Znaleziono 372 elementy dla „”
- Radek Wiśniewski - Bany Ukraińskie (11)
Kwiecień 2022. Mimo wszystko Wiecie już jak to było z tym krążownikiem "Moskwa", co był jednak bardziej jak "Schleswig Holstein" a mniej jak "Bismarck"? Otóż "Moskwa" miała stary system obrony przeciwlotniczej, mogła równocześnie śledzić i zwalczać ledwie kilka celów powietrznych. Przyszedł sztorm, mniejsze jednostki blokadowe zeszły do portów, bo i tak do niczego się przy wyższych stanach morza nie nadają. Bo tu chodzi o blokadę, wiecie, żeby zboże z Ukrainy nie wyjechało i żeby spowodować głód na świecie w paru miejscach i kolejne fale migracji. No i jak zostały tylko większe jednostki, to Ukraińcy wysłali drona, żeby odciągnął uwagę operatorów obrony p.lot krążownika i wtedy bum, nadleciały parę metrów nad falami dwa "Neptuny". Rosjanie wiedzieli o tym systemie "Neptun", nie wiedzieli na jakim jest etapie i próbowali go zlokalizować, zniszczyć. Jak widać udało im się tego przez 51 dni nie zrobić. Teraz już wszyscy wiemy, że prawidłowa odpowiedź na pytanie gdzie leży Moskwa brzmi – na dnie Morza Czarnego, ale to nie takie proste jak się wydaje. Przewaga na morzu nadal jest po stronie rosji. Blokada dalej trwa, zboże dalej czeka w portach. Zatopienie nawet dużego okrętu na Morzu Czarnym w niczym nie pomoże obrońcom Mariupola nad Morzem Azowskim, bo chociaż to się wydaje niemożliwe - Mariupol broni się nadal. Nie wiem czy są jakieś jasne, zrozumiałe informacje z Mariupola. Jedni się przebili do drugich, są dwa, może trzy osobne kotły czy tylko jeden? Mariupol się broni, tyle wiadomo. Wypływają kolejne zdjęcia amerykańskich M109 Pladin dział samobieżnych. Ktoś napisał w komentarzu - a jak Ukraińcy będą je obsługiwać? A ktoś inny odpisał - a skąd wiesz że oni będą je obsługiwać? Od czasów Donbasu w 2104 wiemy, że żołnierze lubią jeździć na urlopy i sobie je urozmaicać rozlicznym czynem społecznym, a takie mundury można kupić w każdym sklepie. Wyleciał w powietrze most kolejowy pod Biełgorodem trzy dni temu. Drugi raz jakimści sposobem składy paliwa pod Biełgorodem się zapaliły. A, i lotnisko Czornobajewka zostało ze skutkiem niszczącym ostrzelane piętnasty raz. Lotnisko Czornobajewka przypomina mi taki dowcip w którym niedźwiedź ciągle zaskakiwał myśliwego, który polował na niedźwiedzia w sytuacjach kiedy myśliwy był chwilowo bezbronny. No i ten niedźwiedź co złapał myśliwego to zmuszał go do wymyślnych rodzajów usług erotycznych - głównie oralnych - na rzecz misia. No i za piątym razem myśliwy znowu widzi misia, a misio tak patrzy na myśliwego z uśmiechem i pyta: - Te, myśliweczku, a ty tu serio na polowania do lasu przychodzisz? No i z tą Czornobajewką chyba tak samo. Oni muszą to lubić. I nadzieję trzeba mieć nie tylko przy Wielkanocy. Trzeba ją mieć zwłaszcza mimo wszystko. Kwiecień 2022. Stara rosja Stara rosja nie dopuści do tego, żeby cokolwiek, co nosi się jak niepodległe od niej coś, niezależne - żyło. To nie jest jedna z tych wojen, w których ktoś gra na spekulację cenami ropy, wolframu, kadmu. To jest wojna o być albo nie być starej rosji, satrapii, imperium, które nic nie umiało dać podbitym poza dziurą w ziemi zamiast sracza. Jest taka scena w "Żywocie Briana" by Monty Python w której szykujący się do ataku na pałac Piłata palestyńscy rewolucjoniści w jakimś momencie krzyczą: - W końcu co dla nas zrobili Rzymianie?! Chyba dokładnie krzyczy tak niezastąpiony, najbardziej sceniczny, etatowy kretyn John Cleese. Okrzyk miał być retorycznym wstępem do seansu patriotycznego uniesienia, ale jak to u Pythonów, ktoś nieśmiało w odpowiedzi na okrzyk Johna Cleese'a mówi niby pytająco: - eeeee Akwedukty? Na co Cleese krzyczy, że no tak, w sumie tak, ale poza akweduktami, co w końcu zrobili dla nas Rzymianie i znowu ktoś dorzuca z boku, no, że edukacja. I tak krok po kroku okazuje się, że ta okupacja to jednak trochę awans społeczny jest. Na tym zawsze jakoś trzymały się imperia. Coś zabierały, na przykład wolność, ale coś też dawały. No niech będzie. Na przykład akwedukty. I może Jakutom, może Tunguzom czy Ewenkom to imperium coś dało w zamian za podbój, chociaż nie rozmawiałem z żadnym Tunguzem, Jakutem czy Ewenkiem. Pytanie co stare imperium ma do zaoferowania dzisiaj, teraz Ukrainie? Pewnie poza zniszczeniem niewiele, bo niepodległa Ukraina to podważanie sensu imperium, to zaprzeczenie narracji o małorosji, o hegemonie ziem ruskich. Dlatego nie łudźcie się. Odstąpili od Kijowa, Sum, Czernihowa bo zorientowali się, że za daleko wsadzili łapy w zawiasy. Ale nie, nie ma takiej granicy na jakiej się zatrzymają. Żadnych czerwonych linii, ostatecznego kresu pretensji terytorialnych. Miasta zaludnione przez Ukraińców nie zasługują aby istnieć, Ukraińcy, Ukrainki nie zasługują na to aby żyć tak długo aż nie przyjmą na kolanach łaski bycia małorosjaninem, nie ukorzą się przed wielkim chujłem, władimirem skurwieniczem putlerem. Dzisiaj zatem trwa mało efektowna, niezbyt fotogeniczna bitwa na Łuku Donbaskim, ale jeżeli orki wygrają tutaj to pójdą dalej i dalej, koniec końców - wrócą pod Kijów jak będą mogły. Orki, bo rosyjskie żołdactwo reprezentuje ten typ zła nienegocjowalnego. Przypominają obcych z tych gównianych filmów SF. Kiedy ziemianie pytają się tych obcych czego chcą od nich, ci odpowiadają - żebyście umarli. Normalnie napastnik chce zachowania substancji, bo okupować - oznacza wykorzystywać dla swoich celów, może rabunkowo, ale używać. Jak zgwałcisz, zabijesz, zniszczysz - nie użyjesz. Proste. Ale tu nie chodzi o przejęcie środków produkcji, ludzi, infrastruktury. Tutaj chodzi o ustanowienie swojej opowieści, więc nie ma środków zbyt radykalnych by je zastosować. Tych, którzy nie pasują do opowieści o tysiącletniej rzeszy albo odwiecznej rosji ma nie być. Miasta mogą przestać istnieć, jeżeli nie będą okupantom powolne. I jednocześnie wszyscy to czują, że przegrana starej rosji z młodą Ukrainą to może być coś na miarę 1905 roku. Blamażu i załamania na takim poziomie, że będzie musiało dojść chwilowo lub na zawsze do zredefiniowania rosji, jej roli, moralnej racji, sensu istnienia. Nadęta, wzwiedziona do granic możliwości stara rosja nie może przegrać, czyli w praktyce nie może dać żyć Ukrainie, Ukrainkom i Ukraińcom. Inaczej ciągle będzie trwał widomy znak, symbol, że chuja jest warte to całe imperium, że lepiej się żyje bez jego ucisku, bez jego dziur w ziemi zamiast sraczy. Wyjść zwycięsko - zarazem nie eksterminując Ukrainy - może tylko odnowiona Rosja, Rosja z flagą biało-niebiesko-białą. Ale czy już jest na tyle silna by zastąpić tę starą? Czy jest gotowa by napisać opowieść o Rosji jakiej jeszcze świat nie widział? O Rosji gotowej do rozmowy o sobie samej? Rosji która potrafi znaleźć rację własnego istnienia poza byciem imperium rozumianym jako czołgi, ropa i gaz? Pewnie jeszcze na to za wcześnie. Jeszcze musi zginąć wielu chłopców w rosyjskich mundurach. Musi pojechać jeszcze wiele trumien w różne miejsca imperium. Boją się tych trumien poplecznicy wampira pizdowicza putlera. Nawet tutaj, na Łuku Donbaskim ponoć najpierw gnają przed siebie zmobilizowane przymusem i szantażem milicje "ludowe", najemników z bliskiego wschodu, wagnerowców, którym nikt pardonu nie daje, ale też których trumny nikim w matuszce starej rosji nie wstrząsną. Prawdziwi rosjanie czekają na zapleczu wykonując póki co operację "żywe tarcze albo kryj się za plecami frajerów". Kwiecień 2022. Natural born defenders Ukraińcy toczą bitwę zaczepno-odporną. Ten typ bitwy uświęcony wielosetletnią tradycją wojowania słabszymi siłami, przeciwko silniejszym. Schemat jest od wieków ten sam. Czy to Grunwald czy to Kircholm, czy to Racławice czy Grochów. Trzeba zmusić przeciwnika żeby uderzył pierwszy na wybranej przez ciebie pozycji. Żeby wyłożył karty na stół, pokazał atuty, spróbował wyprowadzić uderzenie główne, odsłonił kierunek na jakim mu zależy. Samemu trzeba wytrzymać ten pierwszy impet, przyjąć ten pierwszy, najmocniejszy cios, może nawet dwa, trzy ciosy. Zmęczyć gnoi. I wtedy kiedy znowu przyjdzie przesilenie, ten moment kiedy zmagającym się mgła zmęczenia przesłoni oczy, krew zaleje - mieć siły do kontry i rekontry. Najpierw opór, potem atak. Problem zawsze jest ten sam, czy pierwsza linia wytrzyma dość długo i stępi ostrze natarcia wystarczająco, by kontra miała sens. My to mamy we krwi. W różnych symulacjach sam przyjmowałem w symulatorach zawsze takie zaczepno-odporne ugrupowanie. Mając do dyspozycji całą mapę szukałem zawsze jakiegoś wzgórza, lasu, cieśniny pomiędzy trudniejszymi rodzajami terenu. Wolałem zawsze mniejsze jednostki, ale bardziej zwarte, mobilne, opanowane. I zawsze ustawiałem czoło z zagiętym skrzydłem - lewym lub prawym. Centralnie odwód jakaś piechota plus artyleria. Za zagiętym skrzydłem coś szybkiego - czołgi, kawaleria, wymiennie, w zależności od epoki. I dawałem przeciwnikowi dystans, chciałem go zmusić do marszu pod moim ogniem - stąd często wyrzucona naprzód jakaś tyraliera, harcownicy, strzelcy, wilcze doły. Chciałem żeby wróg doszedł do mnie zmęczony. A kiedy już dojdzie, to żeby trafił zrazu na dobrą odpowiedź zwartej obrony - stąd to gięcie skrzydeł, nawet w otwartym polu, zagęszczanie pierwszej linii, zmuszanie przeciwnika do obejścia szerszym łukiem albo ataku czołowego. I odwód zawsze wytrzymany do ostatniej chwili, aż czoło i skrzydło zaczynają trzeszczeć, ba, aż czasem pęknie tu i tam linia. I wtedy z krótkiego dystansu albo od razu szturm bezpośredni albo jeszcze dwie salwy z bliska, granaty i szturm. Dystans tylko taki, żeby nabrać rozpędu. Kontra. Jak trzeba to wycof dla uporządkowania szeregów i znowu kontra. Nie myślałem nad tym. To były odruchy. Efekt tysięcy stron, setek bitew rozegranych na nowo w głowie, na papierze, na ekranie. Natural Born Defenders. A na przykład potomkowie nacji, które przywykły do wojowania w przewadze mają we krwi zupełnie inny sposób instynktownego prowadzenia boju. Szukają własnego manewru, własnego rozstrzygnięcia, narzucenia warunków przeciwnikowi, atakowania od pierwszej chwili. Grałem z nimi to wiem. Niby nic, ale coś pokazuje jednak. To wszystko oczywiście tylko moje fantasmagorie wobec braku jaśniejszych doniesień. Mariupol broni się kolejny dzień. I nie ma dla niego nadziei. Ukraina za to jest. I zamiast upadać na duchu po kolejnych mordach i gwałtach - rośnie Jej zaciekłość. Nie sposób zwyciężyć z tym gniewem. Radosław Wiśniewski (ur. 1974) – animator i promotor literatury piszący wiersze, prozę, wyżywający się publicystycznie pracownik hurtowni urządzeń niskoprądowych.
