top of page

Adrian Krysiak – Madame Boikot


Kiedy skończyłem pięćdziesiąt lat, najpierw straciłem cierpliwość, a potem — w konsekwencji —
inwencję, i wyczerpały mi się pomysły na życie, tak że nie potrafiłem już — wskutek smutku lub
rozczarowań — ułożyć wszystkiego od początku i wymyślić siebie na nowo. Pozbawiony ambicji i
perspektyw, wyprany z marzeń, za to pogodzony z nieuniknionym, przestałem podejmować
jakiekolwiek próby zmiany czegokolwiek, zanurzony w dojmującym tu i teraz, pośród rozlicznych
książek w pięciu językach, lecz bez kobiety władającej jednym, za to najistotniejszym, przy której
budziłem się przez dwadzieścia lat, dzień w dzień, i przy której nie mogłem zasnąć przez pięć
ostatnich, bo doprowadzała mnie, noc w noc, do szału, opowiadając o fermionach i bozonach,
dekoherencji kwantowej, falach de Broglie’a i rozpraszaniu komptonowskim, bo akurat sypiała z
jakimś fizykiem, wieloletnim kandydatem do Nagrody Nobla, no w każdym razie bez byłej żony,
której zresztą z całą pasją nienawidziłem, odkąd okazało się, że jej ulubionym pisarzem jest
Murakami, a nie Borges, jak utrzymywała do tej pory. Szczerze mówiąc, potrafiłem rzucić w
niepamięć jej liczne zdrady — nawet tego wieloletniego kandydata do Nagrody Nobla — i
złorzeczenia, kaprysy i fanaberie, roztrzaskane zastawy, chimeryczne nastroje i przeciągające się
miesiącami milczenie, ale nie potrafiłem pogodzić się z myślą, że przez te wszystkie lata tak mnie
okłamywała w kwestii absolutnie fundamentalnej. Wyczekiwałem więc końca świata, jaki by on nie
był.
Czekałem.
I czekałem.
I czekałem.


***

Owego roku koniec świata nadszedł jednak zupełnie niespodziewanie. Dał o sobie znać niezbyt
głośnym dźwiękiem powiadomienia, sygnalizującym nową wiadomość w skrzynce odbiorczej.
Właściwie to — wystarczył szybki rzut oka na pole tematu — najnowszą odpowiedź z
wydawnictwa, kolejną z serii dwudziestu trzech uprzejmości wymienionych z przemiłym
redaktorem. Bo musicie wiedzieć, że jestem pisarzem, i to najwyższej próby. Tak dobrym, że aż
niepublikowanym, jeśli nie liczyć kilku wzmianek w pismach literackich wątpliwej jakości.
Przymilny redaktor napisał: „Niestety, jednak nie zdecydujemy się na publikację. Poszczególne
fragmenty bardzo nam się podobają, mamy jednak wrażenie, że książce jako całości brakuje trochę
oddechu, śmiałości artystycznej, jakiegoś wychylenia w przyszłość. Muszę przyznać, że ma Pan
ogromną kulturę literacką, wyrafinowany gust literacki oraz świetne pióro, więc to, czego brakuje, z
pewnością przyjdzie, prędzej czy później. Dlatego z uwagą będziemy śledzić Pańskie poczynania
jaki pisarza i chętnie przeczytamy kolejną Pańską propozycję. Zwłaszcza jeśli będzie to zbiór
opowiadań, a nie powieść. Powieści publikujemy już i tak zbyt wiele i są zazwyczaj tak
niewyobrażalnie chujowe, że to przechodzi ludzkie pojęcie”. Znając dość dobrze rodzimy rynek
wydawniczy i jego produkty uboczne, nie mogłem się nie zgodzić, więc się zgodziłem. Z drugiej
strony, mając świadomość dość jednak zaawansowanego wieku, nie byłem pewien, czy cokolwiek
jeszcze przyjdzie, nieważne czy wcześniej czy później, w moim wieku debiut zakrawał trochę na
próżność i kabotyństwo. Każda rewolucja zasadza się na determinacji, mnie zaś jej brakowało.
