Znaleziono 424 elementy dla „”
- Michał Kaczmarek – trzy wiersze
Kawalerka nie miała w życiu łatwo zbudowana w latach osiemdziesiątych trzaskanie drzwiami płacz dziecka odwracała wzrok od wersalki którą mdli na widok plamy moczu co działo się w łazience nie chciały wiedzieć meble kuchenne ani przedpokojowe wystraszone odgłosami wymiotów wasze relacje ociepliły się kiedy zostałeś sam żona i syn odeszli piłeś rzadziej mniej drastycznie czyściłeś włosy z pająków ozdabiałeś do dzisiaj wspomina szachownicę z pionkami przyklejoną do ściany nowa właścicielka irytuje wyrywa zęby obdziera ze skóry kawalerka tęskni za wieczornym słuchowiskiem w radiu nieudolną publicystyką pisaną koniecznie piórem wiecznym na kartkach rozdzieranych drugiego dnia Data której nie pamiętam podmiot liryczny w tym wierszu po kilku wierszach o śmierci ojca pisze o narodzinach a narodziny miał szczęśliwe ominęła go wojna na osi czasu na tyle daleko od wkroczenia wojsk że chwalił Rosjan lata dziewięćdziesiąte niespełniona obietnica dobrobytu przekleństwa w kierunku prowadzącego główne wydanie Wiadomości napaści na Ukrainę nie doczekał bombardowanie Belgradu słyszał od czasu do czasu zmiana pracy z łaziennego na magazyniera zakup żaluzji rozbudowa osiedlowego parkingu nie miał w czyim imieniu ani o co walczyć wybrał kulturę wysoką zakrapianą alkoholem pamiętaj synu Nalepa był kurwa najlepszy ze wszystkich obiecałem że dam ci w mordę podmiot liryczny nigdy nie dostał w mordę dlatego umie wybaczyć wersalka krótka rozmowa tego brakuje najbardziej Prawie rozumiem dwudziestoletni chłopak na rosyjskiej prowincji gdyby chciał i próbował nikt by nie uwierzył w Ukraińców cierpiących pod ostrzałem płacz matek strach dzieci okrągła tempa twarz muskularne ramiona drewniana chata na chwałę wielkiej Rosji toaleta pod gołym niebem na chwałę wielkiej Rosji nieutwardzona droga na chwałę wielkiej Rosji powołany na front myśli o korzyściach skradzionych telewizorach zgwałconych kobietach dowódca mówi można używać nie przynieść robactwa one nie myją dopiero na chwilę przed dociera prawda o wilkach w czasie planu krwawej obrony zasadzka w lesie odzyskać terytorium obronić młode rozszarpane ścięgna nadjedzone jelita inaczej niż zwykle ciało nie wzbudza litości tylko niedowierzanie ma w sobie coś z czułych dotknięć palców które w tej jednej chwili gładzą tak samo skrawki skór Michał Kaczmarek (ur. 1986) - nauczyciel języka angielskiego. Publikował w pismach i na portalach, między innymi : „Śląsk”, „eleWator”, „Projektor”, „Polska Canada”, „Pro Libris”, „Protokół Kulturalny”, „Migotania”, „Gazeta Kulturalna”, „Akant”, „Afront”, „Pisarze.pl”, „Helikopter”, „Tlen Literacki", „artPAPIER", „Szpol”, „Wytrych", „Wobec", „Szorty”, „Zupełnie Inny Świat”. Jego wierszy oraz ich interpretacji można posłuchać w „Poczcie Poetyckiej” PR Koszalin.
- Dorota Kieras - Dusza wzlatująca, dusza spadająca
Czy dusza wtedy wzlatuje, kiedy człowiek czuje się i zachowuje jakby był uskrzydlony? Z Jankiem było tak, że ciągnęło go do góry. A dokładniej, ciągnęło go w góry. Najpierw było chodzenie po Tatrach. Potem przyszła kolej na wspinaczkę skałkową. Jak mówił, pierwszy raz wspinał się jeszcze jako 12-latek, w harcerstwie. A potem jakoś to poszło. Pasja. Kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, nieustająco się śmiał. I opowiadał oczywiście o górach „chcesz, pojedziemy razem, nic się nie bój, nauczę cię jeździć na nartach i wspinać po górach. Tylko jedźmy!” – powtarzał. Pojadę, myślałam. Pojadę, choćby nie wiem, co się działo. Któregoś dnia, po wykładach, odwiedziłam go w domu. Chwilę oglądałam jakieś zdjęcia, przekomarzałam się, jak łatwo rozwiązać równanie, z którym on sobie nie radził. Ha, byłam nawet dumna z siebie, że umiem rozwiązywać matematyczne łamigłówki. Tak mi się tylko wydawało. W sekundzie Jan pokazał mi, że obliczenia można zrobić prościej. I sto razy szybciej. I znowu się śmiał. Na chwilę wyszedł do kuchni i szeptał o czymś ze swoją mamą. Słychać było zamieszanie, ruch, przeszukiwanie szafek, odgłosy szeleszczących torebek, zasuwanych suwaków, jakby pakowania. Pakowania? Okazało się, że spakowali mi plecak na wyjazd. - Jedziesz ze mną w góry? - pytał Janek. - Kiedy? - Dzisiaj. Chcę sprawdzić jedno miejsce na sylwestra, jedź ze mną! – wołał, nie zważając na moja zaskoczona minę, dumny, że udała mu się niespodzianka. - Nie mogę – odparłam – Bardzo bym chciała, ale muszę wracać do domu. Na pierwszy wyjazd i naukę podstaw wspinaczki i zjazdów pojechaliśmy do podmiejskiego lasu. Zapisałam się na kurs wspinaczki skałkowej, bo Jan był jednym z instruktorów. Zrobiłam to dla niego, nie z jakiejś pasji do wspinaczki. Zupełnie nie miałam pojęcia, w co się pakuję. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że od tej z pozoru błahej decyzji zmienią się radykalnie dwa życia: moje i jego. Ale kto jest w stanie przewidzieć, że życiową decyzję podejmuje się właśnie teraz, właśnie tu. Że dziś odmieniasz wszystko albo zamieniasz wszystko. Otwierasz drzwi albo je zamykasz i nawet nie wiesz, jakie to ważne. - No, zjeżdżaj, śmiało, nie bój się! Zjeżdżaj! Uważaj, bo lina, jak się przesunie, odparzy ci ramię – wołał Jan, siedząc na drzewie i instruując kursantów, jak należy zjeżdżać w kluczu. Wystraszony chłopak, we flanelowej koszuli i dżinsach, patrzył ze szczytu wysokiego dębu, jakby zastanawiając się, czy aby na pewno nie ma tu innej drogi zejścia na ziemię. Tamtego dnia, podczas szkolenia w lesie, trzeba było umieć wyłapać spadający pień, który symulował spadającego wspinacza, wejść po przyrządach na drzewo i zjechać potem po linie, w kluczu, czyli bez przyrządów. Udało mi się wykonać zadanie, choć sukces był raczej połowiczny: zgodnie z przewidywaniami, odparzyłam ramię przy zjeździe. Lina podziałała niczym gorący pręt przyłożony do skóry. Rana zrobiła się natychmiast. Bolało. Zabolało tego dnia jeszcze raz, mocniej. Zobaczyłam nagle, że Jan, siedzący na drzewie, rozprawia wesoło z jakąś dziewczyną. Rzucała się od razu w oczy: miała na sobie żółtą koszulkę i żółte kalesonki, wyglądała jak kanarek: drobniutka i żółta. O tym, że roztaczała wokół siebie nieodparty urok Jan przekonał się pierwszy. Ja – niedługo potem. Uświadomiłam sobie, że nie patrzy już na mnie swym rozbawionym wzrokiem. Tak naprawdę to przestał w ogóle patrzeć w moją stronę. Dusza wzlatująca, poleciała w ramiona tamtej dziewczyny, na wiele lat. A ja, jak na rozkochaną w literaturze studentkę przystało, zaczęłam pisać wiersze. O tęsknocie, o tym, że jego dotyk jest największym szczęściem i o tym, że jesteśmy jak Tristan i Izolda: wtedy szczęśliwi, gdy żyjemy w rozłączeniu, w oddaleniu. Że najważniejsze to tęsknić i marzyć, wspominać i cierpieć, gdy ukochana osoba jest daleko. Te wierszyki podrzucałam mu czasem, wyobrażając sobie, że się zachwyci albo przynajmniej zrozumie moje intencje i wróci do mnie. Wieczorami chodziłam pod jego dom. Trzeba było przejść dróżką obok cmentarza, minąć ciąg garaży i wreszcie zadrzeć głowę i odliczać okna: raz, dwa, trzy, cztery, pięć. „Świeci się, jest więc w domu” – myślałam, bojąc się wdrapać na to piąte piętro i zastukać do drzwi. Musiało wystarczyć, że jest. Potem wracałam do domu… Po wypadku zobaczyłam się z Janem tylko raz. Dowiedziałam się o tym niemal po roku od zdarzenia. Stało się to podczas malowania kominów. Jan, doświadczony już alpinista, pracami na wysokościach zarabiał na życie. Na całkiem wygodne życie. Tamtego dnia nie zauważył, że kabel, przez który płynął prąd, rozłączył się. Jan dotknął go nieopatrznie. Szarpnięcie i nagły upadek w dół. Kilka miesięcy przeleżał nieprzytomny w szpitalu. Gdy się obudził, nie pamiętał niczego, a najmniej ostatnie chwile przed wypadkiem. Pojechałam tamtego roku, już po wypadku, do jego miasta, gdzie akurat odbywał się Karnawał Sztukmistrzów. Spacerowaliśmy wśród kuglarzy i cyrkowców, podziwialiśmy magika, który zamknął się w wielkim balonie. Obserwowaliśmy spacerujących po linie, rozwieszonej pomiędzy lubelskimi kamieniczkami. Ale widziałam, że dusza Jana już nie ekscytowała się już podniebnymi wyczynami. Kiedyś i on mógłby być wśród tych śmiałków, co po linie, bez strachu, chodzą jak anioły po niebie. Tego dnia zobaczyłam człowieka zmarnowanego, smutnego. To nie był mój Jan! Jakby zupełnie ktoś inny. Z zapałem opowiadał o czymś, co wydawało mi się zupełnie pozbawione sensu. - To nie ten sam człowiek - powracała natrętna i smutna myśl - Gdzie się podziałeś Janie? Odnalazł się jeszcze tego samego dnia, kiedy przedstawił mi swojego syna, Kamila. Gdy ściskałam rękę młodego chłopca, zobaczyłam w nim właśnie owo „coś”. Ten sam szelmowski uśmiech, te same, jakby kocie ruchy i tembr głosu, kosmyk odsuwany z czoła takim samym, jak u jego ojca niegdyś, gestem. Dusza wzlatująca, zdaje się, beztrosko i zupełnie nie wiadomo jak, wpadła w ciało tego chłopca. Wraz z tą duszą, w tajemniczy sposób przeniesioną, przeszła na Kamila ojcowska miłość do gór, do wspinaczki, a jednocześnie także brak lęku i absolutne lekceważenie dużej wysokości. Kamil tak jak ojciec, był alpinistą. - Dusza spadająca przyszła tu coś dokończyć, co zostało niedokończone z poprzedniego życia. Nie udało się z Janem, udało się z Kamilem… - rzekła biała czarownica, którą poprosiłam, by mi wyjaśniła, jak to możliwe, że jeden człowiek zmienił się w drugiego, jeszcze za życia. Bo takie miałam wrażenie. Czy to ona kazała Kamilowi usiąść na parapecie, nogami na zewnątrz? Na jedenastym piętrze? - Ach, jaki Kraków piękny z wysoka - powtarzała dusza. - Nie bój się, patrz! – wołała. - Nie boisz się, bo widzisz, jak jest wspaniale! Pięknie było nawet wtedy, gdy Kamil poczuł, że ręka obsuwa się, że nie może już chwycić parapetu. Że niebo się oddala i że zmienia się w błyskawicznie zbliżające się, szare płyty chodnika. Dusza spadaaa… Jan osiwiał w jedną noc. Widzę go, bo znowu jestem w jego mieście. Nie, jeszcze nie podchodzę. Gdzie mój śliczny chłopiec, śmiały i radosny? Widzę starego człowieka, szarego na twarzy, w szarej kurtce, ze zwieszonymi ramionami. Jakby całą swoją postawą chciał powiedzieć: kazałaś mi czekać, no to czekam. A ja stoję po drugiej stronie placu jak wmurowana. Jakby widok Jana odebrał mi siły do zrobienia choćby kroku. Cóż teraz począć mam z tym smutnym Janem, który pozostał bez duszy? Oddał ją synowi, na próżno… Patrzę, jak stoi, przezroczysty w tej szarości. Jakby chciał zniknąć w jednej chwili. W całej postawie jest jedna, wielka rezygnacja. Nie, nie rezygnacja. To dojmujący smutek. Chciałam się z nim spotkać, tylko czy dam radę podejść do niego? Dorota Kieras (ur. w 1966) – publikowała wiersze i recenzje książkowe. Pisze też opowiadania i teksty piosenek. Dziennikarka i redaktorka. Autorka wywiadów z pisarzami, muzykami, ludźmi teatru. Pracowała w miesięcznikach, tygodnikach, dziennikach. Śpiewa w chórze Camerata Varsovia. Ulubione miejsca: Beskid Wyspowy i Lazurowe Wybrzeże.