- Lena Sadowska – wiersze wyludnione. (O Antologii poetek i poetów Złotego Środka)
- Coś tam było… - Człowiek! - Może dostał!? - Może… ( Czarne słońca - Kult) Antologia Pośrodku dzikiego boiska to pokłosie niemal dwudziestopięcioletnich poetycko-prozatorskich szranków. Tytuł zbioru jest wyimkiem z Kół Powrotów – jednego z poetyckich tekstów Łukasza Jarosza w tymże zbiorze zamieszczonym. Ta sama idea patronuje obiorowi tytułów rozdziałów, zilustrowanych czarno-białymi zdjęciami Tomasza Kuli interesująco dopełniającymi całości. Krótkie notki poszerzają kontekst biograficzny, a Słowo wstępne Jakuba Kornhausera oraz podsumowanie Oli Kołodziejek spinają kompozycję zgrabną klamrą. Tym natomiast, co uderza przy czytaniu, są dekadentyzm, melancholia i smutek, charakterystyczne niby dla epok schyłkowych, dobrze wpisujące się jednak także w naszą współczesność. Niemal wszechobecne motywy śmierci, poczucia krzywdy osobistej i ogólnej bezsilności niosą ładunek informacyjny o nadwrażliwości na otaczającą rzeczywistość i korespondują z tytułową dzikością zbioru. Wyalienowanie samotnego, skupionego na sobie ja lirycznego zdaje się stać w opozycji do pozbawionego wzorców i zasad, równie mało empatycznego dookołu. Rozmyta, nijaka zewnętrzność stanowi tło dla opartych na konkrecie przeżyć lirycznych jednostki. Z tym większym zaciekawieniem obserwuje się wśród tych wierszy wyludnionych sytuacje nacechowane bliskością, a nawet swojskością, jak choćby w niezwykłym przez swą zwykłość obrazku Krystyny Dąbkowskiej Nigdy nie myślałam, że upiekę chleb... , albo prozatorskim, z zaskakującą przenikliwością konkluzji zawartością, Pudełku Bronki Nowickiej. Z przyjemnością czyta się niepozbawione swoistego poczucia humoru refleksje, jak u Grzegorza Hermana w jego Koperku, szczypiorku, oregano, bądź kontempluje zapis prostych zauważeń, takich jak w mane Karola Bajorowicza. Z uśmiechem przywołuje się z pamięci znajome formy – sonetowej Komy Damiana Kowala czy dowcipnego haiku Tron we krwi Marcina Polaka... Jest tu takich zaskoczeń kompozycyjno-treściowych więcej, myślę jednak, że na ich poszukiwanie każdy powinien wybrać się osobiście. Również po to, by przekonać się, jak bardzo to zasugerowane przeze mnie wyludnienie dotyczy jego samego. Lena Sadowska – absolwentka polonistyki na UW, autorka trzech tomów poetyckich, laureatka paru konkursów literackich.
- Dominik Bielicki – dwa wiersze
Chwilę pomyśleć Facet, który w styczniu 2000 dowodzi, że tysiąclecie zmieni się dopiero w 2001... Nie było roku zerowego, przypomina, tylko od razu pierwszy... Tak więc rok setny naszej ery był setnym rokiem wieku zero... Porachujmy to, proponuje. Ale już wychodzi pacjent z gabinetu z watą w gębie; odkładam więc gazetę, przelatując wzrokiem ostatni akapit: wystarczy chwilę pomyśleć zamiast ulegać zbiorowej hi... Dzień wagarowicza na stromej skarpie Agrykoli Zamek Ujazdowski stoi mnóstwo kapsli w trawie podobno grał Kazik przyszedłem w pierwszym wolnym dniu od szkoły czyli pewnie w sobotę jest słonecznie ludzie wyprowadzają czworonożne pociechy łabędzie butelki po jabolach do połowy rozebrana scena na niej sterta metalowych rurek łopoczący brezent Dominik Bielicki – poeta i programista. Absolwent studiów matematycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Wydał trzy książki z wierszami: Gruba tańczy (2008), Pawilony (2017) oraz Wielki ping-pong (2023). Laureat Nagrody Literackiej Gdynia (2018). Współzałożyciel i redaktor wydawanego w latach 2005–2009 postawangardowego czasopisma literackiego „Cyc Gada”. fot. Darek Foks
- Cristina Peri Rossi – trzy wiersze
Stąd do wieczności Odkryć Boga między prześcieradłami — nie w świątyni faryzeuszy ani wyniosłym meczecie — białymi prześcieradłami całunie miłości, który cię okrył świętym płaszczu rozpocząć błogosławione wniebowstąpienie ze swej skóry do wieczności ze swego łona do niebiańskiego kręgu poczuć Boga w wilgotnych wnętrzach w porażającym krzyku wyrwanym z trzewi wiedzieć że Bóg skryty jest między prześcieradłami przepocony uświęcający twą krew miesięczną unoszący kielich twego łona. Odkryć nagle, że Bóg był boginią, ostatnią ascezą, stąd do wieczności. Cmentarz marzeń Tylko w naszych snach Kiedyś żyło się lepiej. Niektóre marzenia zostały odcięte nożem (ręce i członki zhańbione podczas tortur) lub wyrzucone z samolotu nagie i pod wpływem środków uspokajających (cóż za delikatność: tabletka nasenna przed długim lotem) Inne marzenia umarły z powodu braku rozgłosu braku dofinansowania, jak to się teraz mówi. A nieliczne sny, którym udało się przetrwać, wzięliśmy na siebie, aby zabijać je codziennie z odrobiną zazdrości i niedoli: marzenia wydają się takie smutne, takie niedorzeczne jak inwalidzi z Wietnamu. Słowa są widmami Słowa są widmami magicznymi kamieniami które zrywają pieczęcie starożytnej pamięci A poeci celebrują święto języka pod ciężarem inwokacji Poeci rozpalają ogniska które oświetlają wieczne twarze starych idoli Kiedy pieczęcie zostają zerwane człowiek odkrywa ślady swych przodków Przyszłość jest cieniem przeszłości w czerwonym żarze ognia przybyłym z daleka, nie wiadomo skąd. przełożył Adrian Krysiak Cristina Peri Rossi – urugwajska pisarka, poetka i tłumaczka. Od 1972 mieszka w Barcelonie. W 2021 nagrodzona Nagrodą Cervantesa.