Po takim dictum nie pozostało mi nic innego, jak się napić. Jak już się napiłem — starym
zwyczajem — zniknąłem na kilka miesięcy, a potem odnaleziono mnie w zupełnie innym mieście w
obcym kraju, gdzie zdążyłem ułożyć sobie życie pod przybranym nazwiskiem. Zajmowałem się…
zresztą nieważne, czym się akurat zajmowałem, na pewno czymś nielegalnym, nieetycznym i raczej
lukratywnym (najprawdopodobniej był to handel hybrydami psów nieuznawanych przez żadne
szanujące się stowarzyszenie kynologiczne bądź pisanie pod pseudonimem tanich powieści
erotycznych), dość powiedzieć, że miałem — po raz pierwszy — rodzinę, i — nie pisząc — byłem
naprawdę szczęśliwy. Sielanka nie trwała jednak długo, odnaleźli mnie w obcym kraju i, pod
wpływem złych podszeptów i wcale licznych namów zaprzyjaźnionych redaktorów wątpliwej
jakości pism literackich, którzy pragnęli wydrukować więcej fragmentów mojego opus magnum,
porzuciwszy nowo nabytą rodzinę i szczęście, powróciłem do kraju sosny, jego mać. Jak pisał
Edmundo Paz Soldàn: „Człowiek wraca z podróży z pełnymi kieszeniami, czegoś się dowiedział, o
czymś zapomniał, zatruty i chętny, by zatruwać, żeby to, co jest, przestało być szybciej niż
zazwyczaj przestaje, żeby królestwo tymczasowości raz na zawsze wbiło pazury w ten świat” *(
Powróciłem więc, z pustymi kieszeniami, o wszystkim zapomniawszy, nie wiedząc, co dalej,
zatruty postępowymi ideami, z mocnym postanowieniem oddechu, śmiałości artystycznej, jakiegoś
wychylenia w przyszłość. Żadnych przeciągających się opisów stanów emocjonalnych, rozlicznych
metaliterackich nawiązań czy nachalnych dygresji — mówiłem sobie — radykalne ograniczenie
przymiotników i przysłówków, jak radził poczytny amerykański król wśród pisarzyn, zero
dopowiedzeń i niedopowiedzeń, subtelnej ironii i wyrafinowanego języka, depresyjnych typów
spod ciemnej gwiazdy o bogatym życiu wewnętrznym, piętrowych metafor i niekończących się
wyliczeń, anafor, metonimii, aliteracji, parentez, para- i quasi-cytatów, programowego narzucania
arbitralnych ograniczeń formalnych, nawiązujących w strukturze do metody oulipijczyków,
zaniechanie stylu eseistycznego i „udziwnień” w rozumieniu tego przeklętego formalisty
Szkłowskiego, ponieważ zrozumiałem, że muszę zrezygnować z siebie i swojego stylu, muszę
wręcz zaniechać stylu, wyzbyć się go, by odnieść sukces. Tak się, kurwa, wychylę, że nieomal z
balkonu nie wypadnę, niczym Hrabal. Bądź co bądź, pragnąłem stać się przebojowy
przebojowością pięćdziesięciolatka po przejściach, wulgarny jak skurwysyn i bezczelny
bezczelnością totalnego amatora, któremu wydaje się, że zdobył najwyższą wiedzę w dziedzinie,
którą interesuje się od tygodnia, bo przeczytał góra dwie książki na temat hodowli jebanych rybek
akwariowych.
