Znaleziono 399 elementów dla „”
- Marek Schainer – Gerda
Zgodnie z rozkazami Stalina z grudnia 1944 roku wszyscy niemieccy mężczyźni w wieku 18-50 lat oraz kobiety w wieku 17-45 lat, którzy znaleźli się w radzieckich rękach, mieli zostać przewiezieni na roboty przymusowe do ZSRR w ramach reparacji oraz zaspokojenia potrzeb przemysłu pracującego w wojennym trybie. Czwarty dzień nie śpi. Albo wydaje jej się, że nie śpi. Światło księżyca przenika przez okna na dachu, wdzierając się do środka. Jest zimne jak lód i kaleczy jej sen niczym okruchy szkła. Świt już niedługo. Ojciec śpi, matka również. Słyszy, jak oddychają. Kiedy nadejdzie świt, weźmie kankę na wodę i worek. Zejdzie jak zwykle na dół. Zejdzie jak zwykle na dół. Zwykle schodzi na dół trzy piętra, aż na bruk podwórka. Aż na bruk podwórka. Kiedy wróci, będzie miała jedzenie. Może nawet będą to konserwy z mięsem. Jeśli się uda, jeśli nie – tylko marmolada, buraki, a raczej rozgotowana, wodnista breja i chleb o smaku gliny. Ale to i tak lepsze niż nic. Lepsze niż los, jakiego unikają. Dopóki go unikają. Matka nic nie mówi, ale też nie może wiedzieć. Na pewno nie. Ojciec, o niego jest spokojna. Najgorzej było za pierwszym razem, potem za drugim, a w końcu… Rusza po zaopatrzenie, zdobyć żywność. Łuny i kanonady ciężkiej artylerii na horyzoncie. Wycie samolotów nad miastem zwykle wieczorem. Jednak odnoszą wrażenie, że są one coraz dalej. Front się oddala. Ich kamienica jest niedaleko dworca, który wciąż jeszcze bombardują. Im nic nie zagraża, taką mają nadzieję. Ma na imię Gerda, jest wysoka, ma blond włosy, ukończyła gimnazjum. Miała iść do szkoły wyższej. Upycha włosy pod chustę, poprawia suknię. Teraz schodzi. Schodzi wcześnie rano. Taka jest umowa. Schody są częściowo zniszczone. Mieszkania mają wyważone drzwi, splądrowane. Tego dnia, gdy weszli, szli od dołu, obco brzmiący język, w futrzanych czapkach z czerwoną gwiazdą. Jak na plakatach. Szli od dołu kamienicy piętro po piętrze. Krzyk, strzały, kobiece i męskie głosy, splątane w jedno. Z rodzicami wyszli na strych i ukryli się w zamaskowanej części. Przed nimi ojciec ustawił klatki z gołębiami. To miało zamaskować ich skrytkę. Udało się im, ale nie gołębiom. Kiedy weszli na strych, rozwalili klatki, gołębie, które nie uciekły, zabili. Ojciec nie hodował gołębi, były jego sąsiada, pana Kramach, który uciekł z żoną i synem. Jak się zastanawialiśmy przez te ostatnie dni, kiedy pozornie wszystko działało, ojciec chodził do fabryki na swoją zmianę, jest chemikiem, a kiedy wracał w te ostatnie dwa dni, zanim odjechał ostatni pociąg, mówił: – Wszystko jest dobrze, miasto wciąż działa, urzędnicy są na swoich miejscach. Byłem w magistracie, nic się nie dzieje. Wycie samolotów nad miastem zwykle wieczorem. Wybuchy i łuny były coraz bliżej, ale zarazem, jakby daleko, ponieważ tak bardzo chcieliśmy wierzyć, że jakimś cudem nas ominą, że wszystko dobrze się zakończy. – To tylko dwa tygodnie i wrócimy – mówił pan Kramach. Szli od dołu kamienicy piętro po piętrze. Świt już niedługo. – Żołnierze są w mieście, obronią nas. – Jak zostawić cały dobytek – szlochając, zawodziła pani Lippman. Miała przecudowną kolekcję szwabskiej porcelany. Bezcenną. Zbierali się wszyscy w mieszkaniu gospodarza kamienicy, radzili za zsuniętymi firankami, co robić. Każdy mówił co innego, kłócili się, krzyczeli, podniesione głosy, gdy z daleka kanonada wstrząsała widnokręgiem. Najzabawniejsze, że pierwsi uciekli ci, którzy twierdzili, że trzeba zostać. Pan Kramach, państwo Müller, inni. Spotkała ich na mieście, szła wtedy do fabryki, jak ciągnęli walizki i wózki w stronę dworca. Mijała żołnierzy w zwartych kolumnach sunących ku wyjściu z miasta, chłopców i starych mężczyzn. Ledwie opierzone młodziki w jeszcze niesfatygowanych mundurach i starsi mężczyźni, rezerwiści, których rodziny były po drugiej stronie rzeki. Cywile i żołnierze sunący z plecakami i bronią, pojazdy oficerów. Wielu odeszło, ale nie wszyscy. Nie pani Lippman. To był dzień przed tym, jak dworzec przestał działać. Potem nastała głucha cisza, a w nocy zobaczyliśmy pierwszy pożar. Najpierw w jednym miejscu, z początku wolny, tlący się, jakby nieśmiały, ale przybierający na sile z godziny na godzinę. To paliła się kamienica dwie, może trzy ulice od nas w centrum. Nie trzeba było czekać długo, a noc zaczęła się rozpłomieniać następnym pożarem, tym razem to płonęły magazyny. Pożary w czasie następnych nocy, każdej w innym miejscu, trawiły śródmieście. Ojciec był przerażony, nawet jeśli tego nie okazywał, a matka wciąż płakała. Jeśli się uda, jeśli nie – tylko marmolada, buraki, a raczej rozgotowana, wodnista breja i chleb o smaku gliny. – Może lepiej będzie, jak wyjdziemy z ukrycia? Nie – w odpowiedzi kręciła głową. – Czekamy. Dopóki na dole stacjonowali Rosjanie, którzy rozłożyli się ze swoimi manelami, gotowali, palili ognisko. – Co jeśli podpalą miejsce, w którym się skryliśmy? Mieli wtedy jeszcze wciąż jedzenie, które zgromadzili. Oprócz tego przydawały się gołębie, które wracały, ponieważ wracały jeszcze przez jakiś czas. Miała ściśnięte gardło i suche powieki, ale łapała je, były ufne, brała w ręce i kończyła ich żywot. Ukryli się tutaj, ponieważ w piwnicach doszli do wniosku, że będą szukać, a tutaj, jak już raz sprawdzą, nie będą wracać. Kończy im się woda. Dlatego schodzi na dół. Między tworzącymi kwadrat wysokimi kamienicami na wyłożonym kocim brukiem podwórzu jest pompa z wodą. Musi się do niej dostać i wypatruje chwili, kiedy będzie miała do niej wolną drogę. Kiedy żołnierze wyruszą do miasta, a wychodzą rano, a czasami w nocy. Wtedy schodzi na palcach, prawie nie oddychając, starając się nie zdradzić najmniejszym hałasem. Widziała, jak skończyła pani Lippman i jej mąż oraz córki. – Nigdzie nie pójdziemy – odpowiadali sąsiedzi z drugiego piętra. Tej nocy, a raczej poranka, kiedy dymy z pożarów pełzały przy ziemi, duszny i wilgotny, ciężki dym: weszli do kamienicy i szli od piętra do piętra, w górę i w górę. Czekamy. Najzabawniejsze, że pierwsi uciekli ci, którzy twierdzili, że trzeba zostać. A kiedy tamci szli, słychać było wystrzały: pojedyncze oraz serie i wrzask w barbarzyńskim języku, krzyki sąsiadów i sąsiadek, i trwało to długo, bardzo długo, wydawało się całą wieczność, nieskończoność, minuty rozciągały się w godziny. I głosy się przybliżały, wystrzały także, kroki ciężkich wojskowych buciorów na schodach. I w końcu weszli na strych, gdzie ojciec z sąsiadem, który miał gołębie, wydzielił część strychu, zabił deskami, a z przodu postawił przy jego pomocy klatki z gołębiami, podczas gdy w środku udało się umieścić dwie wersalki, lampę i inne rzeczy, które dało się pomieścić. Sąsiad, który miał gołębie, poprosił, żeby ojciec się nimi opiekował, dopóki nie wróci, ponieważ wrócimy, powiedział, prawda, że nie może być inaczej, powiedział do ojca, a ojciec kiwał głową i zgadzał się ze swoim sąsiadem, który nie mógł się rozstać z gołębiami, tak jak pani Lippman nie mogła się rozstać ze swoją porcelaną. Ale, on, jednak odszedł wraz z rodziną, a ci którzy nadeszli, kiedy skończyli na piętrach, szli w górę, aż doszli do góry, teraz było słychać jak chodzą i przeszukują strych, trzask rozwalanych gołębich klatek, przez który słychać było ich śmiechy i rozmowy, a potem po jakimś nieskończenie długim czasie, przynajmniej tak się wydawało, zeszli na dół, i później, tylko kiedy? Jak długo trwało to później, było słychać jak ich poganiają, i to zobaczyła, gdyż nie mogła się powstrzymać i wyszła z ukrycia, podeszła do drzwi strychu, pokonała je i wyjrzała przez okna na półpiętrze, skąd było widać niczym w studni w dole podwórze, i tam zgromadzili tych, którzy nie zostali w swoich mieszkaniach, jak potem będzie widziała, ilekroć będzie schodzić na dół przez wyważone lub otwarte drzwi mieszkań, tych którzy nie zeszli na dół, w ich zastygłych pozach, a tych którzy zeszli widzi właśnie w tej chwili, jak poganiani, krzykiem i kolbami karabinów, już na dole, stłoczeni w stadko, przepychani są ku ślepej ścianie, na podwórzu z kocim brukiem, i ustawieni w to stadko, z podniesionymi rękami są rewidowani, wywołują ich po kolei, podchodzą jeden za drugim do czegoś na kształt biurka, że skrzynek na jabłka, gdzie siedzi na krześle jeden z nich, i wtedy dopiero mogą opuścić ręce, i wykładają na stół co mają w kieszeniach, garniturów oraz spodni, kobiety w torebkach, ściągają pierścionki, obrączki, biżuterię, jedna z sąsiadek sobie nie radzi, podchodzi Rosjanin: nie ten, który siedzi na krześle, tamten jest zajęty przeglądaniem czegoś, jakiejś księgi, inny, który stał obok stolika, pochodzi i zrywa jej kolczyk z ucha, kolczyk którego nie może zdenerwowana zdjąć, i krew z małżowiny ucha obficie zalewa szyję i suknię kobiety. Śnieg nabiera koloru czerwonego, zbryzgany krwią. Rosjanin odpycha ją na bok w stronę już zrewidowanych, którzy znowu stoją z podniesionymi rękami. Kobieta się potyka, upada, próbuje wstać. Rosjanin podejdzie i uderzy kolbą karabinu w głowę: i kobieta już nie będzie usiłowała wstać. Z grupy zrewidowanych wyjdzie jej mąż, zna ich wszystkich, oczywiście, ale woli nie używać imienia i nazwiska, woli myśleć i mówić odtąd: sąsiedzi. I kiedy wybiegnie z grupy ku niej, Rosjanin strzeli do niego z tego samego karabinu, którego kolbą strzaskał głowę jego żonie. A ten, który siedzi przy prowizorycznym biurku ani drgnie, nic to, go nie obchodzi. Rosjanie się śmieją, jeden spluwa, rewizja trwa dalej, aż ostatni ze zgromadzonych na podwórzu nie przejdzie na stronę już przeszukanych: a wtedy Rosjanin na krześle daje znak, widzi go, ale nie rozumie, co oznacza: przynajmniej w pierwszej chwili, ale za chwilę zaczyna rozumieć. Rosjanie kierują broń w stronę stojących z wciąż uniesionymi rękami i otwierają ogień: i strzelają, dopóki ostatni z sąsiadów nie upadnie, a kiedy to się stanie, podejdą i będą strzelać do już leżących, a potem, kiedy już nikt nie będzie okazywał oznak życia (tak, to jej się ułożyło na końcu języka oznak życia): zaczną przeszukiwać trupy w poszukiwaniu zaszytych kosztowności i marek. Ściągają buty z zabitych. Nie wszyscy grabią, głównie tych dwóch, których wskazał dowódca, podczas gdy reszta rozsiada się, gdzie popadnie: pali papierosy, śmieje się, rozpala ognisko, szykuje do upichcenia jedzenia. Zapamiętuje twarz dowódcy, blondyna, niewysokiego, wiele więcej nie widać z tej odległości. Wycofuje się ostrożnie, jak by stąpała po stłuczonym szkle, i wraca na strych. Rodzice pytają, nie pytają – nie chce nic mówić, w końcu mówi. Nie wychodźcie, muszę się zdrzemnąć, mamo – parę minut. Odtąd tak już będzie. Ilekroć schodzi na dół, za każdym razem towarzyszy jej widok ciał w splądrowanych mieszkaniach, tak jak zastygły, znieruchomiały pod lufami karabinów sąsiadów, którzy nie zeszli na dół, nie zdążyli, nie chcieli albo nie dano im tej możliwości.