- Łukasz Szopa – pięć wierszy
Miłość Sierpniowa siedemnasta czterdzieści sześć. Dołączasz po chwili. Siedzimy na balkonie. Nadzy, milczący, leccy, zwróceni ponad ulicę. Chłodne są tylko szklanki. Jak nie raz: jedna pół pełna, jedna pół pusta. Patrzymy przed siebie, długo i wytrwale. Na zakurzone okna i rozdrapane ściany kamienicy próbującej zdominować widok. A jednak. Wygrywa ciepło ramion i stóp. W kuchni, przy kawie Dwie filiżanki na kwadratowym taborecie przykrytym serwetą. Kawa po turecku. Czekają na zbliżenie i dotyk rąk. Patrzymy na siebie. Pięć lat temu byliśmy młodsi. Babcia pyta o rodziców. Wiem, że za chwilę opowie o umieraniu Igorowych. O matce, która przez sześć miesięcy. „W tym łóżku, w którym ty spałeś.” O ojcu, który rok wcześniej nagle we śnie. „Igor godzinę przedtem telefonował do niego z miasta, ojciec mówił mu, że za dużo dał za te ryby.” Wiersz napisany na kartce w wierszem Meszy Begica „Wetknięty pomiędzy” Szklanka wody słońce lniany obrus drewniany stolik wiatr drewniane krzesło. Tłumaczę Meszy wiersze przymykam to lewe oko to obydwa wyobrażam wspominam podnoszę szklankę łykam. Drapię zarost przede mną kwadratowy basenik z liliami z każdego rogu tryska (choć gdy przymknę oczy – cieknie) woda. Ruchem palca między brwi poprawiam okulary od trzech dni już nie noszone. Kończę zapisywać. Poranek Drzewa pomarańcze poranek kamienna ławka nieruchoma para huśtawek. Kobieta zbiera do szufelki śmieci. Pokój nr 4 Po najdłuższej linii twojego ciała spływa nieodwracalnie słona kropla miłości. (Twoje palce kurczowo zaczepione o parapet.) Przed nami opustoszała najdłuższa ulica miasta w to zimowe, pandemiczne czwartkowe południe. (Dłońmi mocno trzymam twoje kości biodrowe.) Moja perspektywa to krzyż pionu i poziomej. Twoja to dwie jasne równoległe osie. (Ich losem: mimo bliskości nigdy się nie zejść.) Łukasz Szopa (ur. 1973) – poeta, prozaik i tłumacz pomiędzy polskim, niemieckim, i jugosłowiańskim. Wiersze publikował w Polsce, Austrii, Bośni i Hercegowinie, Chorwacji, Danii, Serbii, Czarnogórze. Opublikował zbiory poezji Roadmovie (2000) oraz wspólnie z Mehmedem Begićem Film (Alternativni Institut, Mostar, 2001), zbiór opowiadań Kawa w samo południe (2010), oraz powieść Fioletowy plecak i trzy herbaty (2016). W latach 2016 - 2023 członek Komitetu Obrony Demokracji, publikacja tekstów i wywiadów w tematyce społeczno-politycznej. Mieszka w Berlinie i Włosieniu (woj. dolnośląskie), lubi góry i nie tylko.
- Paweł Orzeł – rutynowy traktat z rajzy pod atol
Nie patrzysz na nic. Bo i po co? Nie patrzysz. On nie patrzy. Ona nie patrzy. Ono nie ma oczu. Kto puka do twojego mieszkania, kiedy nie ma mnie w nim? Kto? I kogo nie ma? Ona patrzy. Ona nie patrzy. Ona patrzy. Ona zadaje pytania i ma wtedy zamknięte oczy: – Co to za kraj? – Polska. Niemcy. Francja. – Chyba jeszcze Włochy. – Może kiedyś Hiszpania. Potem kłamie, że południowe wybrzeże Francji jest nie do odróżnienia od hiszpańskiego. Czy to pewne? Straszne kłamstwo i bezrozumność. Zabawne. Samolot startuje. Lub przynajmniej próbuje to zrobić. W ogóle, co to znaczy startować? Papieros. Zaciąga się. Prostuje skrzydła. Wydaje wkurwiające plumkające dźwięki. Do tego próbuje zagłuszyć wszystkie nędzne ludzkie odgłosy. Głosy. Głosy. Szum. Papieros. Łyk alkoholu. Chyba Hiszpania oddala się od nas. Znowu pukanie. Siedzisz w toalecie. Dziecko krzyczy. Stewardessa nie chciała cię tam wpuścić. I rozmowa z pilotem. Przez pokładowy telefon lub jakoś tak: – Czy wygląda na wariatkę? – Czy jest niebezpieczna? – Czy ma pomysł na siebie? – Czy rozróżnia błękit i ultramarynę? – bo wiemy, że z żółtym i zielonym ma problemy. I z zielonym i żółtym. Może to taka cicha potrzeba. Może niechęć. Ale jak wiele można się dowiedzieć przez ten pokładowy telefon. Cholerny plumkający dzień. I dźwięk. – Dzień dobry. Czy jest pani zainteresowana naszą ofertą? – Mam nadzieję, że odziedziczyłaś raka jąder. – Ale proszę spojrzeć na to. I co zrobisz? Patrzysz więc: ZAPACHY DLA MĘŻCZYZN I KOBIET | MEN’S AND LADIES’ FRAGRANCES Paco Rabanne Paco Woda toaletowa 100 ml | Eau de Toilette 100 ml Unikalny Paco to zapach świeży i orzeźwiający. Jego charakterystyczna nuta wyróżnia się nowoczesnością i uniwersalnością. Aromat idealny na każdą okazję, doskonały i dla kobiet, i dla mężczyzn. Paco is a fresh and invigorating fragrance that is unlike any other. It is modern, young, accessible and universal. For women as for men. And it smells good! 139 PLN 31 EUR Patrzy na ciebie groźnie. Nieprzyjemnie. Prawie zimno. Wydaje ci się, że tym spojrzeniem chce wyrazić, że już nie ma tego zapachu, który pamiętasz z dzieciństwa. Tego Paco Rabanne. Tego zielonego. Zielony. I chyba próbuje ci współczuć, ale czy można jej wierzyć? To bardzo newralgiczny temat. I oczywiście wielka, to znaczy całostronicowa, reklama z Lennym Kravitzem. Myśli o tym fakcie. Jest trochę zaniepokojony. Stropiony. Z trzeszczącego głośniczka pilot mówi, że zostało jeszcze dwie i pół godziny. Dwie i pół. A za jakąś godzinę obsługa będzie proponować to samo do jedzenia. Do picia. Do noszenia i wąchania. Tak, wszyscy zapraszamy do kontaktu. A czerwona ziemia nigdy nie była aż tak zielona. Są chmurą. Chcą napierdalać. Ciebie. Brzozowska opowiada, jak porwała dzieci w Niemczech. I była obława. I zjadła jeża. Kto normalny je jeża? Kiedy zacznie się nowy dzień? Kiedy zacznie się właściwe oddychanie? I po co chciałeś, by ten dzień się zaczął, skoro utknąłeś na pustej drodze. Chodzi o jeden autobus. Jeden magiczny autobus, który ma cię pokierować, zawieźć, doprowadzić na drugi koniec wyspy. I chyba stał się cud. Cholera, przyjechał. Akurat chciałem się rozpisać o beznadziei czekania. I czekania. Czekanie. Dobrze napisał Janusz Głowacki, że „cui bono?” to po polsku „po co?”. Niełatwo słuchać pewnych form zacietrzewienia. Cały lokal śpiewa „pies jebał Dalmację”. To może być wielki przebój tego sezonu. Za dużo patrzysz, za mało piszesz. A co się dzieje tam daleko? Dochodzisz do wniosku, że raczej nic ciekawego. Ani nic nowego. Ani nic wartościowego. Ani… Sam zobacz jeszcze raz: …te rządy zapowiadają biedę – uzasadnia polska ambicja – brak orientacji – chyba że wrócimy do władzy – nasi przeciwnicy byli cały czas za – taka jest prawda proszę państwa – dominium polsko-francuskie – oszalała ideologia zbrodnicza ideologia – może opanować umysły setki ludzi… Przepraszam. Może chcesz usłyszeć jeszcze trochę? I jeszcze trochę: …jest to dosyć ważne by rzeczywistość kłamliwą odkłamać – podniesienie limitu emisji – dokładnie trzy lata temu Jarosław Kaczyński mówił tak – margines i inne kłopoty – oddaję głos panie pośle – część osób to kupuje i oznacza to że – bronić polskich interesów narodowych – być w administracji europejskiej – rząd polski reprezentuje polskie interesy – neutralność – jesteśmy przeciwnikami – trzydziesty piąty rok – taki cel – to jest nasza idea i my wprowadzimy produkcję – ten temat jest dużo szerszy – w Ostrołęce też to podkreślał – nic nie robił by bronić polskiej energetyki – przekaz idzie – ja go na razie nie widzę – bezpieczeństwo żywnościowe i polskie rolnictwo – duży budżet własny – z lewej strony socjalistów i demokratów – kto głosował przeciw – to nie są zadania wspólne a kondominium – większe bezpieczeństwo – oni są przeciw – jest to możliwe i o to będziemy się bić… Piaskiem po oczach. Razem z wiatrem. A jako student dopowiadał coś o nożu w plecach i chuju w dupie, co zawsze wywoływało sporo radości przyjaciół. Ale, właśnie, kim są przyjaciele? Kogo można tak nazywać? I czemu kelner w ogóle nie podchodzi? A kelnerka chciała dwie zimne wody przynieść? Nikt niczego takiego nie zamawiał. Rzeźba Chrystusa w kościele, rodzaj mistycznego krucyfiksu, ma włosy. Takie zwyczajne, ludzkie. Ale im dłużej się na nie patrzy i im dłużej o nich myślę, tym bardziej jestem przekonany, że to ogon osła. Osiołka. Takiego jak w rzeźbie po drugiej stronie kościoła, która przedstawia zwierzę i Jezusa na nim. Wszyscy znamy te rzeźby. Te motywy. A przynajmniej powinniśmy, nie? I jeszcze inny kościół. Kościółek właściwie. Naprawdę