A jakby tego było mało, w najmniej spodziewanym momencie, w okresie kompletnego
przewartościowania idiosynkratycznego stylu, poznałem kobietę reszty swojego życia, o co
najmniej dwadzieścia lat starszą ode mnie, oszałamiającą. Zawsze byłem trochę à rebours, nie
powinno więc dziwić, że nawet kryzys wieku średniego musiałem przechodzić niestandardowo, ja,
który zawsze wybierałem kobiety w swoim wieku, w ogóle mało raczej w tej kwestii doświadczony,
nagle zainwestowałem uczuciowo w partnerkę sporo starszą, jak gdybym w ten sposób pragnął
odegnać od siebie śmierć i scedować całą odpowiedzialność życia na nią, sam nie wiem.
Madame Boikot, bo tak kazała się tytułować, była bodaj najstarszą czynną zawodowo barmanką w
całej Europie Środkowo-Wschodniej. Miała pomiędzy siedemdziesiąt a sto dwadzieścia lat, nie
sposób dociec. Od razu zdobyła moją sympatię, gdy zamówiwszy kolejną wódkę, usłyszałem
wyskrzeczane jej przeżartym papierosami głosem: „Nie przejmuj się, dzieciaku, po pierwszej
pięćdziesiątce najczęściej następuje druga”. No i zakochałem się jak małolat. W tym głosie, w jej
dramatycznej ekspresji aktorki kina niemego i wiecznie rozcapierzonych palcach, swoistej
pretensjonalności, głębokich zmarszczkach, arystokratycznych gestach i permanentnym makijażu,
leniwym oku i sporych rozmiarów brodawce po lewej stronie ust. Nie będę ukrywał — to nie było
pożądanie, lecz zauroczenie, nie chodziło o seks, a właściwie nie tylko o to, raczej chciałem
chodzić z nią na długie spacery po plaży, trzymać się za ręce, wyjechać za miasto, by wspólnie
obejrzeć wschód słońca, robić zakupy, zwyczajnie spędzać z nią czas i dzielić się nic nieznaczącymi
uwagami o pogodzie i co będzie na obiad, całe to imaginarium miałkich, banalnych, rzucanych od
niechcenia uwag o stanie świata, bo wiedziałem — siłą wieku i mimo wszystko doświadczenia —
że właśnie na tym polega miłość, najdebilniejsza ze wszystkich ludzkich słabości. Byliśmy więc
razem i wypracowaliśmy rutynę, która wyznaczała tempo dnia: ranki spędzaliśmy na pijaństwie,
popołudnia na cudzołóstwie — wbrew moim wcześniejszym oczekiwaniom tyleż sensualnym, co
czysto fizjologicznym — a wieczory mitrężyliśmy, ja zaś chciałem krzyczeć coś o chwili, żeby
trwała, bo jest piękna. Potem z kolei chciałem ją zabić. Madame Boikot.


***

Nie wiedziałem o niej nic poza tym, że w młodości wiodła awanturnicze życie w Paryżu, serwując
absynt, uwodząc kogo się dało i „wydymając krnąbrne usteczka”, jak sama to określiła. Więcej
mówić nie chciała, wymawiając się słabą pamięcią. Wspomniała tylko, że zawsze odmawiała
udziałów w wernisażach, premierach i rautach, ponieważ lubiła tańczyć, nie znosiła zaś koterii i
konfekcji, a podobne wydarzenia miały — w jej przekonaniu — coś ze środowiskowej buty, chucpy
i minoderii. Pracując jako kelnerka w kawiarni artystycznej, poznała podobno samego Georges’a
Pereca. Umierałem z ciekawości, jakim był człowiekiem i jak to spotkanie przebiegło, ale ona tylko
stwierdziła, iż „żył jak nikt inny, umarł jak każdy”. Nie wiem, czy jest to epitafium godne
wybitnego pisarza, ja w każdym razie byłbym trochę rozczarowany, gdyby ktoś tak o mnie
powiedział, zwłaszcza tyle lat po mojej śmierci, gdy nic nieznaczące zetknięcie dwojga ludzi ma
przecież czas, by przedzierzgnąć się w pełnoprawną anegdotę, kończącą się zaskakującym bon
motem.
