Adrian Krysiak – Cezar, czyli najlepsze opowiadanie Airy
- Mirek Drabczyk
- 29 maj
- 12 minut(y) czytania
Zaktualizowano: 30 maj
Jechałem autobusem, siedząc przy oknie i spoglądając na ulicę. Na autobus mówię „el colectivo”, co jednoznacznie wskazuje, że znajdujemy się w Argentynie. Używam słowa „spoglądać”, co z kolei sugeruje językowy snobizm, wrodzony bądź nabyty, raczej polski niż argentyński. Nagle posłyszeliśmy szczekanie psa. Poszukałem go wzrokiem, bo słuch mnie zawodzi. Pozostali pasażerowie, jak i ja przygłusi, uczynili to samo (bądź po prostu ryk silnika zagłuszał). Autobus, mój „el colectivo”, nie był bardzo zatłoczony, to jest wszystkie miejsca siedzące były zajęte (!), jak również kilka stojących. To ci ostatni (?) mieli największe szanse na ujrzenie go, ponieważ znajdowali się wyżej i mogli rozglądać się na boki. Nawet gdy siedzi się tam, gdzie ja, autobus, mój argentyński „el colectivo”, daje nam podwyższoną perspektywę, tak zwaną „kawaleryjską” — „la perspective cavaliére”, jak mówią producenci win ze szczepu pinot noir z Burgundii — z której nasi przodkowie spoglądali na ziemię swych przodków, którzy z kolei na ziemię swoich i tak ad infinitum. Dlatego właśnie wolę el colectivo od samochodu, w którym człowiek zawsze jest przyklejony do podłoża.
Tak rozpoczyna się moja wersja opowiadania „Pies” („El perro”) Césara Airy. Jest to tłumaczenie wybitnie nieporadne, miejscami dosłowne a jednocześnie, ze względu na wcale liczne nieodautorskie dopowiedzenia czy dopiski, mało wierne, na domiar złego pretensjonalne i grubiańskie, jednym słowem — fatalne. Mimo iż jest to tłumaczenie wybitnie nieporadne, miejscami dosłowne a jednocześnie, ze względu na wcale liczne nieodautorskie dopowiedzenia czy dopiski, mało wierne, na domiar złego pretensjonalne i grubiańskie, jednym słowem — fatalne, to jednak takie właśnie miało być. Dlaczego miałbym przekładać Airę w sposób grubiański i mało wierny, w gruncie rzeczy fatalny, do tego celowo? Dlaczego wreszcie miałbym się do tego otwarcie przyznawać, skoro zdaję sobie sprawę, że moje wyznanie może zostać potraktowane jako dowód w sprawie? Powodem są, jak zwykle w takich sytuacjach, pieniądze. Intratne propozycje wymagają absolutnego oddania, za absolutnym oddaniem nieodmiennie winny zaś iść wielkie pieniądze, których wszakże nigdy nie udało mi się zarobić, pomimo całkowitego zaangażowania i utraty rozumu. Gdy jednak konsekwencją skoku w pustkę jest milczenie po drugiej stronie (naprawdę, nie wymagajcie ode mnie szczegółów), człowiek nie ma nic do stracenia i gotów jest przyznać się do każdej literackiej perwersji. Ja na przykład — celowo i z rozmysłem — źle przekładałem opowiadania Airy. Nie robiłem tego z nudy czy nawet braku talentu, tym, co mnie motywowało, była perspektywa nie wiecznej chwały, lecz mamony. Historia to długa i dość zawiła, mimo to postaram się ją jak najlepiej streścić.