niewielki, ale z wielkim przekazem na drzwiach wejściowych. Prosta informacja o zamykaniu drzwi. Bardziej rozkaz, polecenie, nie prośba. Nie. Drzwi należy zamykać, bo inaczej wchodzą gołębie. A wszyscy chyba wiemy, co robą gołębie w kościele, nie? Siedzisz. Siedziałeś. Będziesz siedział. Kiedyś. Leżysz więc na plaży, na której utopił się kiedyś nie nieznany Francuz. Z dzieckiem. Z dzieckiem się utopił. Na oczach żony i drugiego dziecka. Nie myślisz teraz o szczegółach. Ani tej historii, ani swojego nieporadnego skakania po falach. I z falami. – Dziś nie ma warunków do pływania. – Owszem – potwierdzasz sam sobie. Ale czy kiedykolwiek tu są? Tak czy inaczej, jest pięknie. I pewna tablica, prowadząca do tego miejsca, „mówi”: Plaque commémorative pour François et Bahia El 26 de diciembre del 2013, François Christophe de 47 años y, su hija Bahia de 11 años, fueron arrastrados por una gran ola que los sorprendió mientras se encontraban a orillas del mar. Muy a pesar de la belleza de esta playa, el mar es muy peligroso. Mirenlo de lejos. Puedan servs sus muertes para evitar otros dramas. Le 26 décembre 2013, François Christophe, 47 ans, et sa fille Bahia, 11 ans, ont été emportés par une vague tournante qui les a pris à revers, alors qu’ils n ‘étaient qu’au bord de l’eau. Malgré la beauté de cette plage, la mer y est meurtrière. Regardez-la de loin.Puisse leur mort servir à éviter d’autres drames. On the 26th of December 2013, vacationers Francois Chrisophe (47) and his daughter Bahia (11) were swept away by a rotating wave that shuck up on them while they were just standing by the shore. Despite the beauty of this beach, the ocean can be treacherous. Observe it from afar. May their passing help prevent other tragedies. I, oczywiście, wszystkie błędy zgodne z chęciami tablicy. Co nie? Czy zastanawiałaś się kiedyś, jak to wygląda? Piasek prowadzi do wody. Woda prowadzi do skały. Skała prowadzi do mewiego gówna. To gówno z kolei nigdzie już nie może prowadzić. Jeszcze raz. Piasek do wody. Woda do składy. Skała do krwi. Nie. Piasek i woda. Woda i skała. Skała i słońce. Tak już lepiej. Czy zainteresuje się nami dziś jakiś kelner? Piasek z wodą. Woda ze skałą. Skała ze słońcem. Słońce z tobą. Ty z wiatrem. Wiatr z porostem. Porost z falą. Fala z percepcją. Percepcja z krabem. Krab z siłą. Siła ze ścieżką. Ścieżka z wytrzymałością. Wytrzymałość z nami. My z winem. Wino z mądrością, tak mówią. Mądrość ze szczęściem i charyzmą. I wszędzie widzimy ślady naszych stóp. I strasznie mnie wkurwia ich mucha. I strasznie nie chcę stąd iść. Ty nie chcesz. Ja nie chcę. Ja nigdy nie będę chciał. W głowie jest piasek. Albo skała. W płucach woda. Fala za falą. W sercu tylko słońce. I trochę z tych chmur. Całą resztę ciała wypełnia wiatr. Nie ma mądrości. Nie ma, to prawda. Patrzysz przez okno i się smucisz. Może zastanawiasz się odrobinę nad stanem inteligencji lub inteligentności dziesięć tysięcy metrów nad ziemią. Ale czy i tego możesz być pewien? Kapitan bez kompleksów posłużył się określeniem prawie trzydziestu trzech tysięcy stóp. Tak więc sam widzisz, że jest jak jest. – Może pójdziemy to toalety? – słyszysz, jednocześnie czujesz się przykro wyrwany z bezmyślnego zamyślenia. – Nikt nie zauważy. Próbujesz więc przez chwilę myśleć o propozycji. O swoim problemie kardiologicznym. O wypitym alkoholu. O ciasności samolotowych toalet. Też o tym jak mało napisałeś przez parę dni. Nawet tydzień. To rzeczywiście bardzo rzuca się w oczy w tym tekście. Czytając ten tekst. – Coś zapoczątkowane w przestrzeni powietrznej Portugalii i skończone w Hiszpanii musi być groźne – odpowiadasz. Naprawdę nie miałeś nic mądrzejszego do powiedzenia? Naprawdę, naprawdę? Masz więc podłą odpowiedź na pytanie o inteligencję i inteligenckość. – Weź! Weź! Potem będzie Warszawa! – krzyczy jeszcze głupsze od ciebie dziecko. Nawet nie chcesz uciszać. Już ci wszystko jedno. Patrzysz na kolorowy plasterek na ranie. Jaki on ma kolor? Tęczowy, po prostu tęczowy. O czym jeszcze chcesz myśleć? Zawisło w powietrzu pytanie, jakim cudem żona Himilsbacha postanowiła zostać jego żoną. Jakoś tak. Podobno była to porządna kobieta. Chyba nauczycielka geografii. Czy Himilsbach, który miał wszystko i wszystkich w dupie, mógł jej pokazać krainy, które nigdy jej się nie śniły? Piszesz te słowa. Ktoś się roześmiał. Gnieciesz paragon w kieszeni, a chciałeś napisać, że portfel. Szumi. Szum. Ona śpi lub udaje, że śpi. Co jeszcze chce się wydarzyć? Kup bilet. Kup bilet. Kup bilet. Każdy element tego samolotu każe ci kupić bilet. I niewiele więcej. Postaci z Turysty Mayenburga przestały do ciebie mówić. Nie martwię się tym. Nie myśli. Tylko jakoś coraz trudniej oddychać. Nie myśl. Gdzie stosuje się tę formę budowania zdań z wyrazem „człowiek”, ale chodzi o pierwszą osobę liczby pojedynczej? Na przykład: Człowiek chce rzygać dalej niż widzi, słuchając tych bzdur dookoła. Co oznacza tyle, że się niecierpliwisz i nic nie możesz z tym zrobić, bo każde działanie jest bezcelowe. Myślisz więc o duszeniu się. Katarze. Jakiejś niedogodności cewki moczowej. O wypitym whisky w samolocie, co bardzo lubisz, ale jest dość nieopłacalne. O łuszczącej się skórze. O przymusie rozpakowania się, prania, odłożenia wszystkiego na swoje miejsce i znalezienia innych dla nowych przedmiotów. O kłamstwach ludzi. O nieuniknioności. O tobie. O sobie. O pięknym kocie, który może czeka na twój powrót. Albo już cię nie pamięta. Powrót? Do mieszkania? Zamyka oczy. Trochę to wszystko smutne i samolot znów skręca nieznacznie w prawo. Wydaje ci się więc, że jesteś Olem z Turysty, o której to sztuce już wspomniałeś. Pod koniec każdego aktu umierasz. Chyba zawsze inaczej. Raz jesteś dzieckiem, raz dorosłym. Kiedy indziej duchem. I nie potrafisz powiedzieć, czym się różni śmierć dziecka i dorosłego. Chcesz wierzyć, że niczym. Ktoś ci pozwala wierzyć. To to samo. I tyle. Rozglądasz się więc i zastanawiasz. I wymyślasz. I rozmyślasz. I niechętnie wyobrażasz: [...] * Co chcesz zobaczyć? Co chcesz zobaczyć inaczej? I co chcesz osiągnąć? Przyglądasz się kartce, która leży przed tobą. Leży na blacie. Inne osoby też jej się przyglądają. Próbujesz ją odczytać. I próbujesz odczytać innych. Szkolna klasa. Bez ścian. Próbujesz zrozumieć. Coś was cały czas dziwi. Albo dziwi pierwszy raz od dawna. Zastanawiacie się. Wszyscy się zastanawiacie. Każdy przy swoim biurku. Wszyscy w wielu postaciach. Próbujecie nie zwracać uwagi. Wy. I obcy. Próbujecie nie patrzeć na siebie. Koncentrować się tylko na zadaniu. Jednym zadaniu. Czyjś dotyk. Ktoś dotyka czyjegoś ramienia. Można ignorować. Mam przed sobą zdanie, które muszę rozebrać na czynniki pierwsze. Rozbiór logiczny i rozbiór gramatyczny. Nie wiem, czy robię to dobrze, skoro nie jestem pewien żadnych nazw. Koncentruję się na zadaniu. Kolumny i rzędy. Jest ich coraz więcej. Nazwiska i oceny. A ciebie coraz mniej. Płyniecie prymitywną i niesterowalną tratwą. Panikujecie i toniecie. Zastanawiacie się, kto ją tak zbudował. Kto doprowadził do tej sytuacji. Przygląda wam się inna grupa ludzi. Chce pomóc. Nie chce pomóc. W rzece ukrywają się różne niebezpieczeństwa. Niezrozumienie czegoś. Ukrywanie. Ktoś nie zwraca uwagi na rozwiązanie, do którego właśnie doszedł. Wydaje mu się, że praca nie może być zaliczona. Przygląda się rysunkom, wykresom. Rozpraszają go wstające osoby. Czego nie rozumiem? Z każdą chwilą oddycha mi się coraz lepiej. Nie duszę się. Kiedyś już tu byłem. Czuję się tu bezpiecznie. I po co były te wszystkie pauzy? * Brzozowska mówi, że chyba nie jest najgorzej. Nie wiem? A ja wiem? … Ciekawe co robi Rafał. Fajny chłop z niego. Dobry jak Polska. 11–18.05.2024 + (28.05.2024) + (2.06.2024) Paweł Orzeł (ur. 1985) – głównie prozaik i tłumacz. Ostatnio wydał teksty funeralne (2022) oraz przekłady dwóch tomów wierszy Rosy Berbel: Dziewczynki zawsze mówią prawdę / Las niñas siempre dicen la verdad (2023) i Planety fantomowe (2024). Obecnie przygotowuje „jakiegoś chapbooka”… fot. Elżbieta Brzozowska
- Tomasz Pietrzak – trzy wiersze