Niemniej chciałem ją zabić. Co prawda tylko raz, przez krótką chwilę, nie z mojej winy, za to pod
wpływem, lecz to nie zmienia faktu, że doświadczyłem syndromu Raskolnikowa, gdy ona akurat
witała mnie w drzwiach, a ja stałem z siekierą w ręku — nie mam pojęcia, co siekiera robiła w
moich rękach — i rozważałem wszystkie za i przeciw. Czy myślałem o „Trzeba zabić tę miłość”
Morgensterna, czy o „Miłości” Hanekego — nie jestem w stanie ustalić. Wiem tylko, że zdałem
sobie sprawę, że za stary jestem na takie efekciarskie gesty, będące przywilejem młodości, niech
młodzież morduje staruszki siekierami, im jeszcze wolno zdobywać się na brawurę, i jej nie
zabiłem, choć — przyznam — byłem dość blisko. Gdybym miał kilka tygodni więcej na
zastanowienie, stojąc pod jej drzwiami i patrząc jej w oczy, gdyby czas się wtedy zatrzymał albo
przynajmniej zdecydowanie zwolnił, możliwe, że inaczej by się to skończyło. Możliwe też, że
wcale nie, ponieważ wyobraziłem sobie — nadal pod jej drzwiami, przed ich otwarciem — samego
siebie po zbrodni, bezpowrotnie zbrukanego, raczej przecież nie uszłoby mi to na sucho, w tym
wieku niełatwo zawiera się nowe znajomości i trudno przywyknąć do nowego adresu, i żal mi się
zrobiło samego siebie, nie byłem gotów na stawienie czoła konsekwencjom zabójstwa z
premedytacją.
Oczywiście, starałem się zasięgnąć języka u stałych bywalców baru, w którym nadal pracowała.
Wiele osób łączyło ją z kinem. I tak niektórzy twierdzili, że to ona była małą dziewczynką
pojawiającą się na chwilę w początkowych kadrach „Złodziei rowerów” Vittoria De Siki, inni zaś
utrzymywali, że znajdowała się pośród dziewcząt na lotnisku w „Playtime” Jacques’a Tatiego,
jeszcze inni byli święcie przekonani, że można ją zobaczyć w grupie znajomych czekających na
powrót Mabel ze szpitala w „Kobiecie pod presją” Cassavetesa. Nie wierzyłem w żadną z tych
historii. Ponadto ktoś napomknął, że podobno łączył ją przelotny romans z Jeanem van
Heijenoortem i to rzeczywiście wydało mi się najbardziej wiarogodne.
Przypomniało mi się, o czym dumałem, gdy stałem pod jej drzwiami z siekierą w ręce. Otóż nie był
to żaden z wymienionych filmów, raczej cytat z Ricardo Piglii: „[p]o trzydziestce […] jesteśmy już
tylko smutnym zlepkiem mrzonek i wspomnień po kobietach, które zastrzeliliśmy z dubeltówki”. **(
Może przez moment poczułem, że po pięćdziesiątce jesteśmy już tylko smutnym zlepkiem mrzonek
i wspomnień po kobietach, które zarąbaliśmy siekierą, a przynajmniej z takim planem udawaliśmy
się pod drzwi ich mieszkań. Symptomatyczna wydała mi się też reakcja samej Madame Boikot;
otóż widząc mnie z potencjalnym narzędziem zbrodni w ręce, powiedziała zblazowanym tonem:
„Wedle Witkacego Lew Tołstoj twierdził, że człowiek, który nigdy w życiu swym nie zapalił
papierosa, nie jest zdolny do prawdziwej zbrodni w całym znaczeniu tego słowa”. Jak mówiłem,
absolutnie oszałamiająca.