[ i wiele lat później ktoś, o kim nie ma jeszcze pojęcia, kogo nie ma na tym, a może i każdym innym świecie-będzie odgrywał pantomimę ukazującą ten widok ciał w różnych stopniach zastygnięcia, zesztywnienia, jednak gotowych do wykonania ruchu, przezwyciężenia martwoty, ciążeniu do tego, aby ruch pokonał bezruch, duch podźwignął materię. [ale, to już inna historia - nie z tej historii]. A kiedy będzie schodzić, będzie poznawać swoich sąsiadów, chcąc czy nie chcąc, na progu mieszkania, w głębi, na łóżkach wciąż tam oczekujących, że to tylko dwa tygodnie i wszystko wróci świat, jakim był. Zanim weszli Rosjanie. II Schodzi po wodę, idąc do pompy na brukowanym podwórzu, i mija na schodach otwarte drzwi, wyrwane, wyważone do ziejących pustką mieszkań, z których wypada pierze niesione przez wiatr. Na piętrze pierwszym od góry, a trzecim od dołu. W uchylonych drzwiach wewnątrz mieszkania widzi małżonków Szwarc, których splecione ciała leżą razem, jak by były jednym ciałem, zgodnie na łóżku, jak by nie mogli wstać, nie chcieli się rozłączyć, rozpleść, odmawiali powstania, ich splecione ciała raczej sabotowały wezwanie do opuszczenia, wyjścia z mieszkania, porzucenia łóżka, pobudki na komendę. Śnieg przyozdabia tę figurę retoryczną, a mieli piękną córkę, która pięknie chodziła w związku niemieckich dziewcząt [BDM] na marszach i paradach, czy na sali gimnastycznej, jakże się pięknie prezentowała, i która kilka dni wcześniej wyjechała do Berlina, gdyż jej komórka związkowa oznajmiła, że tak trzeba, trzeba służyć dalej ojczyźnie, i pan Schwarz pocałował ją w czoło i błogosławił na drogę, a teraz wraz z żoną leżał w rozprutej pościeli, zakrzepły i stężały ich rysy, twarze i ciała, i mimo tego, albo może właśnie dlatego, wciąż jaśniejące wewnętrznym i niezłomnym przekonaniem o świecie, który nadejdzie, gdyż, jak to było wszystkim wiadomo, wszystko będzie dobrze. Cudowna broń rozkruszy i wykurzy, zmiecie barbarzyńców ze wschodu, tak z małego czarnego radia pan Schwarz odsłuchiwał krzepiących komunikatów, wciąż i bezustannie krzepiących. Żona łagodnie prasowała spodnie i mundur pana Schwarza, który wyruszał wraz z nią na niedzielne pikniki, gdzie grała orkiestra nad rzeką i powiewały sztandary, uff, radości pieczonych nad ogniskami kiełbasek i kuflami piwa, święto lat cudownych, ufnych, niezachwianych. Ale w międzyczasie mapa się sfałdowała, pomarszczyła, zaczęła rozpuszczać w nawałnicy i rysy zmarłych również zaczną się rozpuszczać, nabierać miękkości: i koloru będą czarnego, jak mundury najgorliwszych. Ale to dopiero jak się ociepli. Przez wybitą szybę okna jeszcze wpada śnieg, podobno jest ciepło, kiedy człowiek zamarza. Ile stopni liczą schody na półpiętrze? Nieraz liczyła, a teraz każdy krok to było wyzwanie. Oto schodzi o piętro niżej. Pan Bertsch właściciel browaru. Leży nieopodal stołu, jak by upadł w biegu, w drodze do wyjścia, nie wiadomo, dlaczego wygląda, jakby mógł się poderwać lada chwila do biegu, jakby to było całkiem możliwe. A pokaźna jego sylwetka wciąż była rozmiarów imponujących, jak nagroda w konkursie browarnianym, gdzie wygrać można było beczkę całą piwa, wznieśmy kufle ku radości i święta uczczenia, i kiwały się na szerokich ławach ciało przy ciele, wzniesione w górę kufle, bractwo i zjednoczenie, a teraz pan Bertsch, którego żona zdradziła i uciekła z pewnym oficerem (a może urzędnikiem?) zaraz po tym, jak padł Stalingrad, leżał obecnie zupełnie sam, zamarznięty i niepocieszony, bez widoków na równie dobrą zabawę ani teraz, ani w przyszłości. Piętro następne: Wdowa Zwickau. Ona, to pobożna i wytrwała nawołująca do pokuty i dobrych obyczajów, oby jej synowie powrócili, którzy znikli we wschodnich przepaściach, jadąc na skraj znanego świata, nie wiadomo gdzie, gdzieś między Zachodem i Wschodem, między Kijowem a Moskwą, a ona wciąż czekająca, że odnajdą się, nadejdą wieści, i nie ruszę się, nie mogę, powiedziała, nie daj Boże, wrócą do domu, i nikogo nie zastaną, jak to będzie, tak być nie może, nie umiem sobie tego wyobrazić, mówiła, potrząsając głową, i szła do kościoła na nabożeństwo i wyklepywała z książeczki do nabożeństwa rytualne, rozwlekłe litanie, chociaż jako ewangeliczka powinna być bardziej powściągliwa, mniej słów a więcej czynów, ale tyle pozostało, niewiele więcej, można powiedzieć. Siedzi na krześle, kiedy mija drzwi jej mieszkania, tylko lekko uchylone, jak by sprawcom było jednak wstyd, może odrobinę, nawet jeśli przelotnie. Siedzi na krześle, głowa opuszczona, ciało lekko przechylone czuwające nadal na wprost drzwi, aż nadejdzie wiadomość i pojawią się w drzwiach, w mundurach zimowych czy letnich, jej synowie. Do innych pomieszczeń nie zagląda. Niepotrzebne jej to, nie da rady przejść nad wszystkimi zgonami, policzyć, przeliczyć, porachować, pewnie na zewnątrz jest jeszcze gorzej, ciała na ciałach, otwarte groby, o ile chowają, a tego jeszcze nie widać, żeby coś się w sprawie ruszało. Wciąż ciała zabitych leżą tak, jak padły w śnieg, który bieli centrum, nadając wszystkiemu pozór niewinności, gdyż z tej wysokości ma świetny widok na opustoszałe centrum, pożary trawią dom za domem, noc po nocy, jak by rozpalane światełka na cmentarzu i nie ma do kogo się zwrócić: na dole rosyjscy żołnierze zaglądają do kotła, gotują, co mają, głód nie opiera się o koniuszek języka, opiera się o kiszki, kiszki donośnie marsza grają, aż wstyd. Zapasy się skończyły, gołębie również, i któregoś dnia wychodzi z ukrycia, wynurza z cienia, wypada z niego jak matrioszka, którą jej później pokaże dla zabawy, pokaże, jak z jednej matrioszki wydobywa się drugą i następną, i kolejną. _______________ Fragment większej całości zatytułowanej Burmistrz Marek Schainer – urodzony w latach 70-tych. Poeta, prozaik. Druk w internetowych mediach takich jak: „Nowy Bregart”, „Helikopter”, „Obszary Przepisane”. Obecny w antologii Przewodnik po zaminowanym terenie 2 (2021)
- Jan Lubień – Szarada amatonormatywna
Mówili mi, że potrzebujesz teraz, poznać kogoś. „Cenię sobie wolność życia bez poczucia presji znalezienia partnera”. Byłeś samotny przez tak długo. „Moja tożsamość nie jest określona przez mój status w związku”. Myślę o tobie przez cały czas. „Przyjaźń jest tak samo ważna, jak relacje romantyczne”. Może zapiszemy się na kurs tańca? „Cenię niezależność i rozwój osobisty ponad pogoń za partnerem”. Weźmiemy owoce i koc. Posłuchamy muzyki. „Szczęście i spełnienie pochodzą z wnętrza, a nie z bycia w związku”. Może zostaniemy dziś w domu? „Celebruję różnorodność wykraczającą poza tradycyjną intymność”. Fajnie, gdybyśmy byli razem. „Nie czuję się niekompletna bez romantycznego partnera”. Ponoć jest tam bardzo tanio. Są piękne plaże i pusto. „Nie interesują mnie normy społeczne jakości związków”. Możesz choć raz opuścić trening. Nic się nie stanie. „Spełnienie odnajduję w pielęgnowaniu własnego rozwoju osobistego”. Zawsze możesz ze mną o tym porozmawiać. „Intymność emocjonalną i wsparcie można znaleźć w przyjaźniach”. Jutro nasza rocznica. Uczcijmy to. „Odrzucam presję, aby dostosować się do tradycji i harmonogramów relacji”. Nie było ci dobrze? Nie rozumiem, dlaczego już idziesz? Cieszę się z wolności definiowania własnej wersji szczęścia i spełnienia”. Nie wierzę, że chcesz sama tam pojechać. „Uwielbiam piękno samotności i autorefleksji”. Kocham cię. Jesteś dla mnie najważniejszą osobą na świecie. „Miłość i spełnienie można znaleźć w wielu różnych formach i związkach”. Często ostatnio do siebie dzwonicie. „Jestem otwarty na odkrywanie różnych relacji, które są zgodne z moimi pragnieniami”. Dlaczego poświęcasz mi tak mało czasu? „Cenię autonomię i niezależność w moich relacjach”. Chcę być z tobą do ostatnich dni. „Romantyczna miłość nie jest ostatecznym celem w życiu”. Znowu się z nim spotkałeś? „Uważam, że miłość jest w różnych formach i wyrazach, nie ograniczając się do romansu”. Jesteś egocentryczny i aspołeczny. „Dla mnie priorytetem jest budowanie silnego poczucia miłości własnej i akceptacji siebie”. Zalegalizujemy nas? „Wierzę w życie, które będzie sensowne z romantycznym partnerem lub bez niego”. Jan Lubień – autor tekstów dramatycznych, poezji oraz prozy. Publikował w "Helikopterze" (2023), "Tlenie" (2022), "Nadmorzu" (2023), "Papierowym Motylu" (2024). Autor zbiorów: Pola kwantowe (2020) i Farmer Warszawski (2023); autor słuchowiska Systemy kubitowe (2023). Współtwórca spektaklu: Ostatni pociąg (Teatr Scena Lubelska ) oraz etiudy teatralnej Sen nocy letniej (Teatr Szekspirowski, 2024). Trener, aktor i reżyser.