Abakany w Tate Modern A może te lewitujące czarne, brązowe, czerwone, oranżowe abakany, przeczące prawom natury i fizyki, a nawet prawom boskim (o ile jakieś są), to my za eony? Przeszliśmy przez czas Wielką Szczeliną, przez mrok kosmosu, szparą wygryzioną między światami, co tak samo wirują. Zwiad z kiedyś, to by się nawet nie śniło Dänikenowi. Tacy swoi obcy, tutejsi nietutejsi, rozumni, lecz puści. Kto wie, w którą stronę pójdziemy za miliony lat i czyja ręka poprowadzi? Co się rozplącze w białkach, a z czego wyplecie? Może porzucimy nosy, oczy, kości i skórzane ciała? Stoję w Tate i patrzę w abakany. Otwierają się na mnie swoją ciemnością, coś mówią do siebie w nieutkanym jeszcze języku. Nie wiem, czy chcą mnie z czułością objąć jak jednego ze swoich, czy jak muchówki czekają na muchę. Interstellar Dwa miliony lat po nas, wymarły lecz odrodzony z genów świni i papai, zwiedzam na bliźniaczej Ziemi Muzeum Homo Sapiens. Jest osiem wystaw w ośmiu salach w pięciu wymiarach zawieszonych na osi czasu, a w środku: aż odcisk półdupka na skamieniałym stołku, aż ośródka ośrodka mowy niemego, aż pirytowe czoło, aż kaboszon z zębem, ząb, ale gadzi, aż muszla muszli klozetowej, a w głębi fosylia brwi. Tylko tyle zostało z tego snu gatunku, który dosiadał zderzacze i poskromił hadrony; tyle i aż. Jest też Mona Lisa przybytku: grzyb skamieniały z ostatniego wybuchu w lśniącej geodzie Nowego Jorku. Cornelius poznaje tradycję ustną Nie mogę przestać myśleć, że gdzieś we wszechświecie musi być coś lepszego niż człowiek. Z filmu „Planeta Małp”, 1968 Corneliusie, wyjaśnię, jak przystało na człowieka, który musi wyjaśniać. Mieliśmy być różowym początkiem na koniec krwawicy siedmiu dni, ale glina była robaczywa, ze szlamu bagien wzięta lub spod trupa łysego zwierza, które padło drugiego dnia, a woda przeszastana po dziesięciu potopach z drzazgami i piorunami. Żebro zaś wyjęte zostało z gadziny, co kojoty rozszarpały, a to tchnienie, co rzekomo uczyniło nas ludzkimi było alkoholowe. Jak mamy więc uciekać tymi cherlawymi, zaledwie dwoma, nogami? Jak ciężkie niebo mamy podtrzymywać tak wątłymi dłońmi ze zbyt dużą liczbą palców, które w dodatku za dużo myślą? Jak mamy widzieć niedostrzegalne tylko jedna parą oczu, tak mizerną że pająk z sokołem by się zaśmiali? Niezły nas surrealista namieszał. Dziad, pijaczyna i leń. Każdy Polak to leń, a jak wiadomo Bóg jest Polakiem. Tomasz Pietrzak (ur. 1982) – autor pięciu książek poetyckich. Ostatnia to Bosiny (2020). Dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike (w 2013 roku za tom Rekordy, w 2015 roku za Umlauty ). Publikował na łamach m.in. „Odry”, „Przekroju”, Gazety Wyborczej”, „Wizji”, „Dwutygodnika”, , „Dekady Literackiej”, „Helikoptera” „Fa-Artu”, „Toposu”. Wiersze wielokrotnie pojawiały się także w antologiach, m.in. Dezorientacje: antologia polskiej literatury queer („Krytyka Polityczna”) i Wiersze dla opornych (SDK). Tłumaczony na różne języki. Mieszka na południu. Niebawem ukaże się jego szósta książka Małpy i inni ludzie .
- Władysław Edelman - dwa opowiadania
Gałązka oliwna Jestem prostym, szarym człowiekiem, mieszkańcem średniego miasta, niczym się nie wyróżniam. Nie mam specjalnych zdolności, ale też i nie odbiegam jakoś specjalnie w dół. Tak myślę. Średni wzrost, średnia uroda, średnie wykształcenie. Ze zdrowiem też raczej średnio. Tylko do zarobków wysokości średniej krajowej bardzo mi daleko. Ludzie najczęściej nie zwracają na mnie uwagi, gdziekolwiek się pojawię, jakby mnie tam nie było, jakbym był przezroczysty. Niedawno, kiedy wracałem z pracy, zauważyłem, że coś się dzieje. Dwie postaci stojące na poboczu zakurzonej drogi gestykulowały gwałtowne, wykonywały nerwowe ruchy, kłóciły się. Było za daleko abym coś usłyszał, podszedłem więc bliżej. Nie zauważyli mnie, co mnie specjalnie nie zdziwiło. Teraz widziałem już wyraźnie. Tak, to było Dobro walczące ze Złem. Dobro ubrane było w biały frak czy smoking, białe buty, na głowie tkwił biały cylinder. W dłoni trzymało gałązkę oliwną, którą wymachiwało. Zło miało na sobie czarny garnitur i czarne buty. Obie strony konfliktu krążyły wokół siebie, poszturchiwały, zaczepiały. Krzyczeli coś, ale nic nie mogłem zrozumieć. W końcu zaczęli się bić. Podszedłem jeszcze bliżej i starałem się do nich zagadać. - Halo - krzyknąłem. Tak nie można, musicie się porozumieć, przekonać wzajemnie i raz na zawsze zaprzestać walki, która was wykańcza. Starałem się grzecznie, ale zdecydowanie przemówić im do rozsądku. Wreszcie mnie dostrzegli, zatrzymali na chwilę, zamilkli i wpatrywali błyszczącymi oczami. - Nie wtrącaj się - powiedziało Zło cedząc słowa. Zajmij się swoimi sprawami. Nie masz nic do roboty? - Przestańcie - powiedziałem. Zgoda buduje, niezgoda rujnuje... Jak długo już tak się bijecie? - Od tysięcy lat - odpowiedzieli zgodnym chórem. Tembr ich głosów także był bardzo podobny. Zrobiłem głęboki wdech, zebrałem się w sobie i ruszyłem wolno w ich kierunku z otwartymi ramionami, układając w myślach przemowę, którą ich pogodzę. Tak, to byłoby coś, zasłużyłbym się dla ogółu, dla ludzkości. - Stój gnojku, ani kroku dalej! - krzyknęło Dobro. - Ale jak to, dlaczego, ja przecież... - próbowałem coś powiedzieć, wytłumaczyć, że niczego złego nie mam na myśli. - Chcesz w ryja? - dorzuciło. Spojrzeli na siebie i zaśmiali się złowieszczo. A właściwie to kto cię tu prosił? Kim do cholery jesteś, że się wtrącasz do cudzych spraw? Zamurowało mnie. Ze strachu nie mogłem zrobić żadnego ruchu. Podeszli powoli do mnie i zaczęli krążyć wokół, jak dzikie zwierzęta zanim dopadną ofiarę. Nagle Zło kopnęło mnie w kostkę. Dobro dało bolesnego kuksańca w bok, i - niby dla żartu - uderzyło gałązką oliwną w twarz. Zapiekło. Udałem, że to nic, uśmiechnąłem się tylko gorzko. Dostałem w drugi policzek. Zło zaczęło się głupkowato śmiać, spojrzeli na siebie porozumiewawczo, zaczęli mnie szarpać i popychać, tak że latałem od jednego do drugiego, jak bezwolna, szmaciana kukła. Sytuacja wymknęła się spod kontroli, zrobiło się niebezpiecznie. Kiedy po raz kolejny upadłem, doszedłem do wniosku, że i tak niczego nie wskóram, trzeba brać nogi za pas. Podnosząc się z ziemi wziąłem garść piachu i sypnąłem jednemu i drugiemu w oczy. Zyskałem tym chwilę przewagi i zacząłem uciekać. Strach dodawał mi sił, jednak oni byli niezwykle szybcy. Zrzucili marynarki i gnali za mną jak opętani, ramię w ramię, byli coraz bliżej, gdy nagle okazało się, że droga się skończyła a ja jestem na krawędzi urwiska. Spojrzałem w dół, było niebezpiecznie stromo, ze zbocza sterczały głazy i korzenie. Ponieważ moi oprawcy zbliżali się z każdą chwilą, zaryzykowałem, przywarłem brzuchem do zbocza, wczepiłem się w nie pazurami i zacząłem zsuwać. Nagle stopy znalazły jakieś oparcie. Grunt był tak ukształtowany, że nie mogłem ich zobaczyć i oni mnie pewnie też nie widzieli. Słyszałem tylko nad głową głupi rechot i poklepywanie się po plecach. Byli przekonani, że mnie pokonali, że spadłem w przepaść. Odczekałem chwilę, głosy zaczęły się oddalać. Znalazłem jakieś korzenie i gałęzie, które pomogły mi się wspiąć, podciągnąć. Wyjrzałem ostrożnie zza krawędzi. Szli jak dobrzy kompani, otrzepując się wzajemnie z kurzu. Po drodze podnieśli porzucone wcześniej części garderoby, ale pomylili je. Dobro było teraz czarno-białe a Zło biało-czarne. Zło miało też na głowie biały cylinder. Kiedy jeszcze trochę się oddalili, trudno było ich rozróżnić, stali się jedną, szarą masą. Wygramoliłem się na powierzchnię obolały, miałem siniaki i zadrapania. Spostrzegłem, że nie mam lewego buta. Leżał nieopodal. Zrobiłem kilka kroków, włożyłem go i z trudem zawiązałem. Tuż obok leżała złamana w pół gałązka oliwna. Podniosłem ją. Jakoś dziwnie pachniała piołunem... Lusterko wsteczne Jan był zwykłym, małym chłopcem. Z pozoru niczym szczególnym się nie wyróżniał, jednak miał cechę niezwykłą - był odwrotnością samego siebie. Lustrzanym odbiciem. Prawą rękę miał po lewej stronie, lewą po prawej. Podobnie było z nogami. Inne części jego ciała także były zamienione. To, co chłopcy mają zwykle z przodu, Jan