- Mariusz Ropczyński – pięć wierszy
Ziele Budynek starej nastawni, w ruinie od ponad ćwierć wieku, od dawna owiany był tajemnicą (miało w nim dojść do morderstwa). Dziś mało kto tędy przechodzi, wszędzie pleni się ziele. Na Boga, cóż więc tu robię w niedzielne południe? Raz w życiu Pobiłem się jeden jedyny raz w życiu: poszło o występ na akademii, rolę Feriego Acza (Nemeczek zupełnie nie wchodził w rachubę). Już wtedy ta męska chęć przewodzenia? Znój Słońce nad lasem już nie oślepia. Wsłuchuję się w słowa sąsiada: w nocy ktoś poprzewracał mu ule, przetrzebił całą hodowlę. Przykro mi teraz patrzeć jak płacze; oddał jej w końcu sporą część życia. Podniesie się z tego szybciej, niż myślę. Z okładki książki z wierszami Nagich ludzi uchwycił ktoś w biegu. Ileż się naraz rodzi skojarzeń! Wyłączyli latarnie Wyłączyli na noc latarnie. Wojna w ten sposób dotarła też tutaj. Skręcam więc trochę na pamięć, znosi mnie na pobocze (duszę mam na ramieniu). Gdyby się trafił nagle przechodzień, byłoby przecież za późno. Za późno. Całość Film kończy się happy endem. Zbieram puste naczynia, czytam raz jeszcze wiadomość: nie chce, by mówić do niej zdrobniale, zżyma się na tę poufałość. Zły biorę to wszystko na siebie: upór, strach, szorstką czułość. Przyjąć bym mógł znacznie więcej. Spytaj mnie, proszę, o serce. Mariusz Ropczyński (ur. 1976) - publikował w „Odrze”, „Akcencie”, „Frazie”, „Kwartalniku Literackim Wyspa”, „Helikopterze”, „Wydawnictwie J”. Autor trzech zbiorów wierszy: Bez rezerwacji (Nowa Ruda 2015), Kwestia wyboru (Nowa Ruda 2017), Obfitość traw (Kraków 2020). Laureat konkursów im. Georga Trakla i Kazimierza Ratonia. Mieszka w Nowym Sączu.
- Marcin Mielcarek – Dom w spadku
Martyna przyjechała na pogrzeb ciotki z Londynu. Bliska rodzina nie istniała, a z dalszej prawie nikt się nie pojawił. Nie wyprawiono stypy, a po uroczystości na cmentarzu pojechała prosto do domu, który przypadł jej w spadku. Nigdy wcześniej w nim nie była. Ciotki też właściwie za bardzo nie znała. Budynek miał dwa piętra nie licząc poddasza i przynależała do niego całkiem spora działka, ogrodzona drewnianym płotem. Dom znajdował się w dobrej dzielnicy pod miastem, w dzielnicy w większości zamieszkanej przez bogatych starców. Martyna usiadła na ganku, a potem nagle wstała i wzięła ogrodowy wąż. Zaczęła podlewać hortensje, nucąc jakąś radiową piosenkę zasłyszaną wcześniej w taksówce. Pomyślała, że tak właśnie powinno wyglądać jej życie, a nie jako kelnerki jednej z pubów za wodą. Pewna starsza para zatrzymała się pod jej furtką. – Jesteśmy znajomymi Agaty – powiedzieli. – Nasze szczere kondolencje. – Proszę, wejdźcie – zaprosiła ich Martyna. Weszli do domu i Martyna ugościła ich kawą. Jakiś czas nieznajoma kobieta opowiadała anegdoty o ciotce, które nie były ani zabawne ani ciekawe. W końcu podeszła do jednego z wazonów w chińskim stylu, w którym stały zwiędłe róże i powiedziała: – Zawsze mi się podobał ten wazon... – Może go sobie pani wziąć. – Naprawdę? – Tak. – Nie chcę pani okradać... – Proszę go przyjąć. – Pięknie dziękuję. Kobieta wyjęła suche badyle i wrzuciła je do kosza w kuchni. Wyglądało na to, że zna ten dom bardzo dobrze, na pewno lepiej niż Martyna. Porozmawiali jeszcze chwilę i sąsiedzi w końcu sobie poszli. Jakieś dziesięć minut później przyszła inna para staruszków. – Bardzo nam przykro z powodu Agaty – powiedzieli. – Dziękuję. Ci również opowiadali jakieś kiepskie historyjki. – Piękny jest ten obraz w korytarzu – skomentowała kobieta z plamami wątrobowymi na dłoniach. – Proszę go wziąć. – Nie mogłabym. – Nalegam. Zdjęli go ze ściany, a kiedy udali się w stronę wyjścia, ktoś inny zapukał do drzwi. – Dzień dobry, słyszeliśmy co spotkało Agatę, bardzo nam smutno – oznajmili od wejścia. – Zapraszam do środka. Rozejrzeli się po domu i skomplementowali dywan w korytarzu. – Bardzo bym chciała taki dywan – powiedziała sąsiadka z białymi jak śnieg włosami. – Idealnie pasowałby u mnie w domu. – Niech go pani sobie weźmie. – Mówi pani poważnie? – Tak. Pół godziny później dom pełen był znajomych Agaty, ludzi z okolicy i z daleka. Wszyscy wchodzili, mówili kilka słów o zmarłej, a potem rozglądali się i pytali czy mogą wziąć to albo to albo tamto. – Agata miała taki piękny słomiany kapelusz, zawsze wyglądała w nim bajecznie. Czy mogę go zabrać? – Proszę. – A to krzesło? Czy możemy wziąć to bujane krzesło? Agata lubiła na nim czytać powieści kryminalne. – Tak. – A ten stary czajnik z gwizdkiem? Herbata którą Agata z niego parzyła zawsze smakowała wybornie. – Śmiało. Potem już padały zwykłe, suche pytania. – Ten piękny obrus można zabrać? – Jest wasz. – Zestaw sztućców będzie potrzebny? – Możecie wziąć. – A co z tym kocem? – Proszę bardzo. – A wycieraczka pod drzwiami? – Śmiało. W