Rzecz dzieje się, a jakże, w Buenos Aires. Narrator opowiadania naprawdę jedzie autobusem, pies naprawdę zaczyna szczekać, pasażerowie rzeczywiście się rozglądają. Pomimo raczej zaawansowanego wieku pies nie ustaje w wysiłkach, biegnie za autobusem, a prawdopodobnie za bardzo konkretną osobą, z którą, jak można się domyślić, pragnie się skonfrontować, by wyrównać rachunki bądź pociągnąć kogoś do odpowiedzialności za dawne krzywdy. Narrator stara się wtopić w tłum i odsunąć od siebie wszelkie podejrzenia, postępuje więc tak, jak wszyscy współpasażerowie, powtarzając ich gesty zadziwienia. W pewnym momencie wszakże, zdumiony nieustępliwością prześladowcy, zdaje sobie sprawę, iż to on jest tym, który skrzywdził zwierzę w przeszłości, i to jego ma dosięgnąć sprawiedliwość; niestety, o skali jego przewiny nigdy się nie dowiemy. Mężczyzna, bo to musi być mężczyzna, liczy nawet na tragiczną śmierć psa pod kołami przypadkowego samochodu, jednak płonne są jego nadzieje. Ostatecznie zwierzę wchodzi do pojazdu, okazuje się, że jego wygląd się zmienił, jak gdyby narrator, wcześniej, z okna, widział go przez własne wspomnienie lub wyobrażenie o krzywdzie, jaką mu wyrządził, teraz zaś, w autobusie, wspomnianym „el colectivo”, widzi go młodym i pełnym energii, bo to z niego życie odpływało przez lata, a nie z jego zwierzęcego prześladowcy, który tymczasem zatapia swe białe zęby w ciele mężczyzny, a jego błyszczące oczy ani na chwilę nie przestają wpatrywać się w oczy narratora. Tyle oryginalnego Airy, reszta jest zniesławieniem.
Motyw spojrzenia, o długiej i bogatej zresztą tradycji literackiej, wydaje się tutaj kwestią kluczową. Zasadniczo wyróżnić możemy trzy główne typy spojrzeń, to jest wpatrywanie się, zerknięcie oraz unikanie kontaktu wzrokowego; do tego liczne podtypy, w tym na przykład mrugnięcie jednym okiem, mrugnięcie oboma, zatrzepotanie rzęsami, tak zwane „dzikie oczy” surrealistów, mrużenie, leniwe oko, rozbiegany wzrok, uniesienie jednej brwi, uniesienie obu, wytrzeszcz, łza, płacz. (Do tej pory, pomimo zaawansowanych badań historycznoliterackich, nie udało się stworzyć pełnej klasyfikacji, czyli takiej, która byłaby jednocześnie zupełna, rozłączna i niepusta; na przykład „dzikie oczy” surrealistów często współwystępują z uniesieniem obu brwi i wytrzeszczem, nigdy jednak z mrużeniem czy płaczem). Pozostając na najbardziej ogólnym poziomie, to jest ograniczając się do wyżej wymienionych trzech głównych typów spojrzeń, możemy stwierdzić, iż literacki przykład pierwszego, najbardziej intymnego, symbolizującego rewerencję i zrozumienie, stanowią młodociani kochankowie z Werony, jak również Santiago i marlin oraz Augusto Pérez i Orfeusz, drugiego, oddającego zainteresowanie, prowadzącego do romansu bądź śmierci — Emma Bovary i Rudolf oraz Anna Karenina i Wroński, trzeciego zaś, wyrażającego poczucie winy i brak skruchy — Camusowski Meursault oraz Raskolnikow. Warto odnotować, że u Airy mamy do czynienia z całą sekwencją zdarzeń, a wraz ze zmianą spojrzenia zmienia się perspektywa. Z początku narrator z ciekawością zerka na biegnącego za autobusem psa, potem stara się go ignorować, by następnie śledzić każdy jego ruch, licząc na pomyślny obrót spraw, wreszcie — wpatruje się głęboko w ślepia zwierzęcia, godząc się ze swym losem. Nie mamy tu miejsca, by poddać analizie siłę wzroku pani Chauchat, Heathcliffa, kapitana Ahaba oraz Pamiętliwego Funesa, jesteśmy jednak przekonani, że nie będzie ani grama przesady w stwierdzeniu, iż narrator „Psa” jest po części przynajmniej każdą z tych postaci.