- Małgorzata Domurat – Misja: Centuria
Nazywano ich Centurią. Stu agentów wyłonionych przez Korporację spośród najlepszych. W chwili gdy Ewa poczuła w ustach po raz pierwszy metaliczny posmak teleportacji, jej cichym marzeniem stała się przynależność do tego grona. Początkowo cichym marzeniem, potem obsesją. Zwykli śmiertelnicy nie mieli pojęcia o istnieniu Centurii, ale gdy tylko świeżo upieczony agent przekraczał po raz pierwszy próg komory teleportu, Korporacja zaczynała delikatnie sączyć do jego świadomości legendy o poszczególnych członkach Centurii jak krople deszczu kapiące nieregularnie z powodu przeciekającego gdzieś poza zasięgiem wzroku dachu. Najpierw subtelne kapanie, potem krople zaczynają głośno uderzać o blaszane wiaderko podstawione pod przeciek, by w końcu przekaz o Centurii wręcz chlapał na nowicjusza, mając na celu pobudzić jego ambicje i rozpalić żądze dołączenia do tej elitarnej jednostki. Jakaż była więc ekscytacja Ewy, kiedy podczas którejś wizyty w Centrali, gdy standardowo zdawała raport z właśnie zakończonej misji i odbierała zalecenia co do okresu rekonwalescencji, została skierowana na spotkanie do skrzydła C. Gdy dotarła z bijącym sercem do Grodzi C, myśli Ewy szalały jak międzygalaktyczny chomik mutant w kołowrotku, którego Ewa zabierała na misje w miejsca, gdzie korporacyjne generatory prądu zawodziły, a tradycyjny chomik w surwiwalowym zestawie zawsze dawał radę. Grodzie rozsunęły się bezszelestnie, a gdy tylko Ewa przestąpiła próg z głośników rozległ się kojący głos. „Ewo, zapraszamy Cię do zwiedzenia Sali Chwały”. Chomik w głowie Ewy wrzucił wyższy bieg: „Nie wierzę, Sala Chwały?! Legendarne okrągłe pomieszczenie, gdzie wiszą portrety wszystkich członków Centurii wystylizowanych na superbohaterów. Podobno istnieje, ale wstęp mają tam tylko członkowie Centurii. Wisiało tu sto fascynujących żywych obrazów, które zmieniały się w zależności od oczu patrzącego i aktualnej epoki. Każda z kompozycji wzbudzała namiętność, gorące pragnienie samodoskonalenia i dążenia do osiągnięcia chociaż ułamka przedstawionej doskonałości. Ewa przechodziła obok portretów, z których każdy wzbudzał w niej żywe emocje i chociaż opowiadały w podbojach, zwycięstwach i sukcesach, receptory empatyczne Ewy odbierały również odczucia bólu fizycznego, zmęczenia, samotności, zdrady, smutku, ale najwięcej było w nich niepewności. Gdy już miała domknąć obwód koła, stanęła jak wryta. Setny portret to była Ona. „Jaka…” Ewie zabrakło słów. „Czyli to ten etap. Dołączę do Centurii?” Mijając swój portret, puściła oko do siebie samej i uśmiechnęła się mimowolnie, gdy Ewa z portretu jej odpowiedziała. W Centurii nie było hierarchii. Wszyscy byli sobie równi. Był to celowy zabieg Korporacji podyktowany zarówno względami praktycznymi, jak i pragmatycznymi. W skład Centurii wchodzili agenci o tak różnorakich umiejętnościach i talentach, że jakakolwiek próba ich ustawienia w logicznym porządku skazana była z góry na porażkę. Z drugiej strony, z założenia Centuria miała być wolna od wewnętrznej rywalizacji. Nieoptymalne kosztowo byłoby pozostawienie agentom przestrzeni na wzajemne gry ambicji i wyścigi. W świecie Centurii zakazane były wszelkie rankingi dotyczące jej członków, czy nawet porównywanie poszczególnych agentów w prywatnych rozmowach. Korpolicja była szczególnie wyczulona na tym punkcie i wymierzała surowe kary niesubordynowanym: za wirtualne konkursy piękności – ograniczenie racji żywnościowych, za rankingi umiejętności – pozbawienie dostępu do światła na jeden cykl rozwojowy, a za dyskusję na temat hipotetycznych współczynników skuteczności misji poszczególnych agentów – po prostu anihilacją. Te proste zasady w połączeniu z okrągłą Salą Chwały miały pozwolić agentom na chłodno zajmować się kolejnymi misjami bez analizowania ich doboru i lęków dotyczących przyszłości. Od kiedy trafiali do Centurii byli zabezpieczeni na przyszłość. Jedynym ich zadaniem było poddawać się wszystkim wytycznym misji i dążyć do ich jak najlepszego wykonania. Był jednak jeden sposób różnicowania pozycji agentów, o którym wiedziała tylko Korporacja. Wybrani zamiast kolejnej superbohaterskiej misji dostawali od Korporacji misję rozrodu. Klucz doboru do misji rozrodowej tylko pozornie był przypadkowy. W rzeczywistości analitycy Korporacji starannie rozważali, którzy z agentów obdarzeni zostali cechami szczególnie cennymi w kolejnych etapach podboju kosmosu. Ci właśnie dostawali zadanie poddania się szczegółowo zaplanowanym procedurom rozrodczym. A ponieważ pula genotypów w Centurii była idealną kompozycją, nikt nie zamierzał pozwolić swoim agentom na rozwodnienie osiągniętej z takim trudem perfekcyjnej mieszanki. Rozród agentów odbywał się oczywiście metodą klonowania. A ponieważ najnowsze badania korporacyjnych naukowców wskazywały na lepsze efekty rozrodu, gdy zarodki zamiast być hodowane w laboratorium, wszczepiane były do ciała agenta-dawcy genów, tak też czyniono. Zarodki-klony rozwijały się przez dziewięć miesięcy, korzystając z krwiobiegu i odżywiania agenta-rodzica. Gdy Ewa minęła Salę Chwały, głos wirtualnego przewodnika poprowadził ją na spotkanie ze znanym już sobie oficerem prowadzącym w celu omówienia szczegółów kolejnej misji. Gdy weszła do jasnego ascetycznego gabinetu, ciepły głos przywitał ją miło: - Witaj, Ewo! Witamy w Skrzydle C. Sama chyba rozumiesz, co to oznacza. Jak się dziś czujesz? Ewa tylko wzruszyła ramionami i spojrzała obojętnym wzrokiem na funkcjonariusza Korporacji. Minęły już czasy, kiedy ekscytowały ją kolejne misje. Rzuciła się w wir kariery tutaj, aby zapomnieć o bólu i zaangażowaniu. Każda z tysiąca dotychczasowych teleportacji zmieniała po trochu jej ciało i przytłumiała jej umysł. Nie była już tą samą Ewą, która wcześniej tak ochoczo teleportowała się do innych światów i wymiarów. Jej zmysły obciążone były licznymi bólami fantomowymi po częściach ciała, których już nie było, oraz omamami po pozaludzkich zmysłach, które też już utraciła. Najbardziej dotkliwe były odczucia pozostawione po brakujących kończynach, które w minionych misjach były Ewie niezbędne do poruszania się, zapewniały równowagę i stabilizację, a teraz po prostu ich nie było. Zdarzało się Ewie zachwiać, stracić równowagę lub doświadczać zawrotów głowy z tego powodu. Również kłopotliwe było odczucie braku dodatkowych chwytaków i wszystkich przyssawek zarówno na stopach, kolanach, jak i rękach. Czasami Ewa z przyzwyczajenia podchodziła do pionowej powierzchni, unosiła ręce i stopy, zaczynała się wspinać, po czym sromotnie polegała, spadając z wysokości około dwóch metrów. To nie to, co kiedyś, gdy wystarczało rozpocząć wspinaczkę, by jak jaszczurka być po chwili na suficie i swobodnie kontynuować wędrówkę. Najboleśniej jednak odczuwała brak skrzydeł. Czuła się zupełnie uziemiona. Choć przystąpiła do programu Korporacji, żeby zapomnieć, jej ciało zapamiętywało strzępki wspomnień z poprzednich myśli, dając to odczuć mrowieniem, brakiem stabilności lub wspomnianymi już bólami fantomowymi. To doświadczenie zaczynało już Ewie ciążyć. Czuła się stara i zmęczona. Czy jeśli Korporacja pozna jej stan umysłu, wycofa swoje aktualne zaproszenie, a Ewa straci dopiero co zdobyte miejsce w Centurii? Ewa postanowiła wykrzesać z siebie resztki entuzjazmu i zaangażowania. Podniosła żwawo głowę i uśmiechnęła się szeroko. - Cześć! Jest OK. Wprawdzie odsypiam jeszcze Kasjopeję, ale przynajmniej było zabawnie. Co masz dziś dla mnie, skoro już tu jestem? - Ewo, wystarczy już tego skakania po wymiarach i planetach. Z uwagi na twoje liczne sukcesy, zostałaś wytypowana do misji rozrodowej. Jutro zostanie ci wszczepiony twój klon. Twoim zadaniem będzie karmić go i dać mu schronienie na dziewięć miesięcy. Potem przejmiemy go od ciebie i już będziesz wolna. Będziesz mogła wrócić do teleportacji. Ewa zgłosiła się następnego ranka do labu, gdzie w narkozie wykonano szybki, bezbolesny zabieg wszczepienia zarodka. Po zabiegu Ewa wróciła do swojej kwatery, zaparzyła kawę, a