domu zaczęli pojawiać się nagle ludzie, którzy po prostu wchodzili i zabierali co im pasowało, nie wymawiając przy tym żadnego słowa. Raczej nie byli to żadni znajomi Agaty. – Telewizor odłóżcie – powiedziała Martyna, do jakiejś młodej pary. – Jest stary, damy za niego pięć stów. – Dobra. – A kanapę możemy wziąć? – zapytali inni. – Nie. – Damy dwieście. – Okej. – A samochód? Samochód możemy zabrać? – rzucił jakiś facet. – Auto zostaje. – Tysiąc złotych dam. – Auto zostaje. – Dwa. – Auto zostaje. – No to trzy tysiące. – Nie ma mowy. Ktoś i tak znalazł kluczyki i chwilę później odjechał żółtym fiatem w siną dal. Dwóch facetów wynosiło lodówkę z całą jej zawartością. Zabierano meble, demontowano szafki w kuchni, ściągano lustra, rozkręcono wielkie łóżko z baldachimem. Ktoś nawet zgarnął starego, czarnego kota razem z kuwetą. Ludzie robili harmider, kłócili się między sobą o fanty, w ogóle nie przejmując się nową gospodynią. – Zabieram te buty. – A ja płaszcz. – Ja wezmę tę lampę. – Zaklepuję toster. – My bierzemy pralkę. – To ja wezmę suszarkę. Godzinę później wielki tłum po prostu się ulotnił i Martyna została w domu sama w towarzystwie nagich ścian i na wpół zerwanej podłogi z dębowych desek. Ktoś ośmielił się nawet pozabierać wszystkie drzwi wewnątrz domu. Plastikowe okna na szczęście pozostawiono. Martyna wyszła przed dom i usiadła na betonowych schodach, bo ławeczkę na ganku też wyniesiono. Chwilę później dwóch małych chłopców na hulajnogach zatrzymało się obok furtki. Jeden z nich pokazał na dom palcem i powiedział: – Tutaj kiedyś mieszkała taka stara głupia baba. Teraz nie żyje. Potem odjechali. Martyna wstała, złapała za wąż i wróciła do podlewania hortensji. Zaczęła nucić piosenkę z taksówki. Na razie nie zamierzała wracać do Londynu. Marcin Mielcarek (ur. 1996) - absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Pełnoprawny debiut opowiadaniem Wszystkie nasze Boginie-Matki w "Twórczości". Autor zbioru opowiadań pod tytułem Parada myśli nocnych. W 2022 roku powieściowy debiut Sztuka latania – książka nominowana do nagrody Lubuskiego Wawrzynu za rok 2022 w kategorii "proza". Laureat 8 Konkursu literackiego o tematyce zielonogórskiej – pierwsze miejsce za opowiadanie Koty nie piją whisky. Stypendysta Miasta Zielona Góra na rok 2023 w dziedzinie literatury. Literacko – brudny realista. Mieszka w Zielonej Górze.
- Zbigniew Głos – pięć wierszy
Według Miłosza każdy wiersz powinien pomieścić historię jednego człowieka A skóra? Będę miał zakwasy, ale dowiem się o tym dopiero jutro Przyszedł ostatni. Dżinsy zbyt szerokie nawet jak na obecne młodzieżowe standardy. Bluza z kapturem o kilka numerów za duża. Krótkie loki, jak małe pejes, podskakiwały śmiesznie na jego głowie, gdy grał z nimi w kosza. A jednak przyciągał wzrok. Niepokoił. Coś nie pozwalało oderwać od niego myśli. Gdy zdjął bluzę, płaski, umięśniony brzuch. I tylko nabrzmiałe, dojrzewające piersi, dwa młode gołąbki ukryte pod tak obcisłym topem, że wydawało się, iż eksplodują za chwilę, zdradziły ją. Kim jest? Kim będzie? Co kiełkowało w nim, jeszcze ukryte przed nią samą? Kotłujące się przed lotem, nerwowo pulsujące przed złożeniem w ofierze zadośćuczynienia, za grzech, którego nie popełniły. Komunikaty i apele Dowiedziałem się dzisiaj, że kolega mojego wuja kilka dni temu został znaleziony, że powiesił się, w wózkarni. Przeczytam jutro o martwym łabędziu z Gniezna, w żołądku którego znaleziono, trzy kilogramy niestrawionego chleba. Być może, jeżeli będzie sekcja zwłok, znajdą w ciele kolegi mojego wuja kilkadziesiąt kilogramów niestrawionego kłamstwa chwilówek i nie tylko. Ale i tak nikt się nie dowie: Pomimo przeprowadzonej sekcji zwłok, nie udało się jednoznacznie ustalić przyczyn zgonu UWAGA! UWAGA! APELUJEMY O TO, ABY CZŁOWIEKA, ABY LUDZI NIE KARMIĆ KŁAMSTWAMI! Fotele w pendolino w dużo większym stopniu otaczają pasażera - Czyta pan poezję? I od razu chciałem rzucić tym szeroko otwartym oczom, cisnąć w rozdziawione usta kamieniem – słowem – chlebem, że nie, że już dawno nie, wcale nie czytam poezji, to poezja czyta mnie. Ale się wystraszyłem, że wyznanie to będzie za bardzo poetyckie to jest prawdziwe – Tylko czasami, odparłem atak. Wygodnie oparłem się o dwa niewinne słowa. I znowu udało mi się oprzeć pokusie. Do Jacka D. Łazarza Z gówna bata nie ukręci, choćby Poeta w polityce. Gówno, wszak, to samo, tylko muchy się zmieniają. Poeta pamięta! Poeto pamiętaj: Śmierdzieć nie przestaniesz. Na starość powie: Niemłody byłem, a głupi. Zbigniew Głos (ur. 1980) – ukończył teologię na UAM. Nauczyciel (religii). W młodości współpracownik lokalnych gazet. Tam publikował pierwsze próby literackie. Proza poetycka publikowana na łamach „pkp.zin”. Hobby: filozofia, teologia.