W międzyczasie, prawdopodobnie z powodu silnych przeżyć, zapomniałem o uprzednio
deklarowanym oddechu, śmiałości artystycznej, wychyleniu w przyszłość, wreszcie o wbijaniu
pazurów w rzeczywistość. Stępiałem, a stępiawszy, na powrót stałem się tym, kim byłem, już to
niewolnikiem stylu, już marną namiastką pisarza, pamiętającego jednak o słowach pewnego bodaj
Irlandczyka, który bez cienia przesady powiedział podobno, że zostawia krytykom literackim
materiał na kilkaset lat badań. Nie mogąc liczyć na uznanie za życia — w tej chwili nie jestem
pewien, czy po pierwszej pięćdziesiątce zawsze następuje następna — przygotowuję się rzetelnie na
sławę pośmiertną. Oczywiście, głęboko wierząc jedynie w życie pozagrobowe, nie śmiem
twierdzić, że czeka mnie cokolwiek, choćby i rozpoznawalność, jednak wolę się zawczasu
przygotować; szkoda by było, gdyby jednak ktoś po latach odkrył moją twórczość i nie znalazł w
niej niczego zaskakującego, nic, czego warto by szukać. Krótko mówiąc, byłaby to wielka strata dla
potomności i trochę jednak wstyd dla autora.
Swoją drogą, musicie wiedzieć, że zawsze, to jest odkąd pamiętam, odczuwałem silną awersję do
nikotyny. Odrzucał mnie nie tylko sam zapach, lecz nade wszystko akt palenia, sposób trzymania
papierosa i tempo rozmowy, równocześnie zbyt szybkie — biorąc pod uwagę następstwo tematów
oraz samą ich liczbę — i zbyt wolne — zważywszy na upływający czas. Uważam, że człowiek
palący tak bardzo pragnie nabrać głębi, że gubi swojego interlokutora w domysłach, starając się być
bardziej interesującym niż to konieczne; gdy się nad tym dobrze zastanowić, nie ma potrzeby bycia
interesującym, to dość stara, ale jednak mało atrakcyjna słabość ludzi z założenia mało interesujących. Stąd też najwięksi palacze wśród Europejczyków — Francuzi i intelektualiści — nie
dość, że są mało zajmujący, to są też najbardziej mętni w wywodach i nie sposób otrzymać od nich
jednoznacznej odpowiedzi na najprostsze choćby pytanie. Oni nie mówią, by coś zakomunikować,
oni mówią, by mówić, jak gdyby mówienie sprawiało im fizyczną przyjemność; nie rozmowa, lecz
mówienie właśnie. Tym samym pytania retoryczne zaczynają pełnić funkcję riposty, półsłówka —
równoważników zdań, a dygresje i chwyty erystyczne stają się erzacem informacji, oni zaś —
przede wszystkim Francuzi i intelektualiści, ale nie tylko — brandzlują się własnym pustosłowiem
w imię wyrafinowania i w oparach papierosowego dymu. Zresztą nawet najwięksi nie uniknęli
blagi. Na przykład Juan Ramón Ribeyro, skądinąd znakomity literat, poświęcił swemu nałogowi
cały esej zatytułowany „Tylko dla palaczy”. Pisze tam na przykład: „Palenie stopiło się prawie ze
wszystkim, co robiłem. Paliłem, nie tylko przygotowując się do egzaminów, lecz także gdy
oglądałem film, grałem w szachy, podrywałem jakąś ślicznotkę, spacerowałem sam po wybrzeżu;
gdy miałem problem i go rozwiązywałem”, jak również: „Papieros pozwala nam połączyć się z
ogniem i nie dać się spalić. Ogień jest na jednym końcu papierosa, a my na drugim. Dowodem
bliskiego kontaktu jest fakt, że papieros pali się, ale to nasze usta wydychają dym. Dzięki temu
wynalazkowi czynimy zadość pierwotnej potrzebie religijnej łączności z czterema żywiołami, z
których bierze się nasze istnienie”. ***( Oczywiście, jako że Peruwiańczyk był nielichym erudytą, bez
wahania czyni aluzje albo i nawet bezpośrednio nawiązuje do takich autorów, jak Molière, Mann,
Gide, Svevo, Flaubert, Gorki czy Hemingway. Warto by do tego spisu — by uczynić go nieco
pełniejszym, naturalnie — dodać postaci takie, jak Duchamp, Munch, Camus, Bolaño, Perec,
Cortázar czy Andrés Barba. Nie mam pojęcia, co tak skompilowana lista miałaby reprezentować,
jestem jednak przekonany, że lista zawierająca więcej nazwisk jest pełniejsza od listy, zawierającej
nazwisk mniej. Bądź co bądź, żeby już nie przedłużać tej niekończącej się dygresji, pragnę
zauważyć — nota bene, temu jednemu spostrzeżeniu służył cały ten dość długi wywód — że
wskutek abstynencji nikotynowej nie potrafiłem popełnić zbrodni, którą powinienem był popełnić,
by sprowokować śmierć i w ten sposób jej uniknąć, co było do udowodnienia.
