Czekamy, cierpliwie czekamy. W szumiących lasach, na żyznych polach, w piwnicach starych kamienic. Potrafimy zaskoczyć podczas prac w ogródku, potrafimy napędzić niezłego stracha nurkom, bywamy też lokalną sensacją na budowach. Wojna - ta to powsadza swoje macki wszędzie, nieważne – suche, mokre, piaszczyste, gliniaste, kamienne – my nie wybrzydzamy – i tu, i tam przetrwamy, z niekończącą się datą przydatności do zabicia.
Czekamy, cierpliwie czekamy. I nigdy nie wiadomo - czy tym razem znajdzie nas ciekawski pan z ciekawskim pieskiem? I nic, niestety nic nie skończy się dobrze. A może grupa rozbawionych dzieci, którymi historia – zła jak Baba Jaga – zapłaci odsetki od minionej rozpaczy. Wojenne i powojenne matki, czasem na jedno wychodzi. Ale bywa i tak, że wszystko kończy się dobrze. Na przykład gdy trafia na nas paczka wagarujących gówniarzy, z których ten jeden gówniarz jest trochę rozumniejszy niż inni, w zasadzie można powiedzieć, że gość jest całkiem do rzeczy, i krzyknie w ostatnim momencie na tego, co z łapskiem podchodzi. No i ten głupszy nie tknie, coś sobie mruknie pod nosem, coś zaklnie, lecz w końcu odejdzie. Farciarze, nie dali się wrobić w domknięcie wojennych statystyk.
Nienawiść o lata przeżyła tych, którzy ją czuli. Wystarczyło nadziać nią miny, dokładnie poupychać w granaty, podrzucić w pociskach i bombach. Nienawiść w konserwach na potem, na niedostatecznie czarną godzinę. Nienawiść obok polnej stokrotki, nienawiść pod listkiem paprotki, o włos od korzenia marchewki. Leśna nienawiść na drodze jelonka, podwodna nienawiść ściśnięta w minie morskiej, podziemna nienawiść na szlakach nornicy i kreta. I międzygatunkowa nienawiść, bo bywa, że upomni się i o walenia, i o orkę, wypłoszy lisy i zające. Rozrzuci swój gniew w promieniu o mniejszym lub większym zasięgu. Nie będzie dla niej ważne, czyja to noga, czyja ręka i czy to miała być właśnie ta głowa. Wymiesza dokładnie wszystkie grupy krwi od dawców mniej lub bardziej honorowych, od dawców niedobrowolnych.
My, zatopione w morzach głowice nuklearne, zagubione zabawki roztrzepanych, brzydko bawiących się w zimną wojnę dzieci, byłyśmy na tyle taktowne, że pozwoliłyśmy o sobie zapomnieć. Nie zakłócamy letnich turnusów, nie przeszkadzamy w zachodach słońca, nie wywracamy żaglówek. Czekamy, cierpliwie czekamy.
W krypcie
To nieprawda, że nie ma na tym świecie sprawiedliwości. Ukrywa się w mnisiej krypcie katedry. Niski Tomasso, wyższy o głowę Giovanni Antonio i jeszcze wyższy Bonaventura w końcu dostali po tyle samo: dwa metry długości na metr czterdzieści szerokości. Wymiary ich nagrobków na wieki wyrównały chwilowe, doczesne dysproporcje. Bliźniacze pomniki na dowód, że wszelkie różnice były na chwilę, tylko na niby, może dla żartu. Śniady Sebastiano i blady jak ściana Augustyn, wyswobodzeni z kontrastu, leżą pod jednakowym marmurem w kolorze kości słoniowej.
Symetria na rzucie elipsy, lustrzane lewo i prawo, pośmiertna potulna takasamość. A byli jak ogień i woda, jak dzień i noc. I ci przeciętni, za życia przemykający gdzieś pomiędzy, teraz na równych prawach, tak samo godni zauważenia lub pominięcia jak cała reszta w powielanych grobach. Są jeszcze miejsca dla tych, którzy tam na górze ciągle próbują wychodzić przed szereg, wyróżnić się w tłumie. Te miejsca czekają w odpowiedniej kolejności, w równych odległościach. Czekają na Waleriana – samotnika, na Bellinusa, który szuka centrum, na Hilarego, który lubi kryć się po kątach.
Trzeba było także znaleźć odpowiedni rozmiar. Nie było to łatwe, bo śmierć w rozmiarze XL jest za duża na niektóre małe i wątłe dusze albo za ciasna na te nadęte. Ale tak, trzeba było jakoś uśrednić, żeby nikt nie wystawał poza obrys elipsy, żeby nikt nie przykuwał samolubnie uwagi na nieco dłużej. Różnią ich teraz już tylko nagrobne litery i cyfry. Nie można było z nich zrezygnować, no to niech będą chociaż niewielkie, dyskretne, żeby niepotrzebnie nie podkreślać dawnej, fanaberyjnej tożsamości.
Póki co Walerian, Bellinus i Hilary, jak to żywi, czasem się między grobami krzątają, ścierając niestosowne kurze. Habit wszystkiego nie wyrówna, Hilary jest ciągle nieco za duży na wąskie przejścia między pomnikami, wciska się bokiem, z ukosa. Walerianowi zostaje za to sporo luzu, może się nawet trochę pokręcić, gdy nikt nie widzi – póki jest jeszcze na to czas, póki data po prawej stronie na jego pomniku wciąż jeszcze nieznana.
Przychodzą tu czasem turyści. Ci, którzy szeptami łamią nakaz zachowania ciszy, ratują dla życia to miejsce. Przychodzą tu czasem dzieci. Te, które najgłośniej marudzą, najbardziej się nudzą, wskrzeszają szczątki inności. Tomasso znów jest niski, Giovanni Antonio o głowę wyższy, a jeszcze większy Bonaventura. Hilarego wyciąga na chwilę z wieczności dziewczynka, która uczy się dopiero czytać. Duka jego datę narodzin, duka datę śmierci. Starszy brat po szybkich rachunkach stwierdza, że żył 57. A potem przez chwilę myślą, czy to dużo czy mało.
Daria Juskowiak – absolwentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego . Nauczycielka języka polskiego. Publikowała w internetowym wydaniu miesięcznika „Odra”, 8. Arkuszu "Odry", w "Helikopterze", na stronie wydawnictwa Font. Laureatka konkursu prozatorskiego "Małe życie po wielkiej zmianie" przeprowadzonego pod patronatem Fundacji Olgi Tokarczuk.
Comments