- Łukasz Szopa – sześć wierszy
Inishore Z prawej po przekątnej zbliża się nieregularnie, we mgle, rdzawawy załamany w połowie wrak, osiadły 1962 kilkanaście metrów od spokojnych fal. Tuż po stopami, z lewej, wśród wyrastających wiecznie kamieni, mijam złożone okrągłe krowie gówno, z którego jeszcze unosi się lekko para. Kilka metrów przede mną stary woźnica, czeka na turystów oparty o jeden z kamiennych murków, które z lotu mewy są siecią rzuconą na wyspę. Judenfriedhof Worms Kamienie nagrobków – tylko pionowe: wolność dla zmarłych, którzy, nie przytrzaśnięci, przemienili się w trawę, w mlecze, tu i tam w sosny i brzozy. Kamienie – i ta odwaga, by pozwalać ich cieniom – przez tysiąclecie – pochylać się, wykrzywiać, i 27. maja, o 15:40, być gdzie indziej. Kamienie – na kamieniach malutkie, większe, to stosy, to pojedyncze, i naiwna wiara w znaki i w słowa: pod niektórymi wyblakłe karteczki (prośby, upomnienia?). Przy wyjściu dwie starsze panie: „Sind Sie ein Jude?” System jedynkowy Gdy zauważyłem ją, (wracałem z zakupów, i wyboru, czy 18 SFr zostawić w „Balkanmarkt Rugova”, czy w „Getränkemarkt Zum Nikolić”) błądzącą po zalanej deszczem mapie, wskazałem hostel i wyprorokowałem, że będziemy w jednym pokoju. A jednak A. Nie „E”, jak zrozumiałem, i „e” zamiast „i”. Amelie. Gdy wchodziła na łóżko na tyłku nie odbiło się „T”, i należała do plemienia tych, którzy nie pytają „skąd”. Połączyła nas fascynacja detalem. Gdy wróci, będzie konstruować samoloty. Amelie buduje samoloty! (Chciałem przekonać ją do tramwajów, by tak mieć szansę kiedyś jej dotknąć) Amelie nie zbuduje tramwaju. Detale. Detale i cuda. Poezja, fale TV, obrazy z podróży, mikroprocesory. System jedynkowy. „Isn´t it strange, that one and one give zero?“ Christiania, Noc Druga Siedzimy już na zewnątrz piekła. (Bosch nie znał jednego: Ociekających beznadzieją masek z Grenlandii.) Stół inny niż ten rok temu. Jeden dalej obok. Przyciągamy jak wtedy Bladych. Zepsute ryby. Inhaluję chłód. Siada przy mnie po turecku. Z prawej. Ma twarz. Mówi, że Koreanką. Ani słowa więcej. Uśmiech. Ja donoszę Tuborg Grøn. Ona - uśmiech. Tuborg Grøn. Uśmiech. Tuborg Grøn. Uśmiech. Blisko, lecz jest już po stronie nieba. Które wkrótce wschodzi. Erazm i zima Wędrówka oczu po górskim krajobrazie lekko pomiętej „Süddeutsche Zeitung“ z 2. stycznia. (ostre, wąskie, boczne światło żarówki trójkątnymi cieniami zwiększa stoki, pogłębia doliny). Skradziona drewniana skulptura Erazma z Rotterdamu, jako przypadkowa ozdoba na dziobie statku, zawędrowała w 1598 do Japonii, gdzie w buddyjskiej światyni czczono jej oblicze. Mimo wyświechtanych kapci marzną lekko stopy, łykam wypłowiałą zieleń rumiankowej herbaty. Samuel śpi. Dziś ulepił pierwszego żółwia ze śniegu. Karla śpi. Dziś pierwszy raz widziała blask śniegu. Pod Brueglem Starszym Pamiętasz? Pod „Zimowym pejzażem z łyżwiarzami i pułapką na ptaki” było gorąco. Kołdra lekka jak śnieg na dachach, ślizgawką kwadrat z prześcieradłem, twoje pojedyncze włosy jak czarne bezlistne gałązki, i chaos, choć tylko dwie postacie. Nie wiesz, że teraz wisi tam dwa lata starszy „Pejzaż z upadkiem Ikara”. Słońce oślepiające chłodem, bezczasowe. Morze zachłannie głodne, bezlitosne. Obojętność okrętów i tubylców. Samotna długa noga Ikara. Łukasz Szopa (ur. 1973) - poeta, prozaik i tłumacz pomiędzy polskim, niemieckim, i jugosłowiańskim. Wiersze publikował w Polsce, Austrii, Chorwacji, Bośni i Hercegowinie, Danii, Serbii i Czarnogórze. Opublikował zbiory poezji Roadmovie (Kartki, Białystok 2000) oraz wspólnie z Mehmedem Begićem Film (Alternativni Institut, Mostar, 2001), zbiór opowiadań Kawa w samo południe (Forma, Szczecin, 2010), oraz powieść podróżniczą Fioletowy plecak i trzy herbaty (Novae Res, 2016). W latach 2016 - 2023 członek Komitetu Obrony Demokracji. Mieszka w Berlinie i Włosieniu na Dolnym Śląsku.
- Marcin Sas – dwa wiersze
wahania nastroju każdy ma okresy historyczne nikt nic nie pamięta historyczne nie pamięta Dziki pies i włóczęga W zrozumieniu tego człowieka był nam potrzebny pies, kiedy chciał dorosnąć zapominał rzucał kości wypadła wygrana wypadła przegrana daliśmy mu dorosnąć nie spotkaliśmy się przypadkiem który rządzi porządkiem opuszczonej stacji kiedy patrzył nam w oczy: chciałem być brzydki kiedy byłem ładny chciałem być brzydki miałem ładne oczy będąc brzydkim marzyłem o kątach prostych i wszystkim czego nigdy nie zrozumiałem mówił: wyjechać podróżować uciec to samo i cicho opuścił grę wsiadł do pociągu czekaliśmy mówiąc niewiele i zapomnieliśmy o tym stoliku w pijalni ząb został wybity i nie zostało mądrości tylko denko wrócić w nocy przesuwając kość ściągnąć koc, uśmiechnąć się zagrać znów wypić piwo na koniec przyśnili się rodzice pieniądze dziewczyny i wszystkie pociągi I nigdy więcej dzikich rzek nigdy nigdy Utraty czy Wisły. Marcin Sas (ur. 1983) - poeta, publikował w czasopismach literackich, ostatnia książka poetycka Księżyc pod sufitem (Convivo, 2022), autor projektu muzycznego ‘całkiem miły separatyzm’, zajmuje się muzyką elektroniczną. Mieszka na przedmieściach Warszawy.