Tak czy inaczej, jest to opowieść o domniemanej winie, której nie sposób odkupić, a która drąży człowieka przez lata, trochę w stylu „Ukrytych” Hanekego oraz „Śmierci i dziewczyny” Polańskiego, żeby wymienić najoczywistsze porównania. Całość można też rzecz jasna odczytywać z perspektywy zmian obyczajowych, to jest postrzegania praw zwierząt, lecz to podejście wydaje się na tyle oczywiste i banalne, że najlepiej je tutaj pominąć. Bądź co bądź, siła opowiadania tkwi z jednej strony w dusznej atmosferze „Ptaków” Hitchcocka, z drugiej — w rozlicznych dygresjach narratora, mierzącego się z wątpliwościami i wyrzutami sumienia, które w ostatnim porywie instynktu przetrwania stara się zanegować racjonalizacjami czy wyimaginowanymi sposobami uniknięcia kary, przewidując możliwy a korzystny dla niego obrót spraw. Nawet przyparty do muru, a raczej zwłaszcza przyparty do muru, człowiek nadal się łudzi, że wszystko potoczy się tak, jak w jego mniemaniu powinno, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nikt nie okryje naszego oszustwa czy innej niegodziwości, bezeceństwo ujdzie nam płazem, kat poślizgnie się w ostatnim momencie na skórce od banana i rozwali sobie łeb, a nas uniewinnią, doszukując się w tym boskiej slapstickowej interwencji, albo przynajmniej uda nam się skorzystać z zamieszania i opuścić niezauważenie miejsce kaźni, a potem wszyscy zapomną, zapomną o nas i o naszej zbrodni na honorze, estetyce, moralności czy czym bądź. To się najczęściej nie dzieje, wina nie ma tu zresztą nic do rzeczy, jej słodka świadomość może co najwyżej dać nam pewną satysfakcję — o ile gotowi będziemy sami przed sobą się do tego przyznać — że przynajmniej zrobiliśmy to, o co nas oskarżono i za co musimy ponieść konsekwencje, innymi słowy, że zasłużyliśmy sobie na ten los, co jest perwersyjne i może mieć swój urok. Brak prawdziwej winy oznacza zaś wyłącznie rozczarowanie.
Wróćmy jednak do moich motywacji i mojego poczucia winy. Otóż postanowiłem sprzeniewierzyć się wszystkiemu, w co głęboko wierzyłem i pozwoliłem zszargać swoje dobre imię z powodu intratnej propozycji. To oczywiście nieprawda. Cała sprawa od samego początku wydawała się podejrzana, domniemany rumuński pisarz najprawdopodobniej w ogóle nie istniał, a nawet jeśli istniał, to nie pochodził z Rumunii, nie był więc rumuńskim literatem, lecz co najwyżej polskim (bądź ewentualnie hiszpańskim), po co w przeciwnym wypadku tak bardzo miałoby mu zależeć na złym przekładzie Airy akurat na polski, w końcu nie obiło mi się o uszy, by inne obcojęzyczne wydania były aż tak fatalne? Nie przejmowałem się też własną reputacją, ponieważ żadnej już nie posiadałem, zgubiła mnie moja człowiecza pycha i ambicja, byłem bowiem przekonany (i nadal jestem!), że nie ma osoby bardziej odpowiedniej ode mnie do tego zlecenia, tylko ja byłem w stanie doprowadzić tekst do wersji absolutnie nieakceptowalnej. No dobrze, po kolei. Musimy się cofnąć o kilkanaście miesięcy, zdobyć na kilka osobistych a osobliwych wyznań, pamiętając przy tym, by nie zdradzić największego sekretu i nie przyznać się do największej przewiny, najlepiej w ogóle o niczym nie wspominać. Mianowicie, mało kto zauważył, właściwie to nikt nie spostrzegł, ale w ubiegłym roku przechodziłem przez trudny okres blokady twórczej, wywołany już to zniecierpliwieniem, już znużeniem. W konsekwencji przez dziewięć miesięcy nie napisałem ani jednego słowa, więc — sfrustrowany własną inercją, ale też po to, by nie wyjść z pisarskiej wprawy — postanowiłem powrócić do dawnego zainteresowania, niezobowiązującego hobby, które w odległej przeszłości pochłaniało niezliczone godziny, lecz nie przynosiło spodziewanego zysku, czyli do tłumaczenia. Podszedłem do sprawy bardzo ambitnie, więc na liście nowo przełożonych autorów znalazły się takie tuzy, jak Juan Benet, Sergio Pitol, Julio Ramón Ribeyro i Augusto Monterroso. Chcąc nie chcąc, przez kolejne trzy miesiące nie napisałem ani jednego własnego słowa, jedynie cytując klasyków i skrycie wierząc, że oni, hiszpańskojęzyczni mistrzowie, zrobili lepiej to, czego ja nie potrafiłem (pisali), a moim zadaniem epigona było co najwyżej oddanie tych samych myśli innymi słowami.
