top of page

Dorota Kieras - Dusza wzlatująca, dusza spadająca


Czy dusza wtedy wzlatuje, kiedy człowiek czuje się i zachowuje jakby był uskrzydlony? Z Jankiem było tak, że ciągnęło go do góry. A dokładniej, ciągnęło go w góry. Najpierw było chodzenie po Tatrach. Potem przyszła kolej na wspinaczkę skałkową. Jak mówił, pierwszy raz wspinał się jeszcze jako 12-latek, w harcerstwie. A potem jakoś to poszło. Pasja.
Kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, nieustająco się śmiał. I opowiadał oczywiście o górach „chcesz, pojedziemy razem, nic się nie bój, nauczę cię jeździć na nartach i wspinać po górach. Tylko jedźmy!” – powtarzał.

Pojadę, myślałam. Pojadę, choćby nie wiem, co się działo.

Któregoś dnia, po wykładach, odwiedziłam go w domu. Chwilę oglądałam jakieś zdjęcia, przekomarzałam się, jak łatwo rozwiązać równanie, z którym on sobie nie radził. Ha, byłam nawet dumna z siebie, że umiem rozwiązywać matematyczne łamigłówki. Tak mi się tylko wydawało. W sekundzie Jan pokazał mi, że obliczenia można zrobić prościej. I sto razy szybciej. I znowu się śmiał.

Na chwilę wyszedł do kuchni i szeptał o czymś ze swoją mamą. Słychać było zamieszanie, ruch, przeszukiwanie szafek, odgłosy szeleszczących torebek, zasuwanych suwaków, jakby pakowania. Pakowania?

Okazało się, że spakowali mi plecak na wyjazd.
- Jedziesz ze mną w góry? - pytał Janek. - Kiedy? - Dzisiaj. Chcę sprawdzić jedno miejsce na sylwestra, jedź ze mną! – wołał, nie zważając na moja zaskoczona minę, dumny, że udała mu się niespodzianka.
- Nie mogę – odparłam – Bardzo bym chciała, ale muszę wracać do domu.
Na pierwszy wyjazd i naukę podstaw wspinaczki i zjazdów pojechaliśmy do podmiejskiego lasu. Zapisałam się na kurs wspinaczki skałkowej, bo Jan był jednym z instruktorów. Zrobiłam to dla niego, nie z jakiejś pasji do wspinaczki. Zupełnie nie miałam pojęcia, w co się pakuję. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że od tej z pozoru błahej decyzji zmienią się radykalnie dwa życia: moje i jego. Ale kto jest w stanie przewidzieć, że życiową decyzję podejmuje się właśnie teraz, właśnie tu. Że dziś odmieniasz wszystko albo zamieniasz wszystko. Otwierasz drzwi albo je zamykasz i nawet nie wiesz, jakie to ważne.

- No, zjeżdżaj, śmiało, nie bój się! Zjeżdżaj! Uważaj, bo lina, jak się przesunie, odparzy ci ramię – wołał Jan, siedząc na drzewie i instruując kursantów, jak należy zjeżdżać w kluczu. Wystraszony chłopak, we flanelowej koszuli i dżinsach, patrzył ze szczytu wysokiego dębu, jakby zastanawiając się, czy aby na pewno nie ma tu innej drogi zejścia na ziemię.
Tamtego dnia, podczas szkolenia w lesie, trzeba było umieć wyłapać spadający pień, który symulował spadającego wspinacza, wejść po przyrządach na drzewo i zjechać potem po linie, w kluczu, czyli bez przyrządów. Udało mi się wykonać zadanie, choć sukces był raczej połowiczny: zgodnie z przewidywaniami, odparzyłam ramię przy zjeździe. Lina podziałała niczym gorący pręt przyłożony do skóry. Rana zrobiła się natychmiast. Bolało.

Zabolało tego dnia jeszcze raz, mocniej. Zobaczyłam nagle, że Jan, siedzący na drzewie, rozprawia wesoło z jakąś dziewczyną. Rzucała się od razu w oczy: miała na sobie żółtą koszulkę i żółte kalesonki, wyglądała jak kanarek: drobniutka i żółta. O tym, że roztaczała wokół siebie nieodparty urok Jan przekonał się pierwszy. Ja – niedługo potem. Uświadomiłam sobie, że nie patrzy już na mnie swym rozbawionym wzrokiem. Tak naprawdę to przestał w ogóle patrzeć w moją stronę.

Dusza wzlatująca, poleciała w ramiona tamtej dziewczyny, na wiele lat.
A ja, jak na rozkochaną w literaturze studentkę przystało, zaczęłam pisać wiersze. O tęsknocie, o tym, że jego dotyk jest największym szczęściem i o tym, że jesteśmy jak Tristan i Izolda: wtedy szczęśliwi, gdy żyjemy w rozłączeniu, w oddaleniu. Że najważniejsze to tęsknić i marzyć, wspominać i cierpieć, gdy ukochana osoba jest daleko. Te wierszyki podrzucałam mu czasem, wyobrażając sobie, że się zachwyci albo przynajmniej zrozumie moje intencje i wróci do mnie.