- Marcin Zegadło – sześć wierszy
44. Jeżeli mamy umrzeć razem, na co byliśmy umówieni, powinnaś wiedzieć, że w tamten niedzielny poranek wyszedłem z domu nie myśląc o śmierci i miłości. A przecież stała się śmierć i stała się miłość, które nie zmieszczą się do wiersza bo wiersz to nie jest kosmos, tylko mieszkanie, w którym ktoś czeka, innym razem nikogo tam nie ma. Dlatego, kiedy pytasz, dokąd szedłem, chciałbym, żebyś zapytała, skąd wracam, a ja odpowiem, że droga to jest taka wstążka którą wiąże się koniec z końcem albo rzuca się ją na wiatr i patrzy. 37. Uwierz mi. To nic osobistego. Dom stoi tak jak stał. Dzieci śmieją się i płaczą na przemian. To co miało spłonąć na wiór – spłonęło. To co miało przetrwać - przetrwało. Dlatego niczego nie mogę ci obiecać poza śmiercią w ogniu, który najpierw zabiera, a później oddaje i wtedy mówi się: zacznijmy od początku. I albo się zaczyna albo nie. 36. Styczeń bez śniegu. Horyzont widziany z wysoka. Pijesz słodką herbatę, a przecież narzekasz, że przytyłaś. Wyglądamy przez okno mając za plecami dom, który robiliśmy budząc się i zasypiając na przemian, przekonani o własnym istnieniu. Zupełnie jak chore dzieci, którym mówi się: "To minie". A śmierć i tak przychodzi żeby kraść im pościel. Bo to jest taka zabawa, że tobie zostają kropelki śliny na sutkach, mnie kilka przedmiotów, których nie mogę dotknąć. 29. "To jest taka noc, że się nie śpi" –- mówi ojciec. A tobie śni się pożar, który wstaje z martwych, żeby się ojciec mógł przy nim wygrzewać. "Bierzcie dzieci z życia okruszki, skrawki, plamki. Ja jestem proch, a was pali światło odbite od wody" –- pisze nam ojciec w liście jakby sobie urządził prywatne zaświaty, a przecież żaden Bóg ojca nie przytulał, kiedy się nad nim kołysał szpital jak chmura lizolu. A ty śnisz ćmy uwięzione w dłoniach. Biorę te ćmy do wiersza, bo kiedyś obiecałem ci napisać wiersz o takiej śmierci, o której mówi się: "Nie bój się. Już po wszystkim. 19. Czytaliśmy wiersz Roberta Hassa o pierwszym roku małżeństwa, ten który tak lubisz i wtedy powiedziałaś: "Mogłabym już nigdy nie zasypiać". Zawiesiłaś głos tak, jakbyś chowała walizkę do szafy. Ja poszedłem do kuchni po herbatę, której jak zawsze nie zdążyłaś wypić, zanim wystygnie. Przez resztę nocy tkwiliśmy w bezruchu przyglądając się sobie jak zwierzęta, które zrzucają w ciemności miękkie futra i stygną. 17. Kiedy czekaliśmy aż umrze dowiedziałem się, co to jest mikrokrążenie i dlaczego nie goją się rany. Nie wiem gdzie wtedy był i czy pod jego powieką wirował sen, ale jeśli tak – chciałbym żeby to był ten o latawcach, które puszczamy na wiatr w czerwcowy wieczór. Mam osiem lat i krzyczę: “Ucieknie nam, poleci do nieba, tato!” A on uśmiecha się, poprawia okulary i mówi: "Nie bój się Nie bój". Tak jakby trzymał cały świat na sznurku. Marcin Zegadło (ur. 1977) - poeta, recenzent, publicysta, autor siedmiu tomów wierszy, ostatnio wydał Martwe i Ozdobne (2022), ósmy tom wierszy ukaże się na początku przyszłego roku. O książkach pisał do „Gazety Wyborczej” i „Newsweeka”.