Niestety, biorąc pod uwagę moje żywiołowe usposobienie i wredny charakter, szybko znudziło mnie bezrefleksyjne przepisywanie i odtwórcza natura całego procesu, tak że zapragnąłem czegoś więcej — aktu kreacji. Wtedy też w moim umyśle narodził się iście diaboliczny pomysł, satysfakcjonujący i angażujący wyobraźnię, makiaweliczny, owszem, lecz nade wszystko karmiący moje niegdyś rozbuchane ego, w tamtej chwili pozostające w stanie uśpienia na kozetce u psychoterapeuty, z rozpoznaniem depresji wielkiej. Postanowiłem nie tyle nawet poprawiać, co zmieniać tłumaczone teksty. I tak Borgesowi przypisałem tandetną erotyczną scenę zapożyczoną od Murakamiego, Bolaño zmieniłem imię z „Roberto” na „Arturo”, Monterroso w moim przekładzie nie pisał o muchach, lecz o kolibrach, Ribeyro stał się wielkim przeciwnikiem tytoniu, a Vargas Llosa wpływowym politykiem. Wprowadzone zmiany były jednak w gruncie rzeczy niewielkie, najwyżej kilka słów, jakieś niewinne żarty, tak więc nie uważałem, bym kogokolwiek krzywdził, no może poza Borgesem, gdy teraz o tym myślę, to muszę przyznać, że porównanie z Murakamim było niską i raczej obrzydliwą zagrywką, na pewno jakąś formą dyshonoru, za którą prędzej czy później przyjdzie mi pewnie odpokutować.
Miesiące mijały, a moje drobne ingerencje przeszły nieodnotowane, co najprawdopodobniej świadczy o tym, że nikt tych tekstów nie czytał. Gdy poczułem się zupełnie bezkarny, popełniłem wszak błąd, o którym nie mogę i nie chcę pisać wprost, ponieważ wydaje mi się, że nie jestem gotowy na peruwiańskie więzienie. Co jednak ciekawe, i tu przechodzimy do sedna sprawy, błąd zbiegł się w czasie ze wspomnianą intratną propozycją, choć do dzisiaj nie wiem, czy miał z nią cokolwiek wspólnego. Dość powiedzieć, że otrzymałem e-mail od kogoś, kto przedstawił się jako „koordynator akcji zdyskredytowania Cezara [sic!] Airy”. Mężczyzna, bo to musiał być mężczyzna, wyjaśniał, że „pracuje dla pewnego rumuńskiego pisarza, wieloletniego kandydata do Nagrody Nobla w dziedzinie literatury”. Pisarz ów, zdając sobie sprawę, że César Aira jest nielichym kontrkandydatem, postanowił go zdeprecjonować przy pomocy tłumaczy Argentyńczyka na języki obce, chociaż wcześniej liczył nawet na „tragiczną śmierć Cezara pod kołami przypadkowego samochodu”, jednak jego nadzieje okazały się płonne. Czy domniemany rumuński pisarz, zakładając, że kiedykolwiek istniał, w co coraz bardziej powątpiewam, zaplanował akcję na większą skalę, a jego ofiarami stali się też inni literaci — nie mam pojęcia, choć jest to możliwe, biorąc pod uwagę siłę perswazji „koordynatora akcji zdyskredytowania Cezara Airy”, który już w początkowych, dość chaotycznych partiach tekstu zapewnił mnie, że przygląda się mojej pracy od miesięcy i wie, że tylko ja jestem w stanie podołać tak ambitnemu zadaniu. Jeśli chodziło mu o to, że tylko ja potrafię spieprzyć opowiadania Airy, to niestety miał rację, próżno i ze świecą szukać większego literackiego szkodnika niż ja. Jeśli dodamy do tego zapewnienia o perspektywie wcale dobrego zarobku, nie powinno nikogo dziwić, że podjąłem się wyzwania, wykazując nawet jakieś oznaki entuzjazmu.