Wieczorami chodziłam pod jego dom. Trzeba było przejść dróżką obok cmentarza, minąć ciąg garaży i wreszcie zadrzeć głowę i odliczać okna: raz, dwa, trzy, cztery, pięć. „Świeci się, jest więc w domu” – myślałam, bojąc się wdrapać na to piąte piętro i zastukać do drzwi. Musiało wystarczyć, że jest. Potem wracałam do domu…

Po wypadku zobaczyłam się z Janem tylko raz. Dowiedziałam się o tym niemal po roku od zdarzenia. Stało się to podczas malowania kominów. Jan, doświadczony już alpinista, pracami na wysokościach zarabiał na życie. Na całkiem wygodne życie. Tamtego dnia nie zauważył, że kabel, przez który płynął prąd, rozłączył się. Jan dotknął go nieopatrznie. Szarpnięcie i nagły upadek w dół. Kilka miesięcy przeleżał nieprzytomny w szpitalu. Gdy się obudził, nie pamiętał niczego, a najmniej ostatnie chwile przed wypadkiem.

Pojechałam tamtego roku, już po wypadku, do jego miasta, gdzie akurat odbywał się Karnawał Sztukmistrzów. Spacerowaliśmy wśród kuglarzy i cyrkowców, podziwialiśmy magika, który zamknął się w wielkim balonie. Obserwowaliśmy spacerujących po linie, rozwieszonej pomiędzy lubelskimi kamieniczkami. Ale widziałam, że dusza Jana już nie ekscytowała się już podniebnymi wyczynami. Kiedyś i on mógłby być wśród tych śmiałków, co po linie, bez strachu, chodzą jak anioły po niebie.

Tego dnia zobaczyłam człowieka zmarnowanego, smutnego. To nie był mój Jan! Jakby zupełnie ktoś inny. Z zapałem opowiadał o czymś, co wydawało mi się zupełnie pozbawione sensu. - To nie ten sam człowiek - powracała natrętna i smutna myśl - Gdzie się podziałeś Janie?

Odnalazł się jeszcze tego samego dnia, kiedy przedstawił mi swojego syna, Kamila. Gdy ściskałam rękę młodego chłopca, zobaczyłam w nim właśnie owo „coś”. Ten sam szelmowski uśmiech, te same, jakby kocie ruchy i tembr głosu, kosmyk odsuwany z czoła takim samym, jak u jego ojca niegdyś, gestem. Dusza wzlatująca, zdaje się, beztrosko i zupełnie nie wiadomo jak, wpadła w ciało tego chłopca.
Wraz z tą duszą, w tajemniczy sposób przeniesioną, przeszła na Kamila ojcowska miłość do gór, do wspinaczki, a jednocześnie także brak lęku i absolutne lekceważenie dużej wysokości. Kamil tak jak ojciec, był alpinistą.
- Dusza spadająca przyszła tu coś dokończyć, co zostało niedokończone z poprzedniego życia. Nie udało się z Janem, udało się z Kamilem… - rzekła biała czarownica, którą poprosiłam, by mi wyjaśniła, jak to możliwe, że jeden człowiek zmienił się w drugiego, jeszcze za życia. Bo takie miałam wrażenie.

Czy to ona kazała Kamilowi usiąść na parapecie, nogami na zewnątrz? Na jedenastym piętrze? - Ach, jaki Kraków piękny z wysoka - powtarzała dusza. - Nie bój się, patrz! – wołała. - Nie boisz się, bo widzisz, jak jest wspaniale!

Pięknie było nawet wtedy, gdy Kamil poczuł, że ręka obsuwa się, że nie może już chwycić parapetu. Że niebo się oddala i że zmienia się w błyskawicznie zbliżające się, szare płyty chodnika. Dusza spadaaa… Jan osiwiał w jedną noc. Widzę go, bo znowu jestem w jego mieście. Nie, jeszcze nie podchodzę. Gdzie mój śliczny chłopiec, śmiały i radosny? Widzę starego człowieka, szarego na twarzy, w szarej kurtce, ze zwieszonymi ramionami. Jakby całą swoją postawą chciał powiedzieć: kazałaś mi czekać, no to czekam. A ja stoję po drugiej stronie placu jak wmurowana. Jakby widok Jana odebrał mi siły do zrobienia choćby kroku.

Cóż teraz począć mam z tym smutnym Janem, który pozostał bez duszy? Oddał ją synowi, na próżno… Patrzę, jak stoi, przezroczysty w tej szarości. Jakby chciał zniknąć w jednej chwili. W całej postawie jest jedna, wielka rezygnacja. Nie, nie rezygnacja. To dojmujący smutek. Chciałam się z nim spotkać, tylko czy dam radę podejść do niego?


Dorota Kieras (ur. w 1966) – publikowała wiersze i recenzje książkowe. Pisze też opowiadania i teksty piosenek. Dziennikarka i redaktorka. Autorka wywiadów z pisarzami, muzykami, ludźmi teatru. Pracowała w miesięcznikach, tygodnikach, dziennikach. Śpiewa w chórze Camerata Varsovia. Ulubione miejsca: Beskid Wyspowy i Lazurowe Wybrzeże.

Comments


bottom of page