Michał Dziedzic – siedem wierszy
- Mirek Drabczyk
- 28 kwi
- 3 minut(y) czytania
plusquamperfectum
trzy minuty w przyszłość zmienia znak
powinien był urodzić się w inną noc
w inny czas
wszystko byłoby inne w te dni
gdyby inna pieśń inna dłoń
inny program tv
transformers
wsiąść do pociągu byle jakiego
tak śpiewano mu nad kołyską
potem wędrował z dinozaurami
łapał pokemony łatał światy
był wojowniczym archeologiem
przyzywał mechaniczne gady
jednak zmiana planów bo
getry w power rangers w kosz
proboska czapka na włoski blond
bawisz się lalkami będziesz ksiądz
w głębi gołębiego serca wciąż wie
po kim odziedziczył gorącą krew
smak mięsa przeciążony łeb
kolumnadą mlecznych siekaczy
tajanie
scena jak z księgi kaina
największa chała
na niskości
rozrzucone skorupki w kurniku
tylko chciał im pomóc babciu
szybciej pokazać świat
to wydarzyło się ponieważ
trzeba się choć raz skuć
jak beckham przy karnym w 2004
człowiek to boże boisko
murawa gęsto obsrana przez kury
gdzie biegając inkantują chłodno
mrożone boli mniej
trzeba swoje odtajać
w przezroczu liczyć bąbelki
żywić nimi i warstwa
za warstwą
gotować się do wyjścia
na zapalony lont
kyrie eleison
w każdym mężczyźnie szukał
łapiąc za skórzane rękawy
czuł chłód martwej tkanki
szarpiąc za dłoń z papierosem
przypalał swoją nie zauważając
tej bez szluga na kolanach matki
zamarznięta woda w kranie
koza na środku pokoju dym
wszędzie zawsze o wszystko
za pierwsze pieniądze z kolędy
kupił jej lakierowane botki
te zza szyb dzielących lud
kochał ją do momentu gdy
ten sam łajdak i łotr
zostawił ich z tym samym
skończyło się niebo zaczął
drogi węgiel parafia post
tacka do połowy pusta
nocą robił pętle beczką
widział go przez jej szyby
przez jej światła badał trop
dawno temu zmarł mu ojciec
ale to jej słowa wciąż brzmią
nie możesz syneczku proszę zostań
nie sprowadzaj tych brodatych
z dymem pod ciemnym okiem
oni zostawią w tobie nieodśnieżone
drogi wiodące przez chłód
pieśni dalekie od kolęd
litanie do dziur
genesis
był sobie kapitan
który utknął w lodzie
na sześćdziesiąt sześć lat
był też pan od przyrody
proboszcz i piękny profesor
i myśli jak włosienice
skuwające na kość
podczas schodzenia do wnętrza
nie pomijasz żadnego fragmentu
grzebiąc w wiecznej zmarzlinie
twarde dłonie przyjmują chłód
przez miękki igielnik pamięci
przewlekasz się do epoki dworca
całujesz go w usta na powitanie
nie czujesz już strachu
podobnego do zbierania jabłek
z trawy pełnej os
poddanie
miał w ustach wiele pieśni
jeszcze więcej ciała i wina
zawsze po jego stronie
cała wieś i dziatków zgraja
o dziewiętnastej w środy
zapamiętale oglądał muminki
kochał bukę za ten kamień
wykuty na obraz i podobieństwo
skoro świat wchodził w gumiaki
na świt zawsze wychodził sam
szukając betlejem karmił baranki
witał się za blisko za czule
wygnany cierpliwie podążył
dolinami za warkoczami komet
pod nosem śpiewał oprawcom
na nich słowa wykonały się same
pokochał tylko raz
pochował tyleż także
sproszkowane mięso
pod stalową literą te
nikt nie wiedział
wszyscy mówili
co innego
reptilian complex to fejk
na wybrzeże powraca synogarlica
w dziobie niesie kable
za krótkie na zerwane
połączenia
głęboko w jej widzeniu peryferyjnym
sterta kamieni zastawionych na pastwę
odłamków toczonych przez lód
w rozdziale osadzania się skał
dziecko układa z nich wieże
zostawia po sobie ślad
kim jest skąd przybyło
ono też nie wie
gdy na plażę wbiega gad
nie boi się nie ucieka
wyciąga ręce
klaszcze