wtedy chomik w jej głowie samowolnie podjął się wyzwania naładowania wszystkich powerbanków w wyposażeniu superagentki. „Czyli teraz hoduję w sobie swoją córkę… Nie córkę, siebie samą… Świeższą i młodszą wersję mnie. Czy po to, żebym zastąpiła samą siebie? Czy ona-ja, to będę ja? Czy mnie wyrzucą z Centurii, żeby zrobić miejsce dla niej? I co wtedy stanie się ze mną?” Ewa poczuła uderzenie gorąca i ścisk w żołądku od natłoku myśli i napięcia, które wywołały. A ponieważ w ciele Ewy pozostały jeszcze różne skrytki, ukryte mikro-organy niewidoczne na pierwszy rzut oka i nieusunięte przez Korporację po kolejnych teleportacjach, ścisnęła mięśnie macicy, nad którymi zyskała panowanie trzy teleportacje temu, a jej ciało odrzuciło wszczepiony zarodek-klon. Obyło się nawet bez większego krwawienia. Tydzień później na kontroli w Klinice Rozrodu Centurii zadziwiony lekarz uniósł brew po zbadaniu Ewy. - Dziwne. Pierwszy raz nam się to przydarzyło. Cóż za strata! Hm, klon musiał być niestabilny… - strzelając lateksowymi rękawiczkami, dodał z uśmiechem – Widać jesteś wyjątkowa! Gdy tylko Ewa wyszła z gabinetu, usłyszał w słuchawce głos oficera prowadzącego Ewę: „Po prostu wyślemy ją na kolejną misję. Wykorzystamy to ciało, ile jeszcze się da.” *** Opowiadanie powstało w ramach koleżeńskiego Projektu Ewa i zostało wcześniej opublikowane w formie audiobooka na kanale na YT Wytwory Wyobraźni. https://www.youtube.com/watch?v=uOsqzjKEWq4 Małgorzata Domurat – czytam od zawsze, piszę z przerwami od kiedyś. Wciąż szukam, gdzie jest krawędź zasłony rzeczywistości, żeby unieść jej brzeg i przyjrzeć się temu, co znajdę pod spodem. Balansuję na granicy wolności i niewoli, by w wolnym czasie móc zajmować się ruchem, chodzeniem po krzakach i nudzeniem się. Publikowałam w „zakład.magazyn”, „Ypsilon”, „Siła-Paka Runga”, prowadzę profil literacki Zza krawędzi, byłam uczestniczką Pracowni przed debiutem prozą 2024 na festiwalu TransPort Literacki 29.
- Jakub Parada – ex infernis
Julii trzęsienie wyprężone nadgarstki kłam zadają wewsząd miażdży bezruch; przykuty do miejsc po których stąpasz ulega ci kraków transmutując światło zawalające się w wyrwę w nimb twój wzniecasz erekcję krzyży dekompresujesz płuca; poczęty został mój ostatni oddech nieśmiertelność nawiedzenia które w końcu rozumiem opętania które przyjmuję mówisz mówiłabym prawdę w warkocz plotłabym ją z życzeniami a ty słuchałbyś; wężowy język atakuje po mysiemu słuchasz jak zupełnie nago rozpuszczam warkocze pozostawiasz pozostawiłabym węch abyś doświadczał włókna czerwony pieprz mojej aury nimb różany położyłabym dłonie na szyi policzki palcami wsiąknąłbyś we wzgórek czcząc mnie metempsychoza szklanka dłoni cięciwa z której urwać się żar zdmuchnięty w suchsze trzciny pieniący się owoc wrzask wahadło bioder rzeźbiona kołyska wahadło bioder zatrzymane oburącz chimera im bliżej mnie tym dalej od boga a ja jestem prawdziwszy i krwawię nie za grzechy a żeby nakarmić cię wzdłuż kręgosłupa i obojczyków pysk prowadzę zdolny zębami łamać szpik ssać kusząc do popełniania głupot resurrekcja pędzące światła światła migoczące jeszcze w oddali zawiewający od ulicy swąd ropy szum aerodynamicznych tuneli ciążąca mi głowa spuszczona nad miastem niby fragment ornamentu wzrok mój tętniące serce twojej twarzy zawały moich spojrzeń melodia defibrylacyjna nuty znasz jej zaklęcie resuscytacji słowa jego znasz też ex infernis przerażająca bariera za którą łaknący ducha z całych sił rezonuje diabeł i medytuje nad pchnięciem opuściłaś lustro łaknące narządów kątem oka dostrzegasz sylwetkę przed którą uciekać można jedynie poprzez opatrzność szeptem zwiastujesz śmierć palcem wskazujesz opuściłaś lustro łaknące szpiku i krwi kątem oka dostrzegasz sylwetkę spoglądającą na żywych zza moich pleców Jakub Parada - w tym roku wystartował z solowym projektem muzycznym "masakra", w którym ekstremalnie ciężkie brzmienia łączą się z surrealistycznymi tekstami. Poszukuje aktywnie wydawcy swojego debiutu. Miłośnik dobrego jedzenia, alkoholu i towarzystwa
- Lena Sadowska – Karol
Kominkowy zegar wystukiwał myślom rytm. Jego tykanie wywoływało w pamięci obraz odbijającego się od batutu klauna: hej hop! hej hop! hej hop! W tle szurało wahadło dużego zegara: tynt, tynt, tynt, tynt. Na półtora hejhopa przypadało jedno stateczne tynt . T o idiotyczne – pomyślała i próbowała uwolnić się od muzyki cykadeł. Nie na wiele się to zdało. Mniejszy wybił właśnie cztery płaskie dong! zyt zyt zyt zyt… , a większy kontynuował dźwięcznym bam! bam! bam! bam! Spojrzała w okno. Na zewnątrz robiło się jasno. Przez uchylony lufcik wdzierało się życie ulicy. Gdzieś w oddali odezwała się sowa, przeleciała wrona, zapachniało mokrym żwirem. Burza zmusiła ją do wyjścia z łóżka, zamknięcia balkonu, zejścia na dół i przytulenia psa, który trząsł się, przerażony hukiem. Zimne strugi deszczu orzeźwiły ją i przegnały sen. Od jakiegoś czasu źle sypiała, a kiedy udało jej się zapaść w grząski majak – męczyła się i zrywała na lada szmer. Doszła do wniosku, że nie ma sensu się kłaść. Poszła do kuchni, wstawiła wodę na herbatę i udała się do łazienki. Zrzuciła pidżamę i, omijając starannie wzrokiem swoje odbicie w lustrze, wzięła szybki prysznic. Włożyła przygotowaną wcześniej bieliznę, jagodowe dżinsy, białą bluzeczkę i białe skarpetki. Ubranie wisiało na niej, ale przynajmniej nic z niczym się nie gryzło. Przeszkadzała jej świadomość, że jedna część garderoby mogłaby nie pasować do drugiej. Kolorem, krojem bądź fakturą… Przeczesała włosy, spięła je na czubku głowy i zamotała w zabawny koczek. Nie zrobiła makijażu. Po umyciu zębów wklepała niedbale trochę kremu w policzki i czoło. Pachnące psem nocne łaszki wrzuciła do kosza z praniem i z ulgą opuściła łazienkę. Zaparzyła herbatę i zjadła kromkę chleba. Nie znosiła palić na czczo. Z filiżanką i popielniczką weszła do pokoju i usadowiła się w szerokim fotelu. Upiła łyk herbaty i zapaliła papierosa. Ten pierwszy haust dymu zawsze wywoływał lekki skurcz krtani. Odchrząknęła i ponownie zaciągnęła się dymem. Spojrzała na laptop. Było dwa kwadranse na piątą, gdy zdecydowała się go włączyć. Chwilę zajęło jej przeglądanie aktualności. Wreszcie sprawdziła pocztę. Jest! – ucieszyła się, a ciało przeszył lekki dreszczyk. Była zła. Od jakiegoś czasu starała się nie dopuścić do siebie myśli, że coś, co uważała za niewinną paplaninę, stało się czymś więcej. Przyjemnością? Przebiegła wzrokiem cztery krótkie wersy i uśmiechnęła się nieznacznie. Czy on nigdy nie sypia? – zadała sobie w myśli pytanie i wzruszyła ramionami. Co mnie to obchodzi! – zreflektowała się obłudnie, bo obchodziło ją. Bardziej niż chciała przyznać… Zgasiła papierosa i zaraz zapaliła następnego. Poczuła w ustach charakterystyczną gorycz i skrzywiła się nieznacznie. Wypuściła kłąb dymu i przyglądała się, gdy majestatycznie odpływał w kierunku drzwi. To zaczęło się jakiś czas temu. Początkowo tylko tam zaglądała. Czytała i nie miała odwagi się odezwać. Wszyscy uważali ją za elokwentną i przebojową, ale w gruncie rzeczy była nieśmiała i nawiązywanie relacji dużo ją kosztowało. W końcu jednak przemogła się. Nie pamięta już, kiedy zaczęli komunikować się prywatnie. Najpierw były to niezobowiązujące uwagi merytoryczne. Wraz z upływem czasu stawały się coraz bardziej intymne. Wreszcie… Ten pierwszy wiersz, który napisał tylko dla niej, przyprawił ją o atak paniki. Nie odzywała się ponad miesiąc, wmawiając sobie, że nie jest gotowa na żadne uczuciowe akrobacje… Pochyliła głowę i w zadumie oddzielała zagaszonym filtrem popiół od niedopałków. Kiedy wypucowała środek popielniczki, ocknęła się i spojrzała w okno. Dorzuciła piąty niedopałek do równiutko ułożonej reszty i zamrugała nerwowo. Mężczyzna, z którym była przez ostatnie lata, doszedł do wniosku, że jest zbyt młody na zakładanie rodziny i oznajmił jej to bez ogródek. Może gdyby nie dodał, że wcale nie jest pewien, czy to z nią chciałby spędzić resztę życia – jakoś by sobie poradziła z tą jego niechęcią do