaki 
leciały nisko nad zamkowym dachem 

zdawało się że mogę dosięgnąć 
je ręką. może to 

kiczowaty lanszaft sentymentalne 
wspomnienie banalnych ptaków i nocnego koncertu 

a przecież widziałem i słyszałem 
tam czystą i głęboką wieczność bez czasu. 

[cisza noc ptasie nuty 

tercja seksta 
polifonia] 

jest jesień. jesień w chłodach 
i szarościach przeciągłych przedświtów. potrzeba mi tylko garści 
piktogramów emotikon emoji 

ptak lot noc dźwięk katedra 
cisza wieczność cisza wszechwieczność wszechcisza. 


Armia cieni 

Oko do nieba, do ziemi trup 
Pomiędzy tym żałosna lampa słów 
Cały mój świat nie znaczy nic 
Ja Ciebie ścigam, wołam Cię, aby żyć 
Światło świeć, Światło prowadź mnie! 

                                           Przebłysk; Armia 

nie powinienem tu wracać. od 
początku wszystko szło źle. mówiąc prościej 
wyglądało to chujowo. morze gotowało się w śnieżnym 
sztormie. nawet czterej pijani w sztok szwedzcy 
nafciarze zaprawieni w bojach i idiotycznym szczaniu pod wiatr 
rzygali jak koty. w pewnym momencie promem bujnęło tak 
mocno że wyrwało mnie 
z fotela prasnąłem o ścianę a tablet eksplodował 
szkłem. 

dziwacznie. największa łajba na bałtyku wiozła ledwie kilkunastu pasażerów obsranych 
ze strachu i wsłuchanych w hipnotyczny 
wiatr wyjący w sklepach z tanią wódką i w salonach 
kosmetycznych. 
widmowa załoga widmowego statku. 

terminal był pusty. mróz. 
ciemność. śniegu 
od zajebania. żadna taksówka nie jechała 
za trójmiasto. na szczęście przytuliłem się 
u kumpla w sopocie. nocna 
tułaczka uberem po zasypanych bezludnych ulicach 
to temat na kilka wierszy. rankiem 
spadłem ze stromych schodów z drugiego 
piętra. kumpel pozbierał mnie i przerzucił sto kilkadziesiąt 
kilometrów do domu. a w domu 
było jak to w domu. bardziej 

pusto niż pusto. dwie zebrowate amadyny które zwykły 
śpiewać na mój widok tydzień wcześniej odleciały 
z tęsknoty na nadrealną plażę którejś z sundajskich wysp. 

usiadłem. siedziałem bez ruchu przez kilka miesięcy. 
potem rozpakowałem walizki i dalej 
siedziałem bez ruchu. 

kupowałem czasem marchewkę i podlewałem 
kwiaty. ni stąd ni z owąd wielka szeflera po raz pierwszy 
od piętnastu lat wystrzeliła jasnozielonym pędem zakipiała 
musującą falą drobnych kwiatów. w paru 
ogrodniczych forach wyczytałem że muszę mieć zwidy 

bo szeflerze w domu 
nie mogę stworzyć warunków do 
kwitnienia. chyba że w tropiku. 
ale nie. mój krzak rozigrał się kwiatami. może 
szeflerze 

potrzeba ciszy i szelestów pustki 
ocierającej się o pustkę. wtedy kwitnie. 
potem w grudniu tuż przed świętami nagle rozbłysło światło 
w moim korytarzu. niby banał ale żarówka 
nawaliła kilka 

miesięcy wcześniej. z nawyku przy każdym powrocie 
do domu wciskałem w ciemności włącznik. bez skutku. aż 
nagle nagłe zapłonęło i płonie światło. teraz 

usiłuję zrozumieć - sztorm puste miasto lot 
z drugiego piętra. śmierć 
amadyn cisza. 

kwiat szeflery. światło znikąd. 
jeszcze jestem












Jacek Sadkowski (ur. 1965) – od ponad dwudziestu lat redaktor Portalu Literackiego Fabrica Librorum.
bottom of page