Przedśniadaniowy nieczas na erotyk
Emilii
oparty o cicho
mruczącą lodówkę
patrzę na ciebie odkrawającą
(małe równe) plastry z kostki zmrożonego masła.
nic nadzwyczajnego nic niezwykłego w tym
nie ma jednak patrzę na ciebie
odkrawającą (małe równe) plastry z kostki zmrożonego
masła i wiem
że ta chwila wypali się we mnie
na zawsze i zawsze
będę mógł przeżywać moment nadzachwytu
nad skupionym wyrazem twojej twarzy w miękkich refleksach
ostrej stali noża nad zielenią zielonych skupionych oczu nad
spiętym uwagą łukiem linii ust. odtąd
będę się stawać roztopioną kostką masła
pokrojoną w małe równe plasterki.
Tam gdzie ściana wrasta w ścianę
Głowy napełnia nam słoma
Nie znaczy nic nasza mowa
"Wydrążeni ludzie", T.S. Eliot, tłum. Czesław Miłosz
zza okna łakomie zerka na mnie
nic ale nie
wiem dokładnie bo nie -
- wiele wiem w tej porze niednia.
domyślam się tylko że za zimną szybą jest
puste miasto. ostanie
liście jaworu który jeszcze wczoraj rósł przy wejściu (jawor jawor
jaworowi
ludzie co wy tu robicie) płoną wypalają dziury w mroku szytym ostro
deszczem i ślepym smutkiem (dwa podwórka dalej przytulony
do kościoła baptystów drży tłusty salon tajskiego masażu). miasto
jest puste i ja jestem
pusty. miasto jest obce i ja jestem obcy. martwy w martwym
mieście. mieście w sam raz do umierana ale nie każdy ma
szczęście. wiem że mnie nie
przytrafiają się dobre czy szczęśliwe rzeczy
(od nagłej a niespodziewanej śmierci
nie zachowuj mnie Panie). mam pewność
niepewności ustabilizowanej
niestabilności samotności nieżycia
niemiłości mgły powstałej
z morskiej wody którą mam wżartą solą w skórę
i ptasi trupi śmiech który ma być odmianą na lepsze
zakończenie
i gdzie tu miejsce na niezakończenie
Dungeon keeper
małe i niepozorne a czego nie ma jest
najczęściej większe ode mnie. przygniata do
podłogi niczym piwniczny worek z tajemniczą
wonią kartofli śniących o wilgotnych
bruzdach ziemi. (no tak tak brakuje mi teraz i tych
zapachów.) kilka lat temu postanowiłem
zaprowadzić porządek w nieporządku zapuszczonej
piwnicy. był cholerny bajzel - słoiki
po domowych przetworach sterty czasopism książki ciche zapomniane trampki
i przedwojenne walizki z choinkowymi
skarbami. dwaj zapijaczeni sąsiedzi w przedalkoholowym
szale obiecanej żubrówki mieli mi to uprzątnąć. pomimo
tylko na litość
boską nie dotykajcie tych walizek bo łapy pourywam
wypieprzyli na śmietnik walizki z wołkowyska a z nimi
toporne ale śliczne elektryczne lampki choinkowe
z epoki schodzącego towarzysza gomułki tyle samo lat liczące
wyszczerbione szpice anielskie włosy o miękkości
i barwie kolczastego drutu złote i srebrne orzeszki starsze ode mnie
popękane bombki o niespotykanych barwach maleńkie sarenki
jelenie i bałwanki kupione przez którąś z ciotek na
wycieczce do enerde. i całą masę pięćdziesięcioletniego
wielobarwnego szkła potłuczonych szkiełek. i stare gazety
do owijania nawijania w tym młody technik z roku siedemdziesiątego piątego. nie
wiedziałem że tak mi tego zabraknie bo nigdy do tej
pory nie brakło. zawsze mogłem zejść
do piwnicy gdzie kiedyś ojciec układał jesienne worki
z zapachem tęsknoty ziemniaków za ziemią i gdzie leżały
walizki z bombkami i poczuć się zwyczajnie dobrze nieopisanie
szczęśliwie. myśleć nawet w środku lata o wigilijnych nocach
gdy wszyscy już śpią. w całym domu pachnie kutią
sianem i grzybami śledziami a ja leżę pod choinką i tonę
w złoto złotym i czerwonym błękitnym nadświetle lampek
bombek i czytam oglądam coś co dostałem od mikołaja a za oknem
jest mróz i śnieg i wszystko co powinno
być stąd aż po kraniec kosmosu. od tamtej
pory już nie schodzę do piwnicy bo i po co. w tym
roku pierwszy raz ubrałem
choinkę której nie ma. w niezapach walizek z wołkowyska
w feerię niekolorów enerdowskich choinkowych ozdób.