- Łukasz Suskiewicz – Żabka 24/7
Żabka 24/7 Dziki nocami przewracały śmietniki, i jeden z sąsiadów (zawsze znajdzie się oburzony społecznik) chodził po domach i zbierał podpisy (oni zawsze zbierają podpisy), byśmy zawiadomili policję, choć nie wiedziałam, co niby policja miałaby z tym zrobić, choć nietrudno domyślić się, czego życzyłby sobie oburzony społecznik (oni zawsze fantazjują o tym samym), i mówią: tak być nie może... Adwokatka została u mnie na noc, przyszła po pracy, jeszcze w garsonce i w tym piątkowym nastroju: oto cały cyrk zostawiła za sobą, i będzie trwała w euforii aż do niedzielnego obiadu, kiedy przypłynie fala smutku i perspektywa pięciu kolejnych dni utknie w żołądku jak niestrawiona kiełbasa. Teraz leżała na kanapie w rajstopach i czułam jej stopy; kobiece stopy, myślałam, pachną inaczej od męskich, i mogą sobie gadać, co chcą, ale kobiece, nawet po całym dniu, pachną ładniej – męskie walą obszczaną kuwetą – i z dwojga złego: wolałabym mieć kota. Siedziałyśmy przed TVN24, zahipnotyzowane paskiem jak mantrą, powracającymi informacjami, z których żadna nie miała odniesienia do realnych substratów mojej wyobraźni. Pierwsza butelka wina odparowała z niepokojącą lekkością, kiedy pojawił się sąsiad, jeden z tych, którzy kojarzą mi się z zapachem maszyn, smaru, oliwy, choćby pachnęli Hugo Bossem, jest w nich coś aseksualnie technicznego; kiedy byłam młodsza lubiłam sobie wyobrażać, jak się kochają, jak biorą się do lizania, i weryfikują, na podstawie wiedzy teoretycznej, obszar erogenny, i, jak myślałam z rozbawieniem, zawsze liżą obok, choć znałam to wyłącznie z wyobrażeń, gdyż nigdy nie znalazłam w sobie dość autoagresywnej determinacji, żeby sprawdzić. Sąsiad przyniósł podania do policji, straży miejskiej, koła łowieckiego, urzędu miasta i rady dzielnicy, domagające się natychmiastowej interwencji, i które już w pierwszych linijkach zdradzały ciężar jego stylu, niezadowolenia z wszystkiego, a przede wszystkim z tego, że świat nie jest taki, jak on by chciał, i ludzie nie są tacy, jak on by chciał, i dziki, wbrew jego woli, przewracają śmietniki, i trzeba coś z tym zrobić, zmienić świat, ludzi, dziki, natychmiast przystosować ich do labilnych pragnień sąsiada, jego wola ma być osią, wokoło której kręcą się tryby rzeczywistości. Pragnął zjednać sobie moją przychylność, i wdzięczył się w drzwiach, i uśmiechał uśmiechem, który w pierwszym skojarzeniu odesłał mnie do dokumentów, w których sąsiedzi seryjnych morderców podkreślali ich sympatyczność. Ubrał się, specjalnie do zbierania podpisów, w marynarkę, koszulę i laczki, czym wystraszył mnie już nie na żarty. Spróbuj potraktować niepoważnie kogoś, kto po domu chodzi w garniturze. Tokował taką narzucającą narracją, która miała odebrać przestrzeń do polemiki. Poczułam się zawstydzona; zawstydziła mnie pewność siebie, wymuszająca akceptację jego rozumowania, choć pod powierzchnią buzowały kompleksy, i w błysku zobaczyłam to nieszczęśliwe życie, które przywiodło go pod moje drzwi z żebraczo – przemocowym postulatem w sprawie dzików, tę sumę niepowodzeń, które jak w Tetris osadzały się na dnie trzewi, wyżej, wyżej, aż podeszły do gardła, i już wypluwał klocki żółci, i zbierał podpisy, i powinnam była go przytulić i powiedzieć: choćbyś zabił wszystkie dziki świata, nie będziesz nikim innym. Zaprosiłam go do środka, żeby nie mówił podniesionym głosem na korytarzu – nieświadomie czułam się za to odpowiedzialna. Wtedy zauważył adwokatkę, w tej kiecce, której istotą było podjeżdżanie powyżej bioder, na wciąż świetnych nogach, gdzieś w połowie drogi między czterdziestką a pięćdziesiątką, która momentalnie poczęła wydymać usta, dyskretnie obstrzykiwane silikonem. Dla adwokatki, a znam ją od trzydziestu lat, mężczyźni to zabawa w aport patyka, i o ile dziesięć lat wcześniej można było zobaczyć peleton różowych języków, to nitki nie mogą ukryć wszystkiego. Zanim przyszedł, otworzyłyśmy drugą butelkę, i adwokatka, jak zwykle, rozsupłała worek z opowieściami, a nic nie jest równie groteskowe jak klienci adwokatów, o których można opowiadać, opowiadać, i każda opowieść jest zabawniejsza od poprzedniej, choć żadna nie jest zabawna. Adwokatka śmiała się z własnych opowieści, chociaż wcale nie była rozbawiona. Przez pokój przepływali rozwodnicy, i obie cierpkie byłyśmy dla kobiet, niepotrafiących (jak my) radzić sobie same, żałosne niedojdy, żebrzące o współczucie, widzące się w roli wiecznej ofiary, która jeszcze pięć lat po rozwodzie, będzie rozwodzić się o krzywdzie, i ta krzywda przylgnie do niej jak znamię, i będzie do tej krzywdy dobierać miny, jak dobiera się sukienki, i będzie z tą krzywdą obnosić się wśród ludzi, żeby każdy od razu wiedział, jak bardzo należy jej współczuć, a sens istnienia ludzkości sprowadza się do chlipania nad jej losem; albo złodzieje, wyłudzacze, których adwokatka przepijała winem, wianuszek łachmaniarzy, przewijający się przez jej życie, przydzielani z urzędu, tak podobni jeden do drugiego, że adwokatka nie próbowała ich zapamiętywać, przypływali i – na szczęście – odpływali, patologiczne kłamczuchy, w których bajki nikt nie wierzy, a oni są przekonani, że są sprytni, adwokata przewracała oczami, sędziowie przewracali oczami, protokolantki przewracały oczami, tylko prokurator nie przewracał oczami, bo pisał z kimś na telefonie, i pewnie nie wiedział, w jakiej sprawie uczestniczy, a jeszcze mniej go to obchodziło; albo pijani kierowcy, sól tej ziemi – twierdziła adwokatka, zesrani tak bardzo, że gotowi zapłacić każde, nawet najbardziej absurdalne, wynagrodzenie, byleby usłyszeć, że nie pójdą siedzieć, więc adwokatka opowiadała o stawkach, które wyciągała z wyobraźni jak cukierki, i dzięki którym obstrzykiwała się silikonem i latała na Bali albo na Dominikanę, żeby – raz za razem – przekonywać się, że wcale nie jest szczęśliwsza pijąc słodkie drinki i oglądając plaże, bo te plaże będzie musiała opuścić, i już pierwszego dnia myślała o ostatnim, i kiedy tylko wysiadała z samolotu, już myślała, że będzie musiała do samolotu wsiąść, i perspektywa powrotu