Wersję oryginalną już znacie. W mojej, tworzonej przez wiele miesięcy, opublikowanej w jakimś mało znaczącym internetowym piśmie literackim, scena zatopienia białych kłów w ciele mężczyzny, z obowiązkowym utrzymaniem kontaktu wzrokowego, sugerującego większą zażyłość i wspólną historię postaci, stanowi dopiero początek, bo oto narrator, umierając w wyniku zakażenia, staje się duchem, błąkającym się po świecie żywych — gdzie spotyka między innymi Orfeusza z „Mgły” Miguela de Unamuno oraz Bystronogiego z opowiadania Tołstoja, choć nic z tego nie wynika — a potem jest sądzony przez chór martwych zwierząt, co wydało mi się najgłupszym z możliwych pomysłów. Okazuje się, że ma na imię Cezar, jest argentyńskim pisarzem i wieloletnim kandydatem do literackiej Nagrody Nobla, erudytą, tłumaczem z angielskiego, francuskiego, portugalskiego, włoskiego i niemieckiego, regularnie korzystającym z transportu publicznego w Buenos Aires. Oskarżycielem w jego sprawie jest Brutus, rezolutny yorkshire terrier, urocze stworzenie, w młodości skrzywdzone przez Cezara, pozostające w komitywie z Kasjuszem, to jest psem z autobusu, którego zadaniem było zdyskredytowanie mężczyzny w oczach współpasażerów. W płomiennej mowie oskarżycielskiej psi prokurator powołuje się na Sebalda ideę literatury jako próby restytucji, przekonuje, że Cezara zgubiła jego człowiecza pycha i ambicja, oraz wielokrotnie cytuje monologi Elisabeth Costello, zwłaszcza te, w których nawiązuje ona do pewnego opowiadania Kafki. Jakby tego było mało, by dopełnić dzieła zniesławienia, wprowadziłem na scenę postać Marka Antoniusza, obrońcy z urzędu, nieważne już jakiej rasy (mops, to był mops), rozpoczynającego mowę od słów: „Przyjaciele, wszarze, psibracia, nadstawcie uszu. Przychodzę pogrzebać Cezara, nie chwalić go. Zło, którego człowiek jest przyczyną, trwa i po jego śmierci, dobro, którego dokonał, umiera wraz nim. Niech i tak będzie z Cezarem. Szanowny Brutus powiedział wam, że Cezar był ambitny. Jeśli miał rację, straszna to przewina, i w straszny sposób przyszło Cezarowi za nią odpowiedzieć”. Potem, w pełnym pozazdroszczenia godnej żarliwości przemówieniu przekonuje zebranych, że Brutus to co prawda szlachetny czworonóg, wierny i czujny, towarzyski, lecz ostrożny, uroczy, ale nie gnuśny, jednakże nie należy rozkopywać świeżych grobów, bo — wbrew obiegowej a wpływowej opinii T.S. Eliota — pies w ogóle nie kocha człowieka, a kwiecień wcale nie jest najokrutniejszym miesiącem. Tak — bezpardonową polemiką z Eliotem — kończy się moja wersja „Psa”.
(Swoją drogą, udało mi się ustalić ponad wszelką wątpliwość, że wspomnianym rumuńskim pisarzem, o ile mówimy o realnie istniejącym rumuńskim literacie, na pewno nie był Mircea Cărtărescu. Mam swoje podejrzenia, na liście znajdują się dwa rumuńskie, jedno hiszpańskie, trzy włoskie oraz jedno polskie nazwisko, ale nie mam wystarczających dowodów, by się nimi podzielić. Mogę za to zdradzić, że głównym podejrzanym jest niejaki Enrique Vila-Matas z Barcelony, od dawna marzący o międzynarodowej sławie, jaka stała się udziałem Airy. Wedle moich informacji señor Vila-Matas wielokrotnie kontaktował się z osobnikami o dobrym piórze i podejrzanych intencjach, takich jak Eduardo Lago, Jordi Soler, Antonio Soler, Antonio Garriga Vela i Emiliano Monge, by wymienić tylko kilku. Nie zdziwiłbym się, gdyby ta międzynarodowa szajka, obecnie siejąca ferment głównie w Hiszpanii i Irlandii, postanowiła wyjść ze swą wywrotową działalnością poza granice kontynentu i zdobyć władzę nad światem, a przynajmniej rynkiem literackim. Ewentualnie sprawcą całego zamieszania może być też pewien poznański hochsztapler, ale nie sądzę, by akurat on gotów był wydać fortunę, by zdyskredytować poważanego Argentyńczyka. Tego prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy).