małżeństwa. Dodał jednak i uznała, że nie chce tracić czasu na niepewny związek. Był naprawdę zdumiony, gdy poprosiła, by się wyprowadził i oddał klucze. Kiedy zrozumiał, że mówi poważnie, próbował obrócić wszystko w żart, ale było już za późno. Słowa padły i nic nie było w stanie wymazać ich z jej pamięci. Rozstali się więc, a choć twierdził, że jeszcze za nim zatęskni i poprosi, by wrócił – nie poprosiła. Gdy już przywykła do myślenia ja zamiast my – odczuła nawet pewne zadowolenie. I… ulgę. Dopiero po czasie zdała sobie sprawę, że ona też męczyła się w tym klaustrofobicznym układzie. Że miłość – jeśli w ogóle kiedyś takie uczucie między nimi istniało – zmieniła się w przywiązanie, czy raczej – przyzwyczajenie. Po wielu dniach przestała nawet dziwić się, że on miał dosyć tej rutyny… Mechanicznie pogłaskała psa i uniosła rękę do twarzy. Poczuła odór nikotyny, ale nie chciało się jej wstać, by umyć ręce. Wzruszyła ramionami i sięgnęła po kolejnego papierosa. Chwilę pstrykała zapalniczką, nim go przypaliła i poparzyła sobie kciuk nagrzaną blaszką. Syknęła i ostrożnie odłożyła zapalniczkę na szklany stolik. To chyba dlatego ten wiersz tak ją przeraził. Nie było w nim właściwie żadnych deklaracji. Nie padło ani jedno ważkie słowo. Nie. Z tego wiersza przebijały smutek i tęsknota. Wielka subtelność, delikatność. Chyba tym ją właśnie ujął – subtelnością. Umiał cierpliwie, krok po kroku przygotować ją na to, co miało nastąpić. Kiedy wreszcie odważyła się odezwać, nie czynił jej żadnych wyrzutów. Ani słowem nie napomknął o jej wahaniach, opieszałości. Pozornie wrócili do relacji sprzed czasu, kiedy się odkrył, i nawet zaczęła się zastanawiać, czy czegoś sobie nie ubzdurała, gdy dostała kolejny wiersz. Był równie nieśmiały i enigmatyczny jak pierwszy, a przecież tak samo ciepły i znaczący. Nie potrafiła odpowiedzieć mu tym samym – nie umiała tworzyć poezji. Jedynym jej talentem była umiejętność układania bukietów. Dopiero po jakimś czasie wpadła na pomysł, by fotografować tworzone przez siebie bajeczne kompozycje i przesyłać mu w odpowiedzi na jego wyznania… Objęła dłońmi gorącą filiżankę i uśmiechnęła się na wspomnienie tych pierwszych, prymitywnych, pstrykanych komórką fotek. Były okropne! Nie miała pojęcia o robieniu zdjęć. O tych wszystkich niuansach, które sprawiały, że przedmiot na fotografii zaczynał istnieć. Zrozumiał jednak i nigdy nie wyśmiał tych jej dziecinnych wysiłków. Dopiero później, gdy poszła na kurs i liznęła nieco wiedzy, pojęła, jak był taktowny i wyrozumiały.I tak się to snuło między nimi. Początkowo było dodatkiem do życia. Potem to życie stało się dodatkiem do tego. Wciąż jeszcze broniła się przed jakimiś wnioskami. Nie chciała precyzować tego, co ich połączyło. Wstydziła się. Może dlatego nikomu nie wspomniała o tej dziwacznej relacji. Od czasu do czasu umawiała się nawet z kimś na kawę, szła do teatru, na imprezę. A potem męczyła się i coraz częściej łapała na myśli, że chce wrócić do domu i zamienić z nim choć kilka słów. Nie zwierzali się sobie. Ale intuicja podpowiadała jej, że jest równie nieszczęśliwy i zraniony jak ona. Że przydarzyło mu się w życiu coś paskudnego. Może to dlatego był równie ostrożny. Początkowo nie myślała o tym, by tę znajomość jakoś urealnić. On i tak wydawał się bardziej prawdziwy niż otaczający ją ludzie. Czuła w nim życie. Dzięki niemu zaczęła dostrzegać pustkę w swoich znajomych. Ich rozmowy, gesty, reakcje były takie przewidywalne! Nie zaskakiwali jej niczym. Nudzili ją i odpychali… Zapaliła kolejnego papierosa i zamyśliła się. Kiedy właściwie pierwszy raz zapragnęła spotkać go naprawdę? Usłyszeć jego głos… Spojrzeć mu w oczy… Poczuć uścisk jego ręki… Początkowo były to tylko nieśmiałe przebłyski, które tłumiła, wmawiając sobie, że tak jest dobrze. Może była w niej obawa przed rozczarowaniem. Nie wiedziała, co mogłoby ją w nim rozczarować, a… bała się. Skłamałaby, gdyby twierdziła, że nie wyobrażała go sobie. Nie wiedzieć czemu – zawsze jawił jej się jako wysoki, barczysty brunet koło czterdziestki o smagłej twarzy i niebieskich oczach. A kiedy uśmiechał się do niej pełnymi ustami, koło oczu robiły mu się delikatne zmarszczki. Po jakimś czasie doszła do wniosku, że jest jej zupełnie obojętne, jak on wygląda. Nie zrezygnowała jednak z wyimaginowanego wizerunku. Personalizowała go, bo musiała przecież jakoś o nim myśleć. Nadbudowała też sobie cały arsenał jego zachowań: był wobec niej szarmancki i opiekuńczy. Umiał powiedzieć niebanalny komplement. Emanował delikatnością, ale wiedział, kiedy być stanowczym i zdecydowanym. Po jakimś czasie zauważyła, że wyobraża go sobie jako całkowite przeciwieństwo ostatniego partnera. Ten wniosek trochę ją rozbawił, a trochę – przestraszył, ale nie zrobiła nic, by zaprzestać rojeń. Czasami śniła o nim. Najczęściej gdzieś w oddali słychać było klubową muzykę, a oni kołysali się w jej rytm, wtuleni w siebie. On nie widział nikogo prócz niej. Patrzył jej w oczy, pochylał się i szeptał do ucha miłe słowa, albo odgarniał z czoła niesforny kosmyk. Potem muzyka milkła, a oni schodzili z parkietu i siadali przy kawiarnianym stoliku. On szukał jej dłoni, a ona strzepywała mu z ramienia jakiś pyłek… Bicie zegarów wyrwało ją z zamyślenia. Spojrzała nieprzytomnie w kierunku dużego i ze zdumieniem stwierdziła, że minęła dziewiąta. Podniosła się i uchyliła okno. Zapowiadał się upalny dzień. Dotknęła touchpada i wygasły ekran rozbłysł. Pochyliła się i ponownie przeczytała powoli wiadomość. I jeszcze raz. I jeszcze. Po jakimś czasie nauczyła się smakować tę jego poezję. Już nie tylko przebiegała wzrokiem linijki tekstu, ale zatrzymywała się dłużej przy każdym słowie, wpatrywała się w nie, powtarzała. Czytała półgłosem, rozpłaszczała je na języku. Starała się z tych krótkich zdań wyczytać maksimum treści. Zastanawiała się nad kompozycją, układem wyrazów, rytmem… Właściwie każdy z nich mogła powtórzyć z pamięci. Miała swoje ulubione, wywołujące czuły uśmiech, przyprawiające o dreszcz rozkoszy, powodujące niespokojne bicie serca. Miała też inne – wzbudzające niepokój, wzmagające nieokreślone lęki, przywołujące nieprzyjemne skojarzenia. Zastanawiała się, skąd w nim ta przenikliwość, umiejętność wychwytywania jej nastrojów, obaw, przeczuć… Westchnęła i wstała. Z pustą filiżanką powędrowała do kuchni, zrobiła sobie jeszcze jedną herbatę i wróciła na fotel. Cieniutka porcelana parzyła palce, więc odstawiła filiżankę na spodeczek i ułożyła się wygodniej w fotelu. Był duży i szeroki, więc swobodnie mogła przerzucić nogi przez poręcz. Wparta w siedzenie jeszcze raz sięgnęła po laptop. Przebiegła wzrokiem poprzednią wiadomość i serce znowu wykonało śmieszną woltę, a gardło ścisnął niepokój. Przymknęła oczy. Długi czas wydawało jej się, że to, co się między nimi dzieje, jest takie niezwykłe i podniecające właśnie dzięki tajemniczości. Fascynował ją. Nie tylko umiejętnością przeczuwania jej najskrytszych odczuć. Także nieograniczonymi możliwościami dla wyobraźni. Mógł być każdym. Każdym! I ona także. Trudno powiedzieć, czemu nigdy nie zabrnęli w tematy, które pozwoliłyby coś wyjaśnić. Rzucić jakieś światło na to, kim oboje naprawdę są. Chyba taka wiedza nie była im potrzebna. Ich porozumienie opierało się na zupełnie innych zasadach. Miała wrażenie, że ten brak praktycyzmu związał ich bardziej niż najbardziej rzeczowa rozmowa. Przynajmniej… ją związał. Wszystko to zdawało się być trochę nierealne i przez to – tak fascynujące. Nigdy wcześniej nie czuła się tak bezwstydnie anonimowa i jednocześnie tak przynależąca do drugiej osoby. Czasami, gdy przyglądała się swojemu psu, odnajdowała w sobie jego oddanie. Bezwarunkowe. Bezkrytyczne. Przerażało ją to, a jednocześnie sprawiało jakąś perwersyjną, bliżej nieokreśloną przyjemność. Nie miała pojęcia, czy on odczuwa podobnie, ale hodowała w sobie nadzieję, która z biegiem czasu zamieniała się w pewność, że – tak… Uniosła powieki i spojrzała na kostki u nóg. Poruszyła niemrawo stopą. W ustach czuła suchość po kolejnym wypalonym