nie wyciągnąłem też biedronkowych tandetnych dupereli
z szafy. leżę w nieprawdopodobnym wygibasie pod
kaloryferem. nic nie pachnie zimą ziemią nie
tęsknię razem z kartoflami do wiosny. jest nijako
i niespokojnie
Insomnia
Emilii
w tym domu zamieszkała noc a w nocy siedzi szara
mysz o imieniu zmęczone nic. snuje się po kątach i straszy.
pusto tu. pusta
jest noc. pusta jak ta przed pogrzebem. ostatnia. odkąd pamiętam
mamy tu ostatnią noc - mówię do siebie i dotykam go zimnym
żartem. na siłę wybuchamy śmiechem. a potem kładę się.
wstaję. kręcę wokół. zamykam
otwieram oczy. wszystko. nic. wszystko. nic.
przyklejony do okna szeroko patrzę w mglistą noc
monotonną deszczem i wymyślam na chwilę zaśnieżoną polanę. daleko
na granicy wzroku czarne drzewa
w białych czapkach. wielkie niebo gwiazdozbiorów gwiazd.
kwadrantydy leonidy normidy tną powietrze. ostra stalowa
kosmiczna stal. znów kładę się. wstaję. śnię i przechodzę przez
ściany mieszkania. niczego nie omijam przenikam przez
stary stół zasypany kipiącymi książkami. gdy zjem je
do ostatniej litery zdobędę władzę wiedzę i będę miał ciemność
w garści. słyszałem że archeolodzy z jerozolimy
wykopali spod piasku oliwną lampę zdobioną
menorą i gałązką lulawu. lampa jest
piękna i starsza niż świat. podobno ma tysiąc siedemset lat.
pojadę tam jeszcze tej nocy
i ukradnę ją przywiozę tu i niech mi świeci w ciemności.
- a światłość wiekuista niechaj mi świeci na wieki - śpiewam by
rozbawić siebie ale on nie daje się wciągnąć w zabawę. kładę się.
wstaję. poprzedniej nocy
zasnąłem na chwilę i przyśniło mi się że
umarłem. leżałem na kanapie przed telewizorem
i nie żyłem. przyszli skądś rodzice i oglądali mnie dokładnie. ojciec
szturchał próbował siłą stawiać do pionu ale tradycyjnie nic
z tego nie wyszło.
znów wstaję. kładę się. idę do kuchni. na niebie
niemrawo błyszczy rozmyty sierp. wreszcie trochę światła
którego nie muszę wymyślać. ruski budzik na szafce pokazuje
niezmiennie ósmą dziesięć. szlag trafił baterie. noc
w noc dzień w dzień mam zamiar je wymienić ale nie wymieniam
i dlatego jest jak jest. wszystko stoi na ósmej dziesięć i będzie
stać dopóty dopóki nie
obudzę się. z kąta za kuchenką błyszczą oczy myszy
zmęczonej nic.
wstaję. kładę się. jeśli będziesz do mnie szła proszę
nie zapomnij kupić baterii i zapałek. zapalimy oliwną lampę.