Inna anegdota łączyła jej pobyt w Paryżu z osobą niejakiego Antoniego (Antona) Adamovskiego,
eksperymentalnego twórcy teatru offowego i animatora życia kulturalnego zubożałych mas,
teoretyka teatru, scenografa, reżysera, założyciela awangardowej grupy, która na pierwszy plan
wysuwała język sztuki, przy programowym ograniczeniu pozostałych środków wyrazu. Adamovski
zgromadził wokół siebie grupę entuzjastów, uważających go już to za mesjasza, już za zręcznego
prowokatora, będącego przepustką na salony bohemy. O ile mi wiadomo, udało im się wspólnie
zrealizować — nie w Paryżu, lecz na prowincji — „Nadobnisie i koczkodany” Witkacego, „Pokojówki” Geneta i „Nosorożca” jakiegoś rumuńskiego dramatopisarza. Madame miała też sama
pisać sztuki, ale żaden tekst się niestety nie ostał; sama wspomniała raz, że wszystkie je spaliła,
zadając tym samym kłam — przez okazanie — ryzykownym deklaracjom Bułhakowa. Koniec
końców, jako że spektakle nie cieszyły się zainteresowaniem publiczności, a wszystkie
zgromadzone środki pieniężne zostały przeznaczone na zakup dewocjonaliów oraz narkotyków,
trupa uległa samorozwiązaniu podczas prób fragmentów „Króla-rybaka”, Anton wyemigrował do
Ameryki Południowej, Madame Boikot nie zrobiła kariery dramaturgicznej, pozostał sam trup.
Im lepiej ją znałem i im mniej o niej wiedziałem, tym częściej dopowiadałem sobie możliwe choć
mało prawdopodobne koleje jej losu, tworząc w ten sposób mozaikę życiorysów, palimpsest
potencjalnych przeżyć. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że moja inwencja twórcza i
pomysłowość nigdy wcześniej ani później nie były tak żywiołowe i nieposkromione jak w okresie,
gdy z nią byłem, to ona zaprzęgała moją wyobraźnię do wytężonej pracy. Przecież, biorąc pod
uwagę jej zaawansowany a trudny do ustalenia wiek, nie mogłem wykluczyć, że to właśnie ona
wynalazła koło, odkryła dla świata twórczość Soulages’a, Hartunga, Mathieu i de Staëla, że to z jej
rąk Kim Nguyen Baraldi otrzymał pierwsze wydanie „Życia instrukcji obsługi” na niedzielnym
ryneczku w Saint-Aubin w Tuluzie, że to ona osobiście inspirowała krytykę grupy Young British
Artists z Damienem Hirstem na czele, od Szostakowicza otrzymywała listy z Żukowki, Kujbyszewa
i Moskwy, dla niepoznaki adresowane do niejakiego Izaaka, była świadkiem, jak Czarodziej z Rygi
zdobył mistrzostwo świata, by już w następnym roku stracić tytuł, że to ona nieoficjalnie pomagała
Ianowi Monkowi w przekładzie dwóch pierwszych książek Daniela Pennac, że po północy zostali
już tylko oni — Ribeyro, Panchito, Santiago i Madame Boikot — popijając pożegnalne wino przy
barze w Relais Odéon.