Wiele razy wyobrażałem sobie zakończenie tej historii. Jadę autobusem, siedzę przy oknie i spoglądam na ulicę. Na autobus mówię „el colectivo”, co jednoznacznie wskazuje, że znajduję się w Argentynie. Używam słowa „spoglądać”, co z kolei sugeruje językowy snobizm, wrodzony bądź nabyty, raczej polski niż argentyński. Nagle słyszę krzyki z zewnątrz, których nie jest w stanie zagłuszyć nawet ryk silnika. Wszyscy pasażerowie, a ja wraz z nimi, szukają wzrokiem źródła hałasu. To César Aira biegnie za autobusem i wygraża komuś pięścią. To mnie wygraża. Tracę więc grunt pod nogami i nawet perspektywa kawaleryjska nie pomaga. Bardzo chciałbym znaleźć się w samochodzie, przyklejony do podłoża, i niepostrzeżenie opuścić to miejsce. On tymczasem wpada do autobusu, przedziera się w moją stronę, odruchowo zasłaniam twarz rękoma, ale cios nie spada. Zamiast tego, bez zbędnych wstępów, od razu przechodząc do rzeczy, Aira składa mi propozycję nie do odrzucenia. Mówi, że chciałby zdezawuować twórczość pewnego Rumuńskiego pisarza, przebywającego aktualnie na rezydencji literackiej w Barcelonie. Na gratyfikację finansową liczyć nie mogę, ale proponuje wyłączność na tłumaczenie w języku polskim oraz dedykację w jednej z pięćdziesięciu książek, które ma zamiar wydać w nadchodzącym roku. Nie mając właściwie wyboru, bardziej z poczucia winy niż prawdziwego zapału, niechętnie, bo niechętnie, ale przystaję na jego ofertę i znakomicie wywiązuję się z powierzonego mi zadania, mając na koncie lub na sumieniu już dwóch byłych kandydatów do najbardziej prestiżowej nagrody literackiej.
To się oczywiście nie wydarzyło, choć mogłoby się wydarzyć, gdybym tylko wybrał się do Buenos Aires, wsiadł do odpowiedniego autobusu i wystarczająco długo nim podróżował; w międzyczasie jakaś małpa — może Czerwony Piotruś z opowiadania Kafki, o którym rozprawiała ze swadą Elisabeth Costello — uderzając losowo w klawisze mojego laptopa, napisałaby słowo w słowo całego Szekspirowskiego „Juliusza Cezara” oraz zabrałaby się za sam początek „Burzy”. W tej chwili nie pozostaje mi nic innego, jak tylko czekać na wiadomość od Argentyńczyka, w końcu ktoś musi napisać te pięćdziesiąt książek, a jemu samemu się nie uda, zwłaszcza jeśli będzie tracił tyle czasu na podróże komunikacją miejską. Czekam już od dawna, szczerze mówiąc, zacząłem powoli tracić nadzieję, ale nie wolno mi się poddawać, muszę być gotowy, by rzucić wszystko i pomóc pisarzowi, którego dobre imię zszargałem. Wiem, że czeka mnie wyzwanie, któremu jednak tylko ja jestem w stanie podołać. Wiem też, że gdy ten dzień wreszcie nadejdzie, bo nadejść musi, to zasiądę do laptopa, tym razem jak najbardziej pełen zapału, i zacznę losowo uderzać w klawisze, aż sprokuruję wersję, która usatysfakcjonuje nas obu.
Podsumowując wszystko, co napisałem powyżej, po wielomiesięcznej krucjacie nienawiści mój bilans zysków i strat przedstawia się dziś następująco: nie otrzymałem żadnego wynagrodzenia za udaną dewaluację twórczości Césara Airy, któremu nigdy już nie przyznają Narody Nobla w dziedzinie literatury, nie udowodniłem, że za wszystkim stał pisarz z Barcelony, ba, nawet nie odkryłem tożsamości zleceniodawcy, Aira jeszcze się nie odezwał w sprawie książki; zacząłem za to otrzymywać listy z pogróżkami od tajnego stowarzyszenia oddającego się kultowi twórczości Borgesa, które zarzuca mi zszarganie dobrego imienia ich mistrza (wiedziałem, że tamto zestawienie z Murakamim nie wyjdzie mi na dobre), przeżyłem dwa ataki bojówek kolumbijskich narcos na swoje mieszkanie (co akurat może mieć związek z zupełnie inną kwestią, o której opowiem może innym razem), a do tego wszyscy wydawcy w kraju zaczęli mi odmawiać publikacji. Czy to sprawa obrzydzenia do moich praktyk, czy zwyczajne myślenie zdroworozsądkowe i chęć przeżycia (nie kartelu bym się w tym wypadku obawiał, lecz miłośników Borgesa) — nie mnie osądzać. Tak czy inaczej, i jest to jedyny powód do zadowolenia w całym tym galimatiasie pustego wzroku i rzucanych przez ramię nienawistnych spojrzeń w nieodłącznym towarzystwie wzbierających łez, sam César Aira w jednym z wywiadów powiedział, że przeczytał polskojęzyczną wersję „Psa”. Bardzo mu się podobała i sam był zdumiony, że wpadł na tak śmiały pomysł. Największe wrażenie zrobiła na nim kończąca całość polemika z Eliotem. Stwierdził nawet, że to najlepsze opowiadanie, jakie kiedykolwiek napisał.
Poznań, 23 grudnia 2024