miał z tyłu. Nie, nie chodzi tu o tę jedną część, o której myślicie. Jan cały przód miał z tyłu, a tył z przodu! Do siódmego roku życia, nikt tego nie zauważył, nawet jego rodzona mama, która, jak każda matka, zna swoje dziecko od podszewki. Może wzięło się to stąd, że nigdy pod podszewkę nie zaglądała, a może z tej przyczyny, że Marianna do zbyt rozgarniętych nie należała. Studiowała wprawdzie medycynę, ale Jan urodził się, zanim na wykładach omawiane były części składowe chłopców, nie miała więc skali porównawczej. Z budową dziewczynek, a następnie kobiet, zapoznała się organoleptycznie. Natomiast budowy Januarego, ojca Jana, w tym rozmieszczenia jego poszczególnych elementów absolutnie nie znała, bo i skąd. Zaszła w ciążę przez przypadek. Ot, chodziła sobie, chodziła, to tu, to tam, na dyskotekę, do kin, barów, marketów, to i w ciążę sobie zaszła, sama nie wiedząc jak i kiedy. O tym, że January jest ojcem Jana, zorientowała się, kiedy obaj mężczyźni spotkali się przypadkiem podczas zakupów. Było to w galerii handlowej na schodach ruchomych, którymi January jechał w dół, z zakupioną właśnie kostką margaryny mlecznej, zaś Marianna z Janem w górę, z koszykiem malin. I nagle Mariannę coś uderzyło. Była to margaryna, którą January nieopatrznie wypuścił z rąk. Następnie uderzyło ją niesamowite wprost podobieństwo obu panów. Z tym, że jeden był mały, a drugi duży, poza tym byli identyczni. Jan był zresztą częścią Januarego, co było widoczne na pierwsze rzut oka. Także rzut dyskiem oraz oszczepem, bo January był sportowcem. Ale niczym nie rzucał, gdyż porzucił sport, kiedy się zorientował, że może to prowadzić do śmierci, kalectwa lub innych groźnych chorób. Na przykład świerzbu. A tego nie lubił. Lubił żyć. Uwielbiał też maliny, dlatego ona mu z kosza... wiecie co było dalej, bo ktoś to już wcześniej opisał. I w ten oto, nieoczekiwany sposób, rodzina połączyła się węzłem. Marynarskim zresztą, bo January zaraz po tym jak zerwał ze sportem, związał się z marynarką. Marynarka była dość zniszczona, pruła się tu i tam, więc przydała mu się poznana niedawno Marianna, która pamiętała ze studiów jak się robi szwy chirurgiczne. Szwy udały się nad wyraz. Odtąd cała rodzina chodziła razem, bo Marianna połączyła się z Januarym węzłem małżeńskim, a z synem Janem połączyła ich więź rodzinna. Kłopot był tylko w tym, że Jan miał wszystko odwrotnie, chodził więc tyłem. Ale i na to znalazł się sposób, gdyż January zamontował mu lusterko wsteczne i odtąd wszyscy żyli długo i szczęśliwie, czego i Państwu życzę. Władysław Edelman (ur. 1952) – autor opowiadań, humoresek i wierszy nagradzanych na wielu konkursach. W 2022 roku wydał Anomalie, w 2024 roku tom poezji Niepotrzebne skreślić . Jest członkiem Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów, Literackiego Kabaretu HALLO, Grupy Improwizacyjnej Trójkąt do Kwadratu oraz grupy Minimalist Photography. Mieszka w Zielonej Górze.
- Kuba Kapral – Żywot B (fragment powieści)
1 Nauczyciel stoi tyłem do klasy. Ubranie nauczyciela jest nieistotne. Głowa nauczyciela jest łysa i pomarszczona. Prawa dłoń nauczyciela stawia na tablicy krótkie pionowe kreski. Cztery pionowe kreski przekreślane są poziomą. Palce lewej dłoni nauczyciela uderzają miarowo o kciuk: raz, dwa, trzy, cztery. I znowu. Sporą część tablicy zapełniają grupki kresek. W jednej z fałd na potylicy nauczyciela otwiera się oko. Oko patrzy na klasę. Pisk. Uczniowie siedzą wyprostowani w równych rzędach. Uczniowie mają na sobie szorstkie mundurki. Włosy uczniów przycięto tuż przy skórze. Powieki uczniów zszyte są równym czarnym ściegiem. Usta lekko rozchylone. Od pisku kredy trącej o tablicę, głowy uczniów puchną i pękają z cichym sinopyłym puk. Puk. Puk. Bezgłowe ciała uczniów nadal siedzą w ławkach. Czy warto wspomnieć, że niespiesznie wirujący w powietrzu pył układa się w wymyślne abstrakcyjne kształty? Warto. Jeden z uczniów, nazwijmy go B, wyciąga z piórnika zaostrzony ołówek z gumką. Gumka jest różowa i niczego jeszcze nie ścierała. B wbija sobie ołówek w przewód lewego ucha. Dość głęboko. Z ucha wyciekają czarne nutki i kapią na naramiennik mundurka. Kap, kap, kap. Ołówek sterczy z ucha B, końcówka ołówka lekko drży. Nauczyciel kreśli na tablicy. Głowy uczniów puchną i pękają. Puk, puk, puk. B wyciąga z piórnika kolejny ołówek wbija go sobie w przewód prawego ucha. Pod koniec lekcji, tylko B i siedzący z tyłu uczeń, mają głowy na karku. Oko nauczyciela patrzy na nich. Mruga. Dłoń nauczyciela mocniej przyciska kredę do tablicy. Puk. B czeka na dzwonek. Klosz dzwonka to nabrzmiały bezwłosy brzuch. Po skórze spływają krople potu. Pod dzwonkiem zebrał się naciek kształtem przypominający grot strzały. Albo Afrykę. Koniec lekcji: młoteczki uderzają w klosz dzwonka. Rozlega się dźwięk jak szybkie, głuche klaskanie. Młoteczki uderzające w klosz dzwonka są z kości. Kości mogą być ludzkie, ale nie muszą. Czy można zapytać, jak to się dzieje, że uczniowie reagują na dzwonek, mimo braku głów? Nie. Bezgłowe ciała uczniów wstają ostrożnie z ławek i po omacku kierują się do wyjścia. B trzyma się z tyłu, końcówki ołówków w jego uszach drgają. Potyliczne oko nauczyciela czujnie wpatruje się w klasę. Prawa dłoń ściska kredę, lewa nadal liczy na palcach. W potylicy nauczyciela otwiera się kolejne oko. I kolejne. Oczy czujnie rozglądają się po klasie. B wychodzi niezauważony. Chyba. Gdy ostatni uczeń wychodzi z klasy, nauczyciel przestaje liczyć. Odkłada kredę na półeczkę pod tablicą. Pstryka palcami, drzwi do klasy zamykają się posłusznie. Nauczyciel przymyka potyliczne oczy i zaczyna zachłannie lizać tablicę. Spod jego języka wyskakują iskry, składające się w równych proporcjach ze światła i cienia. Iskry rozcienioświetlają twarz nauczyciela. Przednie powieki nauczyciela zszyte są czarnym równym ściegiem. Czy to nitka, czy… Nicień? Na korytarzu jest tłoczno i prawie całkiem cicho Z rzadka piśnie podeszwa buta na wypastowanej podłodze. Bezgłowi uczniowie przesuwają się ostrożnie wzdłuż ścian. Niektórzy potykają się, przewracają, pełzną po podłodze, po innych uczniach. Ze ściany, w równych odstępach, wystają niewielkie krany, pordzewiałe i pozbawione kurków. Kapie z nich błotnista ciecz, kropla po kropli. Uczniowie podstawiają pod kraniki bezgłowe tułowia. Krople spadają na szyje uczniów. Kropla po kropli. Kap, kap. Kap. Drzwi do klas są pozamykane. W szparach między drzwiami a podłogą widać pulsujące światłocienie. Cienie wypełzają spod drzwi i bezskutecznie usiłują sięgnąć klamki. To samo dzieje się ze światłem. W klasach nauczyciele kończą wylizywać tablice. Tablice pokryte są wymyślnymi kredowymi wzorami. Białe języki nauczycieli zwisają niczym krawaty. W językach otwierają się małe kratery. Kratery z prawej części języków wchłaniają światło, te z lewej wchłaniają cień. Po uczcie języki nauczycieli zwijają się spiralnie i znikają w ustach. Nauczyciele wpełzają po tablicach i wyżej, po ścianach, ku sufitowi. Tam zwieszają się głowami w dół. Ubrania nauczycieli stają się istotne, klosze dzwonków flaczeją. W klasach pachnie trupem. Żywym. B z ołówkami sterczącymi z uszu idzie środkiem korytarza. Niewykluczone, że gumki na końcach ołówków odbierają sygnały, które kierują krokami B. B wchodzi na schody. Na kolejnym piętrze wszystkie kraniki są zajęte. Uczniowie łapią błotniste krople w spragnione szyje. Niektórzy mają częściowo odtworzone głowy. Nie wszyscy uczniowie są dobrze ustawieni i ich głowy nakapują niewłaściwie, rozlewają się w lewo lub w prawo, albo naciekają na plecy. B wchodzi wyżej. Na piętrze znajduje się tylko kilkoro uczniów opartych o ściany. Głowy mają ładnie ukształtowane, zazwyczaj do wysokości nosów, jeden ma już nawet oko, które śledzi przechodzącego B. B wchodzi wyżej. I wyżej. B idzie środkiem korytarza. W połowie korytarza końcówki ołówków tkwiących w uszach B przestają wibrować i B zatrzymuje się. Stoi przed wysokim uczniem. Warto wspomnieć, że uczeń ma idealnie ukształtowaną głowę. Oczywiście B tego nie dostrzega. Przez zaszyte powieki widzi jedynie wymyślne abstrakcyjne