papierosie, ale nie chciało jej się zmieniać pozycji, by sięgnąć po herbatę. Przeciągnęła się leniwie i powieki opadły. Pomyślała, że dobrze byłoby zająć się wreszcie przygotowaniami, ale i to nie skłoniło jej do działania. Po prostu półleżała w leniwcu i w myślach robiła przegląd ubrań. Przyszedł przecież moment, gdy zapragnęła czegoś więcej. To stało się chyba jakoś w tym samym czasie, gdy zobaczyła na ulicy tego mężczyznę, któremu poświęciła kilka ostatnich lat swojego życia. Stał pod sklepem i wyglądał na zagubionego. To było żałosne i może przypomniało jej ich początki. Zapragnęła nagle podejść i powiedzieć mu kilka miłych słów. Nie myślała o niczym konkretnym. Po prostu chciała się zachować po ludzku. Ze względu na stare czasy. Nie zdążyła. Nagle dostrzegła podążającą w jego kierunku kobietę. Na odgłos jej kroków on odwrócił się i rozpostarł ramiona. Kobieta wpadła w nie, a on uniósł ją do góry i patrzył w jej roześmianą twarz. Potem postawił kobietę na ziemi. To wtedy poczuła bolesne ukłucie zazdrości. Na nią nigdy nie patrzył w ten sposób. Jej nigdy nie oderwał spontanicznie od ziemi. A potem dojrzała nienaturalnie wydęty płaszcz tamtej. Pociemniało jej w oczach. Odwróciła się i uciekła stamtąd z myślą, której wstydzić się będzie chyba do końca życia. Kilka ulic dalej uświadomiła sobie, że przecież on nic jej nie obchodzi i nawet zdumiała ją ta nagła wcześniejsza zapiekłość. Dopiero gdy zrozumiała, że nie chodziło o nich, ale o sytuację, której nie dane jej było nigdy przeżyć – uspokoiła się… To tego dnia nieśmiało napomknęła o zrobieniu następnego kroku… Czuła ból w całym ciele. Poruszyła się niezgrabnie i doznała wrażenia, że spada. Oprzytomniała na podłodze. Z trudem udało jej się podnieść. Rozcierała zdrętwiałe nogi i ramiona. Zerknęła na wielki zegar i zamarła. Było południe. Pokuśtykała do łazienki. Tym razem to on zamilkł. Czekała. Początkowo cierpliwie, ale z każdym dniem jej spokój malał. Wielekroć pisała wiadomości, które kasowała, bo wydawały się głupie albo agresywne. To prawda, że nie umiała powstrzymać się od napastliwego tonu, czynienia mu wyrzutów, ponaglania go. Czasami dawała wyraz swojej tęsknocie, próbowała brać go na litość, wzbudzić poczucie winy. Te w płaczliwym tonie były chyba jeszcze gorsze. Na szczęście miała choć tyle rozsądku i silnej woli, by niczego nie wysłać. W końcu postanowiła zachować się tak jak on – dać mu czas na ochłonięcie. Uznała, że to mu się należy. I kiedy straciła już nadzieję, on – odezwał się wreszcie. Nie schował głowy w piasek, jak ona po tym pierwszym wierszu. Po prostu zaproponował miejsce i czas spotkania. Zgodziła się… Po kąpieli poczuła się lepiej. Gorąca woda zniwelowała ślady zmęczenia i efekty niewygodnej pozycji. Czuła się prawie wypoczęta. Owinięta w gruby szlafrok przeszła do garderoby i rozejrzała się. Chciała być piękna. Dla niego. Postanowiła zrobić na nim wrażenie. Długo przeglądała zawartość szaf, nim zdecydowała się na rewelacyjnie skrojone dżinsy, które eksponowały jej długie nogi i ładną pupę. Do tego wybrała wesołą bluzeczkę podkreślającą talię, w kolorach czyniących jej karnację ciepłą i rozświetloną. Zrobiła dyskretny makijaż i ułożyła włosy. Niedawno zdecydowała się na nową fryzurę i odsłonięcie karku dało niespodziewanie dobry efekt – wyglądała świeżo i dziewczęco. Kształt włosów uwydatnił oczy i usta. Zgrabne buciki na niedużym koturnie dopełniły stroju. Przyjrzała się sobie z aprobatą, bo duże lustro mówiło, że jest radosną, sympatyczną kobietką. Nie była ładna, ale umiała zrobić się na efektowną. Miała dużo uroku i to wystarczało, by mężczyźni uważali ją za atrakcyjną… Wzięła taksówkę i pojechała na dworzec. Torba, w której zmieściła kilka niezbędnych rzeczy, mogła z powodzeniem udawać dużą torebkę. Nie chciała, by pomyślał sobie, że liczy na nie wiadomo co. Gdyby jednak liczył on – wolała być zabezpieczona. Na szczęście miejsce spotkania nie okazało się zbyt odległe. Podróż miała trwać trochę ponad dwie godziny. Tłoku nie było, więc rozsiadła się wygodnie i zatopiła wzrok w mijanych krajobrazach. Jakoś wcześniej nie zdarzyło jej się podróżować w tę stronę, więc widoczki były interesujące. Obserwowanie ich pozwalało oderwać myśli od spotkania. Starała się skupić na zaokiennym pejzażu i była zdziwiona, że się jej udaje. Zdenerwowanie dopadło ją w połowie drogi. Dopiero wtedy naszły ją wątpliwości. Panika zawładnęła nią do tego stopnia, że zdecydowana była wysiąść na kolejnym przystanku. Pewnie by to zrobiła, gdyby nie miły starszy pan, który usadowił się obok, a potem rozpoczął niezobowiązującą pogawędkę. Nie chciała wyjść na nieokrzesaną prowincjuszkę, więc odpowiedziała. Pan był dowcipny i inteligentny, i nawet nie zauważyła, kiedy jątrzące w dole brzucha napięcie ustąpiło, a zmarszczka między brwiami wygładziła się, pozwalając ustom rozciągnąć się w uśmiechu. Kiedy pan oznajmił, że są na miejscu – była szczerze zdumiona… Odruch uciekinierki zawładnął nią ponownie w trakcie poszukiwania taksówki. Na szczęście kierowca jakby czytał jej w myślach, bo podjechał niecałą minutę później i powiózł ją pod wskazany adres. Oprócz zdenerwowania odczuwała coraz większą ciekawość i chociaż wcześniej była niemile zdziwiona, że na pierwsze spotkanie wyznaczył kawiarnię – teraz poczuła wdzięczność. Chyba on lepiej od niej zdawał sobie sprawę, że neutralne miejsce zadziała uspokajająco. Wysiadła przy jednej z głównych ulic i od razu dostrzegła szyld. Zapłaciła kierowcy i odprawiła taksówkę. Niepewnie przeszła kilka kroków i pchnęła drzwi. Ogarnął ją mrok. Rozejrzała się i dojrzała przeszklone drzwi. Ruszyła w ich kierunku. Otworzyły się automatycznie i nagle znalazła się w przyjemnym wnętrzu. Opuszczone do jednej trzeciej szyb rolety czyniły je kameralnym. Ale bez tej natrętnej duszności buduaru – okna były zbyt duże. Rozejrzała się dookoła. Nie licząc paru osób, sala wydawała się pusta. W panice wyjęła telefon i sprawdziła czas. Do spotkania pozostało jeszcze pół godziny. W pierwszym odruchu chciała zawrócić i pospacerować po ulicach, ale uznała takie zachowanie za dziecinne. Powoli ruszyła w głąb. Wędrowała alejką, wzdłuż której ustawiono niewielkie okrągłe stoliki. Na każdym z nich stał szklany dzbanuszek z cyklamenem. Wyglądało to efektownie i powiedziało jej, że lokal należy do ekskluzywnych. Szła, rozglądając się dyskretnie, aż trafiła na stolik ukryty wśród skrzydłokwiatów. Uznała, że towarzystwo roślin dobrze jej zrobi. Usiadła i pogratulowała sobie wyboru – miejsce okazało się dobrym punktem strategicznym: sama prawie niewidoczna – mogła obserwować drzwi i wchodzących przez nie gości. Po chwili zjawił się kelner, więc zamówiła kawę. Początkowo była zbyt spięta, by pomyśleć, że on powinien był przewidzieć jej wcześniejszy przyjazd i czekać na nią. Kiedy jednak upiła kilka łyków zadziwiająco dobrej kawy i zażenowanie ustąpiło miejsca rozsądkowi, poczuła coś na kształt rozczarowania. Nawet jeśli zazwyczaj bywał punktualny, dziś powinien zrobić wyjątek i nie narażać jej na frustrującą sytuację. W odruchu buntu wyjęła telefon i znalazła jakąś ogłupiającą gierkę. Postanowiła, że kiedy się wreszcie zjawi, okaże mu swoje niezadowolenie… Gierka okazała się na tyle wciągająca, że nie zauważyła upływu czasu. Gdy ponownie zerknęła na zegarek, minął kwadrans od umówionej pory. Zatrzęsło nią. A to gbur! – pomyślała ze złością i zaczęła rozglądać się za kelnerem. Postanowiła zapłacić i nie czekać ani minuty dłużej. Zajrzała do torebki w poszukiwaniu portfela. W zdenerwowaniu nie mogła go odnaleźć. Skupiona na tej czynności nie usłyszała, gdy ktoś podszedł do stolika. Dopiero gdy padł cień, zniecierpliwiona uniosła głowę. Przed nią stała drobna blondyneczka, którą zauważyła podczas wędrówki przez salę. Zrobiła uprzejmą minę i spojrzała na dziewczynę pytająco. – Jestem Karol… – usłyszała cichy, przyjemny głos. – To znaczy… Karolina… Lena Sadowska – absolwentka polonistyki na UW, autorka trzech tomów poetyckich, laureatka paru konkursów literackich.