Nadal nie mogę przeboleć, że nigdy nie przeczytam żadnego z jej dzieł scenicznych,
niewystawionych przez awangardową grupę Adamovskiego, zapomnianych, prawdopodobnie
zniszczonych przez samą autorkę. Zważywszy na mój nowo nabyty temperament, umiejętnie
stymulowany jej obecnością, nie mogłem nie uzupełnić luk i nie wymyślić sztuki, której ona — jak
mniemam — nigdy nie napisała. Rzecz rozpoczyna się od iście beckettowskiej sceny,
beckettowskiej w zarysie, nie zaś w ogóle — podejrzewałem swoją kochankę o różne bezeceństwa,
nie śmiałbym jednak zarzucić jej aż takiej lakoniczności — oto widzimy kobietę, około
pięćdziesięcioletnią, która stoi na balkonie. Poszarzały włos wyraźnie zwichrowany, dekolt —
ledwo, ledwo zasłonięty przez halkę po babci nieboszczce — w rozsypce. Choro wygląda.
Załamuje ręce. Rozpacza. Na balkonie oprócz niej pusty karmnik dla ptaków i tak samo pusta
popielniczka. Oraz paczka cukru. Kobieta nie może wejść do mieszkania. Nie rozumie i nie
dowierza. Zwraca się w lewą stronę sceny, w kierunku wielkiego nieobecnego, który nigdy nie
odpowiada. Po prawej dyskutuje z sąsiadami. Ci rozmawiają, jednak bardziej z sobą niż z nią,
stanowią ucieleśnienie przeróżnych postaci znanych skądinąd, przypadkowych plotkarzy z klatek
schodowych, wścibskich okupantów balkonów, emerytów i rencistów inwigilujących najbliższe
otocznie, tajnych współpracowników służb i informatorów policji, nie do końca świadomych jej
absurdalnego położenia. Lecz i ona się zmienia ze sceny na scenę, podzielonych na pięć
składowych: wiosna, lato, jesień, zima, śmierć; od zaprzeczenia przechodzi do gniewu, od gniewu
do targowania, po targowaniu następuje depresja, po niej zaś akceptacja. Główna bohaterka,
określona mianem „kobiety o nieustalonym statusie ontologicznym”, funkcjonuje gdzieś pomiędzy
rzeczywistością a fikcją, pokutując „za partyzantów, powstańców i legiony, za kobiety, co los
wlecze”. Mimo że w początkowych partiach krzyczy jeszcze: „Przecież ja żyję, nie mogę życia na
balkonie spędzać. Strawi mnie ten balkon niechybnie, głodem zmorzy”, to później staje się
pacjentką, która nie reaguje na dotyk, nie reaguje na próby podjęcia kontaktu werbalnego, nie
utrzymuje kontaktu wzrokowego, bo przestało jej zależeć. Pacjentka przestaje być pacjentką, staje
się powłoką pacjentki, egzystencją bez esencji, protezą istoty żywej. W finalnym akcie stwierdza:
„To nie wydarzyło się w pojedynczym akcie, cały powrót stanowił jak gdyby proces,
ewentystyczny łańcuch, w którym gradualistycznie urzeczywistniała się moja potencjalność.