kształty. Wysoki uczeń jednym mocnym klaśnięciem wbija ołówki w głąb uszu B. Gałki oczne B napierają na powieki, jednak szwy trzymają mocno. Na nabrzmiałych powiekach pojawiają się pęcherze, po jednym na środku każdej powieki. Skóra na pęcherzach jest niemal przezroczysta, w głębi bąbli pływają szaroniebieskie tęczówki. B zaczyna widzieć, widzieć, jak przez łzy: nie może być pewny, czy uczeń uśmiecha się życzliwie, czy złośliwie. Nikt nie może być pewny. Wysoki uczeń strzepuje z naramienników B wyschnięte nutki i obraca się do okna. Spogląda na miasto gęsto pokryte skomplikowanymi wzorami. Czy wzory naniesione są na szybę, czy bezpośrednio na miasto? Odpowiedz B. 2 B wychodzi na zewnątrz. Na zewnątrz nie różni się zbytnio od uczniów opuszczających mury szkoły. Od uczniów opuszczających mury szkoły z właściwie ukształtowanymi głowami. Z właściwie ukształtowanymi głowami uczniowie idą prosto do bramy prowadzącej do miasta. Do miasta nie idą uczniowie z niewłaściwie ukształtowanymi głowami. Z niewłaściwie ukształtowanymi głowami uczniowie zabierani są tylnym wyjściem na ciężarówki. Na ciężarówki wchodzą dobrowolnie, siadają na ławkach. Na ławkach siedzą z głowami nisko opuszczonymi i patrzą w podłogę. W podłogę nie patrzą uczniowie z głowami wygiętymi pod różnymi kątami, oni przyglądają się dziurkom w brezencie. W brezencie rozsiane dziurki tworzą konstelacje, z których uczniowie z niewłaściwie ukształtowanymi głowami próbują odczytać swój los. Los B także jest niepewny. Niepewnie rozgląda się po ulicach. Ulice wydają się ciągnąć w nieskończoność. Nieskończoności znak widnieje na pierwszym z brzegu budynku. Do budynku z tym znakiem wchodzi kilkoro uczniów. Pozostali uczniowie ruszają dalej w miasto i stopniowo znikają w stojących przy ulicach budynkach. Budynki pokryte są skomplikowanymi wzorami. Wzory przytwierdzone są do ścian i dachów w postaci trójwymiarowych pordzewiałych znaków, zgasłych neonów, spłowiałych szyldów i są nieczytelne dla B. B stoi na pustym chodniku i czeka na wibracje wystających z uszu gumek. Gumki nic. Nic się nie dzieje także, gdy B dotyka miękkich główek palcami, jednak gdy naciska mocniej, jego głowę przeszywa bezgłośna błyskawica rozkwitająca między czarnymi figurami. Figury są płaskie, rozmieszczone regularnie, poświata po błyskawicy topnieje na nich i przychodzi ból. Bólu nie da się zlokalizować, wydaje się nakłuwać nerwy w różnych częściach ciała, przez co B, gdy raz za razem naciska na gumki, wygląda jak człowiek, który tańczy. Człowiek, który tańczy wzbudza zainteresowanie i w oknach budynków pojawiają się zaciekawione głowy, a nie, to tylko obadylone doniczki. Doniczki stoją w niektórych oknach. Niektóre okna świecą równym jarzeniowym blaskiem, większość jest ciemna. Ciemna uliczka przyciąga B, który wchodzi pomiędzy ozdobione podniszczonymi znakami budynki. Ozdobione podniszczonymi znakami budynki wydają się zamknięte na głucho, martwe i zimne. Martwe i zimne oczy neonów śledzą B, gdy ten zatrzymuje się przed drzwiami prowadzącymi do budynku, na którym są tylko dwa znaki. Znaki leżą też na chodniku, mimo to, B naciska klamkę i szarpie. Szarpie, drzwi nie ustępują, B chce odejść, ale wtedy ktoś pcha drzwi od środka i oto stają otworem. 3 Co to? To jest zakład. Co to jest zakład? Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja. Produkcja czego? Produktów i odpadów. Tylko tyle? Aż tyle. Co mam robić? Patrz. Gdzie? Wszędzie, ucz się, coś masz z oczami, pokaż. Co? Pokaż aktualne badania. Aktualne badania? Każdy musi mieć aktualne badania, jeśli ich nie masz, musisz stąd iść. Dokąd mam iść? To nie moja sprawa, idź już. Nie mogę zostać tu bez badań? Oszalałeś, jak przyjdzie kontrola to… To co? Zakład jest to. Co? To jest zakład. Tak, wiem, gdzie mogę zrobić te… Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja. …badania..? Produktów i odpadów. Czy pan mnie słucha? Aż tyle. Co mam robić? Patrz. Gdzie? Wszędzie, ucz się, coś masz z oczami, pokaż aktualne badania. Aktualne badania? Każdy misi mieć aktualne badania, jeśli ich nie masz, musisz stąd iść. Mam dokąd iść? To nie sprawa moja, idź już. Nie mogę zostać tu bez badań? Oszalałeś, jak przyjdzie kontro… Co to jest zakład? Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja. Produkcja czego? Produktów i odpadów. Aż tyle? Tylko tyle. Co mam robić, żeby zdobyć te badania? Patrz. Gdzie? Wszędzie, gdzie prowadzą strzałki, coś masz z oczami, pokaż. Co? Pokaż aktualne badania. Aktualne badania są tam gdzie prowadzą strzałki? Każdy musi mieć aktualne badania, jeśli ich nie masz, musisz stąd iść. >>>>>>>>>>>>>> Czy to miejsce, gdzie wykonuje się aktualne badania? Tak, to miejsce, gdzie wykonuje się aktualne badania. Co mam zrobić, żeby uzyskać aktualne badania? W celu uzyskania aktualnych badań należy mieć skierowanie z zakładu na aktualne badania. <<<<<<<<<<<<<< Co to jest zakład? Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja. Produkcja czego? Produktów i odpadów. Tylko i aż tyle? Cwany jesteś. Co mam zrobić, żeby uzyskać skierowanie na aktualne badania? Patrz. Gdzie? Wszędzie, gdzie wisi regulamin zakładu, ucz się, coś masz z oczami, pokaż. Skierowanie na aktualne badania wydaje zakład wyłącznie pracownikowi zakładu? Każdy musi mieć aktualne badania, jeśli ich nie masz, musisz stąd iść. Dokąd mam iść? To nie moja sprawa, idź już. Nie mogę dostać skierowania na aktualne badania, gdyż nie jestem pracownikiem zakładu, a nie mogę zostać pracownikiem zakładu, gdyż nie mam aktualnych badań, czy ja oszalałem? To jest zakład. >>>>>>>>>>>>>> Czy to miejsce, gdzie wykonuje się aktualne badania? Tak, to miejsce, gdzie wykonuje się aktualne badania. Co mam zrobić, żeby uzyskać skierowanie na aktualne badania nie będąc pracownikiem zakładu? W celu uzyskania aktualnych badań należy mieć skierowanie z zakładu na aktualne badania. Co mam zrobić, żeby uzyskać skierowanie na aktualne badania nie będąc jeszcze pracownikiem zakładu? W celu uzyskania aktualnych badań należy mieć skierowanie z zakładu na aktualne badania. Czy mam coś z oczami? Tak, masz coś z oczami. Czy wszyscy mają coś z oczami? Nie wiadomo, czy wszyscy mają coś z oczami. Czy wszyscy, którzy pracują w zakładach mają coś z oczami? Nie wiadomo, czy wszyscy, którzy pracują w zakładach mają coś z oczami. Czy wszyscy, którzy pracują w zakładach mogą mieć coś z oczami? Nie wiadomo, czy wszyscy, którzy pracują w zakładach mogą mieć coś z oczami. Czy niektórzy z pracujących w zakładach mogą mieć coś z oczami? Tak, niektórzy z pracujących w zakładach mogą mieć coś z oczami. <<<<<<<<<<<<<< Co to jest zakład? Zakład to miejsce, w którym odbywa się produkcja. Produkcja czego? Produktów i odpadów, tylko tyle i aż tyle, pokaż aktualne badania. Aktualne badania, to te które mam schowane głęboko w kieszeni i szkoda czasu na wyciąganie ich, skoro odbywa się produkcja? Każdy musi mieć aktualne badania, chociaż to nie moja sprawa, żeby sprawdzać czy masz głęboko w kieszeni schowane aktualne badania. Mogę już iść do produkcji produktów lub odpadów? Zacznij od odpadów. 4 Kocha/ ny /na /ni tato /mamo/ rodzice* W pierwszej kolejności chcę Cię /Was pozdrowić /uspokoić/ zapytać o zdrowie/aktualne wydarzenia/możliwość finansowego wsparcia oraz podziękować za ostatni list. U mnie wszystko dobrze /źle/bez zmian . Otrzymałem /nie otrzymałem zatrudnienie przy produkcji produktów i odpadów . Mam tymczasowy/stały kwaterunek w ……………………………… Wolny czas spędzam w kinie/w teatrze/w bibliotece/w parku/z przyjaciółmi/ inne. W nocy śpię dobrze /źle/trudno powiedzieć. Najczęściej śni mi się dom rodzinny/szkoła/zakład /inne. Wypowiedź dowolna (max. 21 słów): Czy u Was są zdjęcia z mojego dzieciństwa? Nic nie pamiętam, nie wiem, może one mi pomogą. Przyślij proszę jeśli Następny list napiszę za tydzień /miesiąc/rok/nieokreślony czas. Twój/ Wasz kochający /oddany/ nieokreślony syn/ córka B *niepotrzebne skreślić Blankiet listu osobistego LOkatII012879 dodruk zam. PZD 1223/87 Kuba Kapral (ur. 1979) - poznański dramatopisarz, autor opowiadań, słuchowisk, offowy twórca teatralny .