- Mariusz Jochemczyk – trzy wiersze
świątynia Asklepiosa wchodzimy do abatonu (wolnym krokiem) sześciu mężczyzn cztery kobiety sala zatłoczona leżą ludzie na bieżni (stumetrowej) przekroczyliśmy święty krąg temenosu nie ma odwrotu cienie kręcą się niespokojnie na prowizorycznych łożach kapłani roznoszą wodę w drewnianych miseczkach zaraz wejdziemy w stan inkubacji wlecimy na orbitę snu póki co cichy szmer rozmów jęki chorych utyskiwania strapionych zapach ludzkiej niedoli niesie się po kolumnowej sali myślę jak to będzie po drugiej stronie co przyniesie podróż w przepaść enkoimesis pod powiekami pogotowie dywinacji nerwowe czekanie posąg boga trzymający kostur wężowy spogląda na nas z góry dobrotliwe spojrzenie kamiennego oka obsługa sanktuarium znika zostajemy sami z naszym głodem i chorobą rozmowy cichną półmrok zgarnia półnagie ciała do dołu z wapnem sweet september wrześniowy wrzos implozja lata kosy na sztorc łodyg i kolorów lodowa rabacja nocy reset snów o potędze a nawet zwykłych marzeń o wczasach w Bułgarii lunatyk „nieświadomie uczestniczyłem w bójce nie wiem kim był mężczyzna w kapeluszu z którym szedłem i rozmawiałem mógł to być któryś z kibiców Górnika Zabrze” – stwierdził w sądzie w Katowicach Damian Ż. ps. Bzychu Mariusz Jochemczyk (ur. 1973) – polonista, w wolnych chwilach profesor Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach. Wiersze pochodzą z nowego, niepublikowanego tomu: Ośrodkowy układ nasenny.
- Jacek Sadkowski – cztery wiersze
Wrześny lament Kto teraz nie ma domu, nigdy mieć nie będzie. Kto teraz jest sam, długo pozostanie sam Rainer Maria Rilke drzewa tańczą w powietrzu do góry korzeniami ja próbuję trzymać się krawędzi świateł rozsypanych między jeżykami kasztanów w trawie. ciężko podnieść ciało z parkowej ławki trudno pozbierać się siebie poskładać po rozpasanym lecie locie przez długie łagodne błękity cięte piskiem furkotem ćwierkiem ptaków. wszystko wokół się pali mdleje umiera w orgii dojrzałości. teraz chwała słońca w żółknących tryumfalnie liściach a za chwilę zimna czerwień zdusi ostatnie chlorofile za chwilę stanie się szarość. zegary staną na mrocznej godzinie ściemnieje światło. może zacząć prosić - słońce słoneczko nie zachodź święta pomarańczo boska mandarynko nie opuszczaj mnie . trzeba będzie uważać by nie stanąć w złym stuporze i trwać i nietrwać w żywej śmierci oddychać płytko głęboko pod leniwym nurtem lete. wystarczy jeden łyk za dużo i najbliższą wieczność aż do nieskończonego końca spędzę tak zostanę trupią kością z kości ni to żywy ni nie. nie znikaj słoneczna święta pomarańczo kołysz się łagodnie chodź usiądź zostań ze mną. zaparzę ci różaną herbatę z dziką różą górskim różeńcem żeń szeniem. Ucieknijmy Wszystkie konie świata. Wszystkość teraz nie ma czasów a kiedyś były. i w ogóle nic nie ma. sensu brak najogólniej rzecz biorąc we wszystkim które jest niczym. kiedyś chodziłem do szkoły. a gdy szedłem ulicą kamienną i starozamkową i generała karola to każda rzecz była na miejscu logicznie wyjaśniona. na kamiennej leżał kamień z okien domu na starozamkowej było widać wieże starego zamku na dodatek w ogrodowych grządkach nasturcji kosmosów floksów trafiało się wiosną na kruszejące ceglane resztki po jeszcze starszym zamku. a generał to był świerczewski i nawet kiedyś wziął mnie na kolana i opowiadał mi o frankistowskich faszystach siwiutki staruszek jego dobry kolega. każda rzecz była tam gdzie być powinna. myślę sobie że te braki teraz spowodowane są brakiem koni. pamiętam doskonale że kiedyś gdy były konie to były i czasy. ulicą kamienną i starozamkową i generała karola spacerowało mnóstwo koni ciągnących wozy z zazwyczaj pijanymi woźnicami kapustą i kartoflami węglem i czym tylko chcesz wszystkim potrzebnym do przetrwania srogiej zimy. i ja też miałem konia. co prawda na biegunach ale jednak. miał na imię ed. mister ed zupełnie tak jak koń który mówił w serialu w telewizorze. i miałem tatę który miał na imię edek bardzo podobnie jak ten koń. i to było dobre. konie zaczęły znikać dokładnie wtedy gdy w słodkiej dziurce tuż obok szkoły zaczęli sprzedawać amerykańską gumę do żucia z historyjkami o kaczorze donaldzie. teraz miesza mi się wszystko. zamki bez kluczy klucze bez zamków konie i główki kapusty i wędrówki ulicami bez nazw. Jacques Bonhomme nie jestem zadowolony chyba nigdy nie byłem zadowolony z siebie z tego co robię. zawsze mi nie tak. w kółko do znudzenia. no ileż kurwa razy można kłaść się i wstawać się sprężać siłowo by położyć się i podnieść i się i to wszystko co się nagromadziło samo spadło sypnęło skądś albo sam nazbierałem sobie na zatratę na pohybel na nic. kiedyś chociaż widziałem mogłem zobaczyć gdy nie chciałem nic. nic siedziało w kącie i gapiło się śliniło warczało. wściekle okrutnie krwiożerczo. ale zajara widzieć to nic . teraz wschodzi słońce. i to jak wschodzi! zajebiście wschodzi w róży kwiecącej się kwiatem różu zapachu nieprawdziwie prawdziwego. razem ze słońcem pojawiają się znaki przeczucia odczucia drgnienia drgania chuj wie co jeszcze. wszystko. ale zamiast stać i się jarać obrócę się na pięcie i pójdę do kuchni zjem dwieście czterdziesty ósmy raz w tym roku owsiankę i zabiorę się za krojenie warzyw na ratatuj. może to mnie uspokoi. będę śpiewał: jebać wszystko wszystko chuj ratatuj ratatuj ratatuj mnie uratuj Biblioteka na rozstaju wczoraj kwiat jabłoni dzisiaj jabłko w dłoni Emilia ach ach poranku czysty jasny i jeszcze tam jakiś - wszystko we mnie wykrzykuje choć milczę. jest piąta rano cisza tnie światłem światło miesza świetliście świetliste kolory. chciałem medytować odmówić mantrę maranatha maranatha maranatha ale szkoda mi czasu. kończy się nieskończony lipiec. hatifnatowie ruszają w drogę niepokojąco cichy złoty karp plusnął nad namiotem włóczykija. czas zaczyna się odmieniać. a ja nie zdążyłem zrobić niczego z tego co zaplanowałem choć przecież dobrze wiem że to ostatnie takie lato i w tym roku nigdy ach nigdy nie nie wybrzmi już tak hipisiarsko jak july morning *. rock w rock na początku czerwieniejącego czerwiami czerwca sięgam po wiedzę o wieczności i przez chwilę wiem że tym razem wielka ciepłość czystego lata nigdy się nie skończy i jak zawsze układam na biurku kilka starych jak świat książek czytanych pod kasztanowcami w rozżarzone białym upałem żółte dnie. siódma minęła ósma przemija ludzie z planety ziemia pokażcie mi testament adama napad z bronią w ręku sprawa honoru nocny kowboj czyż nie dobija się koni. jestem starszy ściągam ich na lato więcej i więcej i więcej. bukiniści zacierają ręce i podrzucają mi wciąż nowe stare książki - łap i trzymaj będziesz nieśmiertelny tyle razy ile zechcesz wołają chytrze i liczą wpływy. ja zamykam i otwieram oczy bo wiem że już nigdy papieros nie będzie tak smaczny wódka taka zimna i pożywna nigdy nie będzie tak ślicznych dziewcząt nigdy nie będzie tak pysznych ciastek** –––––––––––––––––––––––––––––––– *piosenka grupy uriah heep z płyty look at yourself (1971) ** nigdy nie będzie takiego lata , marcin świetlicki Jacek Sadkowski (ur. 1965) – od ponad dwudziestu lat redaktor Portalu Literackiego Fabrica Librorum.