Państwo nie rozumieją. Dojrzewałam do tego. Powracałam do siebie partiami, kawałek po kawałku
odzyskiwałam kolejne części siebie, aż złożyły się w całą postać, z tymi samymi fobiami i lękami,
co poprzednio. Nie jestem zdrowa” oraz wyznaje, że tym, co ją zmotywowało, był „Głównie strach
i wynikająca ze strachu wola przeżycia. No i ta nieustanna obawa przed rozczarowaniem otoczenia,
bo co ludzie powiedzą? Można by rzec, że uratowała mnie drobnomieszczańska mentalność”. Na
sam koniec następuje ekspiacja: „Taka właśnie byłam. Albo zapominałam wszystko od razu, albo
nigdy, bo wydawało mi się, że nie ma nic zabawniejszego niż ludzkie nieszczęście. Moje błędy
stanowiły sens życia, jego jedyny cel, a słowa były wszystkim, co mi pozostało. Cały czas
histerycznie pragnęłam spokoju i zapomnienia. A później, gdy wreszcie nadeszły, przeklęte a
upragnione, odczułam całą potworność sytuacji, która stała się moim udziałem. Ale nauczyłam się,
że jest nadzieja, że jutrzenka przynosi nowy dzień, który możemy uczynić lepszym. Nawet jeśli
upadnę, to zrobię to dobrze, lepiej niż inni. Dostanę lepsze noty za styl”. Gdy jej rozmówcy
odchodzą, ona cytuje fragment z „Bladego ognia” Nabokova („I byłam jak gdyby cieniem
jemiołuszki, zabitej przez pozorną głębię szyby…”) i zaczyna za nimi biec, jednak wpada na szybę
i odbija się od niej. Próbuje ponownie, z podobnym skutkiem. Dotyka szyby i uzmysławia sobie jej
istnienie. Zostaje sama.

***

Momentami nie mam nawet pewności, czy naprawdę istniała, jak gdyby była tylko kaprysem mojej
wyobraźni, elementem rzeczywistości pomijalnym w planie wszechświata. Nie wiem już, czy
spotkała Pereca ani czy mogła oglądać na żywo mecz Tala, czy zagrała w „Kobiecie pod presją”
Cassavetesa, czy to do niej pisał Szostakowicz, czy romansowała z Jeanem van Heijenoortem,
wreszcie czy natknęła się na mnie w najgorszym momencie mojego życia. Jeśli jednak gdzieś tam
była, nawet jeśli nigdy na siebie nie wpadliśmy i nie zamieniliśmy z sobą słowa, nie wypowiedziała
wszystkich tych lakonicznych zdań, zupełnie niebeckettowskich, i jeśli dane jej było zachwycić się
czymkolwiek większym niż ona sama, to mam przekonanie graniczące z pewnością, że jedna jest
rzecz pewna i niepodważalna, że jednemu nikt nie ma prawa zaprzeczyć, to jest że po północy
zostali już tylko oni — Ribeyro, Panchito, Santiago i Madame Boikot — popijając pożegnalne wino
przy barze w Relais Odéon. *(  przeł. T. Pindel **( przeł. B.Jaroszuk
***( przeł. N. Pluta

Adrian Krysiak (ur. 1987) – mieszka i pracuje w Poznaniu. Z wykształcenia lingwista, z zawodu lektor języków obcych z zacięciem krytyczno-terapeutycznym, tłumacz, korektor i redaktor. Zainteresowania: hiszpańsko- i francuskojęzyczna literatura awangardowa i eksperymentalna, metafikcja, sztuka XX-wieczna, teatr absurdu, jazz, flamenco, fado, filmy Bergmana, Tarra, Miguela Gomesa. Publikował w „Helikopterze”, „Fabulariach”, „Stronie Czynnej”, „Drobiazgach”, „Tlenie Literackim”, „Wizjach”, „Trytytce”, „Gazeta Musi się Ukazać”
oraz „Obszarach Przepisanych”. Raczej mizantrop, więc ogólnie milszy mu pantofelek.

Comments


bottom of page