- Przemysław Znojek – #luty
Plac Markiza de Pombal w lutym wygląda jak w zaawansowanej wiośnie Warszawa. Tłum spacerowiczów, turyści robiący zdjęcia, wesoło biegające dzieci, to elementy tworzące krajobraz tego miejsca. Plac Markiza de Pombal w lutym wygląda zjawiskowo. Pary świętują walentynki, całują się, wymieniają uprzejmościami i prezentami. A pośród nich biegnie on. Ubrany w czarne męskie legginsy, idealnie przylegające do szczupłych, a zarazem przypominających końskie pęciny łydek. Koszulka, która jest jego drugą skórą, opina klatkę piersiową uwydatniając wystające sutki, rozciąga się ekstremalnie w okolicach bicepsa, ponieważ regularnie trenuje. Zawsze twierdził, że sport w życiu człowieka jest ważny mimo, że wysoką wagę przykładał także do wykształcenia. Wypowiedział kiedyś zdanie, że to jazz odgrywa ważną rolę w jego życiu, zapisało się ono w wywiadzie, kręconym przez półprofesjonalną telewizję Miasteczka. Lubił to zdanie, wracał do niego pamięcią, zawsze się przy tym uśmiechając. Ale to nie jazz sprawił, że zjawił się w Lizbonie. To dzięki wykształceniu, dzięki niemu się tutaj pojawił. A może dzięki pracy, która pozwalała na dwutygodniowe ferie w środku kalendarzowej zimy? Istnieje jeszcze jeden wariant, mianowicie, to była Jej rekomendacja. Skoro Ona tu była, podobało Jej się, to jemu też się spodoba. Dostał na komunikatorze krótką listę rzeczy, które koniecznie musi zobaczyć, podziękował szarmancko, wśród oceanu słów ciepłych i przychylnych, doskonale wiedział, że Jej wiadomości sprawiają mu przyjemność, subtelna wymiana uprzejmości, podlana sosem kiełkującego uczucia, które wyraźnie zaskakując obie strony, narodziło się szybko, wydawało się, że zyskało rozpędu. Niczym bieg jego nóg, coraz szybszy, wyraźny, tętniący. Okulary starały się nie zwracać uwagi na jego oczy, mocno podpuchnięte, katar, zmiana klimatu, coś tak błahego nie jest w stanie go powstrzymać. Czy to katar sprawia, że nie śpi w nocy, że w Lizbonie ma ciągle pod górkę, on portugalski Syzyf, wciągający głaz na zmęczonych plecach. Ten piękny trzydziestoletni heros, który teraz biega szalonym wprost tempem, żeby nie myśleć, żeby zapomnieć, żeby nie być. Całujący się publicznie ludzie są bezwstydni. Obnoszą się ze swoim szczęściem po ulicach, jak pawie prezentując swoje barwne i długie pióra. Denerwują innych. Denerwują jego. Bolą go ci tandetni ludzie. Stanowią dla niego prywatną drogę krzyżową, na każdej stacji znęcają się nad nim, boleśnie kłując w okolice serca. Raz rany są głębsze, raz tylko dotykają skórę krótkimi, kolorowymi pinezkami. Życie jest gdzie indziej, na pewno nie w Lizbonie. Zakładał wypoczynek w rytm muzyki fado, dostał hardcorowy trash metalowy koncert, rozgrywany na jego nerwach, symfonię, której wyraźnie nie chciał, a jednak kapryśny luty miał dla niego zupełnie inny plan. Przewidywał, że może on nastąpić, odkładał go w myślach w czasie na wczesną wiosnę, może za miesiąc, najlepiej za dwa, byle tylko miał za sobą spotkanie z nią na żywo. Ich konwersacja zaczęła się od spienionych fal Atlantyku, rosła, podnosiła się wysoko, by finalnie opaść, zostawić za sobą niewyraźne ślady na piasku. Te ślady doprowadziły go na skraj obłędu, jeszcze widoczne, ale już za chwilę, moment znikające, ulatniające się wraz z chłodnym wiatrem. Nie powiedział jej. Nie chciał jej powiedzieć. Zatrzymał dla siebie, zamknął w szkatułce, wyrzucił kluczyk, udawał, że go nie ma. Wybrał łatwo, jak pielgrzym decydujący się na umiarkowany szlak zamiast tego trudniejszego. Jak ktoś uciekający z Warszawy do Lizbony. Dlaczego nie powiedział? Bał się jej reakcji. Pamiętał to u Kundery, one dwie spotykają się w kawiarni, a tematem rozmowy jest on. Biegał, szybko i bez opamiętania, a nad jego głową latały samoloty. Miał wrażenie, że jego ruch jest zawsze pod wzniesienie, gdzieś wysoko i nieosiągalnie. Tam znajdował się on jakieś trzy tysiące kilometrów od miejsca w którym aktualnie chciałby się znaleźć. Postrzeganie bezradności przez pryzmat dzielącej nas drogi [w tym przypadku jest ona policzalna, matematycznie uchwytna], wymyśla więc wciąż nowe wzory, podstawiając pasujące litery. Pomyśleć, że tak pogubi się we własnych przeliczeniach, spóźniając się na próbną maturę z tego właśnie przedmiotu. Trudno konstruuje się wzory z jedną niewiadomą. Te równania zawsze sprawiały mu wyraźny problem. Ufał, że po własnej maturze już nigdy do nich nie wróci, jednak okazało się, że rzeczywistość przygotowała jeszcze jeden test, w którym skazany pozostaje tylko na swoje przeczucie. Przeczucie odgrywało bowiem codzienne requiem, przypominając o sobie w najbardziej niekorzystnym miejscu i czasie: w trakcie prowadzonych lekcji, w autobusie pełnym obywateli Miasteczka o jednej i tej samej minie. Wszędzie tam, gdzie się go nie spodziewał, pojawiało się ze zdwojoną siłą, wybudzało, niepokoiło, wprawiało w chwilę odrętwienia. Melancholijne dni lutego, bez słońca i światła, te wszystkie jednakowo szare, nieco deszczowe, przygaszone chwile działały na niego destrukcyjnie. Nie chciał, nie mógł, nie potrafił. Rozdarty wewnętrznie, rzucał się w wir jak największej liczby zajęć, żeby nie myśleć. Tęsknoty wygrywały z rzeczywistością, spektakl przerwany został długim antraktem, a o jego zakończeniu widzowie nie zostali poinformowani. Czekali zatem w niepewności, czekał i on, a mgła stawała się coraz gęstsza, nie dostrzegał już sceny, audytorium także się rozpierzchło. Stał sam, wyprostowany i wpatrujący się w jeden punkt, marszczący czoło, wytężający wzrok w poszukiwaniu upragnionej twarzy aktorki, niestety nie potrafił jej dostrzec. Stał sam, a po policzkach spływały mu łzy piekące twarz, zbyt słone i zbyt wielkie. We mgle zamieniały się w lód o kształcie gruszek, spadały z brzękiem na parkiet podłogi teatru, zostawały tam na zawsze. Z trudem obserwował swoją twarz w lustrze. Kiedykolwiek na nią patrzył odkrywał z przerażeniem, że przypomina pysk wilka. Starał się unikać luster, nie zbliżać się do nich, nie przeglądać. Najgorsze uczucie stanowiło dla niego zobaczenie wilczej twarzy w przestrzeni publicznej: w sklepowej witrynie czy oknie autobusu. Wtedy przerażenie powracało do niego ze zdwojoną siłą, czuł jak wyraźnie oblewa go zimny pot, a wszystko wkoło nagle pochyla się ku niemu, bacznie się przyglądając. Zaraz miał nad sobą kiwające się hotele, kamienice a nawet palmy. Umęczony siadał wtedy na ziemi, opierając się kurczowo o ścianę budynku, z daleka przypominając żebraka oczekującego na datki przechodniów. Nie zwracał uwagi na pytania zadawane w obcym języku, czy wszystko w porządku, kiwał głową najpierw potwierdzając, a potem znów zaprzeczając jak gdyby nie mógł się zdecydować, czy potrzebuje pomocy czy też jej unika. Tylko w szybach kolejnych przejeżdżających samochodów odbijał się ten smutny wilczy pysk. Znak, że zrobił coś niewłaściwego. Współczesny stygmat utraconego uczucia. Dotarł na koniec Europy, tej którą znał. Za nią czaił się nieznany ląd oblewany przez wysokie i niespokojne fale oceanu. Widok, który ujrzał zaparł mu dech w piersiach, był on o tyle piękny, co niezwykle niebezpieczny. Pomyśleć, że kiedyś wierzono, że za tym ogromnym prawdziwym akwarium nie kryje się nic poza śmiercią. Zawsze dziwił się światu uznając jego skomplikowane oblicze, doceniając je zarazem. Wybierał właściwe rozwiązania, częstokroć takie, które dobrze znał, był ich pewien. Wierzył, że spokój i stabilizacja w życiu gwarantuje sukces, a lepsze jest wrogiem dobrego. Pewnie uznawałby te zasady do dziś, trzymałby się ich kurczowo, niczym dziecko wymagające od matki zakupu zauważonej w witrynie sklepowej zabawki, jednak coś się zmieniło. Porzucił je, zostawił na rzecz nieokreślonego szaleństwa, bo jak inaczej nazwać zaangażowanie uczuciowe w stosunku do osoby, której nie widział już tyle lat. Zaryzykował, postawił na giełdzie te najdroższe i najbardziej cenne akcje, wykupił je, nie zważając na konsekwencje. Współczesny błędny rycerz, walczący o coś, co wedle drugiej strony nie istnieje. W tej walce świat mu nie kibicował, wręcz przeciwnie domagał się ofiary, domagał się porażki, domagał się upadku. Przeświadczenie sięgnięcia przez kogoś bruku stanowi dominantę egzystencji innych. Świat domagał się upadku, więc go dostał. Tymczasem obudziła go jasność odbijająca się od śnieżnobiałych ścian. W pokoju bez klamek i okien ktoś niespodziewanie nacisnął włącznik światła. Nie reagował leżąc na plecach, ręce o wyraźnie zarysowanych mięśniach bicepsu ułożył za głową, przypominały teraz poduszkę. Wzdychał głośno, próbując wybudzić się na dobre ze swego snu nie snu, rzeczywistość w tej kwestii okazała się jednak nadspodziewanie łaskawa. Przemysław Znojek – literaturoznawca, bohemista, historyk kultury. Interesuje się problematyką mniejszości narodowo-etnicznych w obrębie literatury. Zarówno w działalności badawczej, jak i próbach prozatorskich, poszukuje odpowiedzi na pytanie: kim jest człowiek wyobcowany, żyjący na peryferiach społeczeństwa. Publikował w „Składce” „Projektorze”, oraz w „Gazecie, która musi się ukazać”.