- Przemysław Walczak – Znów spadnie śnieg
W moim życiu jest coraz więcej miejsca na medykamenty, na różnokolorowe pastylki, syropy, zawiesiny. Objadam się przeważnie tabletkami na głowę, bo z moją głową podobno coś nie tak. Może powinnam teraz słuchać Bacha i spisywać wspomnienia, spoglądając w górę, kontemplować przecierające się chmury. Trzeba oddychać, oddawać się medytacjom, a ja zawsze z zazdrością i pożądaniem patrzyłam na pięknych ludzi. Na smukłe kobiety o smukłych nogach, długich włosach rozwiewanych przez popołudniowy wiatr i na mężczyzn o szerokich ramionach, wyrzeźbionym torsie. Pięknych i wystawiających swe ciała na prześwietlony słońcem dzień i na ciemność nocy. Staram się o niczym nie marzyć, bo marzenia to ryzykowna rzecz, a ja nie mam ochoty na niebezpieczne przedsięwzięcia. Brak mi sił na wyzwania, pragnę bronić jedynie tego, co mi się już przytrafiło i w miarę szczęśliwie prześlizgnąć się przez resztę życia, tak jak prześlizgnęłam się przez dzieciństwo i młodość. Chyba mi z tym brakiem marzeń do twarzy. Najlepsze chwile mojego życia cierpiałam z powodu bycia niekochaną, a teraz sama uciekam przed miłością. Byłam rozszczebiotaną z miłości kretynką, a z tej miłości została jedynie unosząca się w moim mieszkaniu mdła i melancholijna aura pozostawiona przez mojego ostatniego faceta. I został jeszcze zapach jego włosów na poduszce. Nuda bywa niebezpieczną, może popychać nawet do zbrodni, ale ja z nudów zaledwie wyglądam przez okno. Zupełnie niedawno ćpałam upalny i słodki czerwiec, kiedy od zachodu wiał gorący wiatr, jak z piekarnika, a ludzie cieszyli się słońcem i gorącymi nocami. Świat był wtedy oblepiony wydzielinami ich czułości. Tymczasem dziś jest najprawdziwsza jesień. Wyglądam więc przez okno jak jakiś czarny listopad opadł na umęczoną planetę. Jest zimno i brudno, poziom nagłej depresji przekroczył skalę. W oddali wychudłe drzewa uginają się od wiatru nad zaślinionymi brzegami Odry. Wszędzie tylko spleen, chandra, smuteczek, a chodnikami spiesznym krokiem idą ludzie o twarzach udręczonych, twarzach koloru spleśniałego chleba. Idą szybko, to znów mozolnie człapią pochyleni pod ciężarem nieznanych mi trosk, zagryzający spierzchnięte wargi i umęczeni pracą za cztery dwieście brutto. Wyglądają wszyscy, jakby mieli zaszczepioną w genach jakąś dziedziczną klęskę, która od pokoleń przygniata kark do ziemi i pluje prosto w twarz. Zbliżyłam się jeszcze raz do mojego okna z widokiem na wyrastającą po drugiej stronie ulicy, ociekającą deszczem, kamienicę. Pełną rozdeptanych wycieraczek pod drzwiami, wymacanych poręczy wzdłuż schodów i okien ślepych od brudu. W bramie tej kamienicy stał pryszczaty chłopak, gryzł kotlet w bułce z sosem dworcowym i patrzył w pustkę. Widywałam go codziennie i teraz także patrzyłam na niego i nagle wiedziałam już, w tamtej chwili miałam to przeczucie, że umrze młodo, bo są ludzie, których przeznaczeniem jest żyć krótko i umrzeć głupią lub tajemniczą śmiercią. Mają tacy dziwną aurę, którą zwykle rozpoznajemy dopiero wtedy, gdy naznaczony nią wreszcie umrze. Zginie tragicznie, umrze głupio, tak jakby można było umrzeć mądrze. Może i da się, tego nie wiem, bo właściwie to nie znam się na umieraniu. Pryszczaty dojadał właśnie bułkę, a ja byłam pewna, że umrze głupio, bo zostanie potrącony przez tramwaj, utonie w gliniance albo zakrztusi się własnymi wymiocinami. Coś bardzo przypadkowego się z nim stanie, rozpaczliwie przypadkowego. Umrze nim wszystkie raki świata zdążą przypełznąć i pożreć jego tkanki. Każdemu, co mu jest pisane. Jednemu bieda, cuchnąca znojem i popsutą krwią, drugiemu narkotyczna śmierć w obłoku o chemicznym posmaku w ustach. Bezcelowa śmierć i głupie życie. Za szybą jakieś smętne deszczowe crescendo, a u mnie w mieszkaniu z zachrypłych głośników taniego laptopa ktoś śpiewa o nieszczęśliwej miłości i zagłusza dźwięki pustego mieszkania – warczenie lodówki, szum kaloryferów, tykanie zegara. Wkrótce za moim oknem spadnie śnieg. Zima w mieście jest taka ohydna. Przemysław Walczak (ur. 1982) – autor powieści Wądoły i Lolobrygida . Publikował opowiadania w „Helikopterze” i „Epei. Piśmie Literackim”. Mieszka we Wrocławiu.
- Jonáš Hájek – sześć wierszy
Plac Jerzego z Podiebradów Na pace ciężarówki wiozą znaki: groźna drużyna trafia na właściwe miejsca. Instrukcja – łódź ratunkowa. Sprzedawca salami woła: „Zmieńcie Boga!”. Madonna ze sklepu zoologicznego jedzie na wakacje. Ten przyjazny plac jest jak spódnica mamy. Dzwony nad rampami wybijają szóstą. Doktor Nouza uczy mnie, jak znieść w ciszy przygody, z którymi nie chciałoby się mieć do czynienia. Co nadejdzie? Co mam promować? Za jaką cenę? Możemy przestać myśleć o liczbach? Nieliczby liczbom wydają się tylko wspomnieniem. W zachłannych rękach piękno zawsze więdnie. Mosty nad Rokytką* Swąd z pieca, przez długie lata napis użyj umysłu na niedokończonym wiadukcie... W miejscu odpowiednim dla tego słowa pasę oślicę Balaama, ale to prowadzi mnie gdzie indziej: najpierw na Náplavkę,** szczęśliwe miejsce, gdzie nie ma sensu się ukrywać, gromadka tańczy tam w kręgu o zmierzchu. A potem gdzie indziej, całkiem poza sceną. _______________ * Rzeczka w Pradze. **Bulwar nad Wełtawą w Pradze, słynący z wielkich targów produktów rolnych. Porządny ojciec Natalii Pięknych lat przybywa, a życia ubywa. Idziesz długą ulicą i ze zbyt ciasnych spodni sterczy ci koszula. Idziesz długą aleją, nad nią lecą ptaki. Być może jesteś chirurgiem przed pierwszą operacją i zaraz masz być w Motoli.* Może jesteś listonoszem i pod kilka adresów niesiesz jaskrawą kopertę, przekaz, schemat podziemnego budynku. Może jesteś sprzedawcą, stoisz za kasą, Brodzisz w szprotkach i twoje ręce stają się złote, przełożony o tym wie. Jakieś dno, które obmacujesz kotwicą. Jakaś wiklina, w której przestrzeń albo dobra ciemność. Bądź trochę ironiczny, trochę czuły, bądź dobry dla żony, nie pij i nie pal za dużo, przynajmniej przy dzieciach. _____________ *Szpital Uniwersytecki w Pradze. Prajzká* Mieszkała tu przez sto lat. W jednym miejscu, w wielu krajach. W tablecie grzebie pośród zdjęć rodzinnych. Na oczach wszystkich. Komora celna, rzeka, jemioła podoba się Euterpe. A w sobotę chciałoby się na zakupy do Polski. Wiedziałaś, że ma w domu skórzane obicia? Jesteśmy tacy sami. Ale kto ma szczęście, ten jest bogaty. ________________ *Kraina na północ od rzek Opawa i Odra, między miastami Opawa i Ostrawa; wielokrotnie doświadczana przesuwaniem granic. W pasażu Lucerna Znowu ożywa napis BIO. Wyobraź sobie, że ludzie nie mówią: tylko ruszają ustami a ty słyszysz dubbing i pogryzasz łuskane migdałki. Wigilia Samobójcy z Trzebowej mówi się, że jest w stanie przetrwać bez dolnych kończyn. Niezadowolonym pasażerom częściowo zwróci się za bilety proporcjonalnie do czasu usunięcia krwawej miazgi. Pokój ludziom dobrej woli a tamtego – dobić. przełożył Karol Maliszewski Jonáš Hájek (ur. 1984) – czeski poeta, przetłumaczony na kilka języków. Studiował muzykologię w Pradze. Autor tomów: Suť (Gruz), Vlastivěda (Nauka o kraju ojczystym), Básně 3 (Wiersze 3), Výlet do Schengenu , (Wycieczka do Schengen), Můj jediný čtenář (Mój jedyny czytelnik). Laureat nagrody J. Ortena (2007). Jego wiersze były publikowane w „Poboczach” (w przekładzie Franciszka Nastulczyka), w „8. arkuszu Odry” (w przekładzie Zofii Bałdygi) oraz w magazynie „Suburbia” (w przekładzie Karola Maliszewskiego). Mieszka w Kolinie. Jest mężem poetki Natálii Paterovej.
- Juan Carlos Mestre – dwa wiersze
Ważka Miałem ważkę w sercu, jak inni mają ojczyznę której schlebiają ziarnkami oczu. Zaprawdę gatunki prawdy są rzeczami trudnymi do uwierzenia, dziwne istoty skamieniałe w czułości jak łagodne guzki w doskonałości kości. W owym czasie miałem sen o ważce pośród trzcin serca. Umęczone niczym zamknięte parasole zbierałem drewniane dźwięki nieistniejącego morza i z nich budowałem coś na kształt domu. W owych dniach czymś na kształt domu były rozmowy, słowa związane z proroczą rzęsą, koty na drzewach wiśni. Nie znałem więzów a każdy mrok był dla mnie darem, szumem wieczności, która niczym nagie ciało oddaje się mej dłoni. To nie usta miłości oddychały tą rdzą, lecz wyobrażenie miłości jako krawca w zielonych spodniach w dniu szczęścia. Zaprawdę gatunki prawdy są rzeczami trudnymi do uwierzenia, iluzja człowieka jest światłem pochodzącym z nieznanego lecz to nie on jest właścicielem tego wynalazku, lecz hałasu zapożyczonego szumu komnaty tego, kto trzyma w niej swą przyjemność. Miałem w sercu szew ważki ale przez mózgowe liście me ręce urosły do wewnątrz w poszukiwaniu dźwigni, dzięki której mógłbym pozbyć się kamienia strachu. Bez wysiłku zacząłem płakać na opak, by oszukać zmysły prowadzące gramatyczną kroplę w kierunku obcego języka. Zanim wzięli mnie za obcego, ponieważ nie byłem właścicielem tego wynalazku odsunąłem od siebie optymizm bycia rozumianym przez więcej niż dwie osoby i zacząłem słyszeć własne słowa jak uderzenia młotka w pustej przestrzeni. To było tak, jak gdyby czas przestał trwać, jak gdyby wszystkie dzieła wyobrażone przez ślepca rozpływały się w dotyku, jakby szarańcza zstąpiła na pola ducha. Miałem tylko ważkę w sercu jak inni są braćmi zawrotów głowy i noszą w skroniach aortę konstelacji. No dobrze, gatunki prawdy są rzeczami trudnymi do uwierzenia, możliwe, że niewidzialność i wszystkie te fakty mają związek tylko z ważką. Zebranie Drodzy towarzysze cieśle i stolarze, przynoszę wam solidarnościowe pozdrowienie od metafizyków. Dla nas również sytuacja stała się nie do wytrzymania, członkowie odmawiają dalszego płacenia składek. Od tej chwili liryka nie istnieje, za waszą zgodą poezja postanowiła zakończyć swoją działalność tej zimy. Nie miejcie nam tego za złe, ale mamy jeszcze jedną prośbę, moi starzy towarzysze przyjaciele drzew pamiętajcie o nas gdy będziecie śpiewać Międzynarodówkę . z hiszpańskiego przełożył Adrian Krysiak Juan Carlos Mestre (ur. 1957) – hiszpański poeta, eseista, autor grafik, miedziorytów i rze źb.