towarzyszyła jej przez cały pobyt, i ani przez sekundę nie poczuła się szczęśliwa, bowiem ani na sekundę nie opuściła Polski, mieliła w umyśle polskie problemy, i mieliła sprawy, którymi będzie zajmować się po powrocie, i po piątym drinku zwlekała się z leżaka i człapała do pokoju, by śnić pijackie koszmary. Jej wyjazdy nigdy nie trwały dłużej niż tydzień, gdyż pamiętała o stercie listów, czekających na poczcie, korespondencji, którą będzie rozcinać ze skaczącym sercem, bojąc się nieszczęść przyczajonych w literkach, i problemów kiełkujących w umyśle, rozkwitających paniką i bezdechem; problemy wyobrażone były zawsze gorsze od realnych. Nigdy nie oglądałam TVN24, ani żadnego innego programu informacyjnego, jednak adwokatka chciała, i komentowała wszystko, i nie było tak, że jedno jej się podobało, a drugie nie, wszystko było obrzydliwe. Te twarze, mówiła, te dłonie, gesty, których uczą ich macherzy od wciskania kitu. Pytałam: dlaczego to oglądamy? Dlaczego nie przełączymy na film albo muzykę? Na stare teledyski, przy których będziemy się śmiały, i będziemy sobie przypominały chłopaków, którzy przy piosenkach Madonny albo DEPECHE MODE łapali nas za tyłki, a zwykle byli to ci sami chłopacy: w piątek łapali mnie, a w sobotę ją. Teraz mogłybyśmy śmiać się z tych grubych oferm, co z żonkami i trójką bachorów bujali się rodzinnymi minibusami, a te granatowe tatuaże, do których kiedyś podwijali rękawy, ogniste wzorki albo chińskie litery, rozlały się i przypominały plamy wątrobowe, i wszyscy – jak jeden mąż – deklarowali, że są szczęśliwi, kochają dzieci, dzieci są sednem ich życia, i nawet sobie nie wyobrażają, że mogliby nie mieć dzieci, tłuściochy obwieszone dzieciakami, wabione swędem grilla w atawistycznej zwierzęcości, by co sobotę z wściekłością kosić trawnik, i odpływać w myślach, w których wszystkim życzyli źle. Jednak adwokatka nie chciała oglądać teledysków, tylko chciała TVN24, komentowała pasek, po którym przesuwały się wiadomości, i którego czytanie przyzwyczajało umysł do subtelnego pożądania katastrofy, po godzinie odczytywania paska, pragnęło się spędzenia reszty życia na mongolskim stepie. Adwokatka twierdziła, że wolność skończyła się w 97’, kiedy Kwaśniewski podpisał ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii, penalizującą posiadanie marihuany, i odtąd rumiani alkoholicy, w blachą w majtach, mogli łapać dzieciaki na juwenaliach i być super glinami, macającymi studentki po cyckach, by znaleźć fifkę, którą obwąchiwali – nomen omen – jak kundle tyłki. Jedyna wolność, jaka była, była między 90’ i 97’, a później wszystko wróciło do gównianej normy. Szczęśliwie byłyśmy wtedy młode, i jeśli jakiemuś chłopakowi roiło się macanko za garażami, częstował nas gibonem, a my mogłyśmy udawać zawstydzone – śmiała się adwokatka. Duszkiem wychyliła kieliszek wina. Zaczęłam martwić się, bo druga butelka odchodziła w zapomnienie, a żadna z nas nie wyglądała na taką, której chce się iść do Żabki, albo która wierzy, że wyjście z domu cokolwiek zmienia. Po 97’ – ciągnęła adwokatka – było po ptokach, chociaż wtedy już nie biegałyśmy od techno do techno, i co najwyżej mogłyśmy skoczyć do Berlina, gdzie tylko jak się wysiadło z pociągu, miało się wrażenie, że jest się u siebie, i gdzie te wszystkie niewidzialne strunki, które nas oplatały, które nam pompowano do krwiobiegu, endemiczne ograniczenia i kompleksy, niezrozumiałe dla tych, którzy nie byli stąd, a dla nas samych niezrozumiałe tym bardziej, znikały, kiedy tylko wysiadałyśmy w Berlinie, przestawałyśmy być Polkami, z całym ciężarem znaczeń, dyskretnych mentalnych potrzeb i zakazów, tylko zmieniałyśmy się w dwie podjarane apatrydki. Jakby przekroczenie geograficznej granicy, nie było tylko ruchem w przestrzeni, tylko transgresją, której namacalnym symptomem było wyciągnięcie kija z dupy. Już nie byłam studentką prawa, mówiła adwokatka, rozmyślającą, komu muszę obciągnąć, żeby dostać się na aplikację, tylko kimś, kto nic nie ważył, kto pływał, unoszony podmuchami. A teraz jest to – pokazywała na TVN24, które oglądałyśmy bez głosu, i gdzie facet w garniturze poruszał ustami, jakby potrzebował nabrać powietrza, choć nie zaczynał się dusić. Powinnyśmy pojechać do Berlina, mówiła, jednak dobrze wiedziała, że nie ma tamtego Berlina, i że jeśli chce tamtego Berlina, powinnyśmy oglądać stare teledyski, bo tylko tam został stary Berlin, ten obecny Berlin nie jest tamtym Berlinem, z tamtego Berlina nic nie zostało, tamten Berlin ustąpił miejsca obecnemu, i w tym obecnym inne dwudziestoletnie dziewczyny śmieją się jak nienormalne, i wiedzą, do kogo trzeba się uśmiechnąć, by zapalić gibona. Jeśli my tam pojedziemy, będziemy tylko dwoma paniami w średnim wieku, i na pewno zjemy dobre indyjskie jedzenie, po którym będziemy pierdziały, i na pewno znajdziemy hotel, stylizowany na 90’, co tylko podkreśli linearność czasu, który ma w dupie nasze złudzenia i na pewno nikt nie poczęstuje nas gibonem, a nawet jeśli pójdziemy tam, gdzie palą, to poczujemy się jak stare żenujące baby. W takim momencie pojawił się sąsiad (społecznik), by namawiać nas do tępienia dzików, z którymi krucjatę rozpoczął, jak przypuszczał, w imieniu wszystkich mieszkańców, gdyż społecznikom zawsze wydaje się, że mówią w imieniu „wszystkich”. Nie chciałam podpisywać podań przeciwko dzikom, które, jeśli o mnie chodziło, mogły wyjadać plastik ze śmietników, ale nie chciałam też popaść w konflikt z sąsiadem (społecznikiem), który, jeśli ktoś mu się sprzeciwi, skieruje całą swoją energię przeciw niemu (czyli w tym przypadku mnie), i będzie krążył od sąsiada do sąsiada, by szepnąć złe słowo, i nie spocznie, nim nie udowodni, że jestem winna wszystkiemu, z przeciekiem dachu włącznie. Kiedy rozważałam za i przeciw, adwokatka już wdzięczyła się do sąsiada, zgrywając idiotkę, jedną z tych, co to faceci momentalnie się napalają, bo wydaje im się, że z idiotkami pójdzie łatwiej, i sami nie wiedzą, czemu to robią, jakby ktoś inny ustalił zasady, i od tak dawna ich przestrzegali, że przestali dostrzegać ich absurdalność, adwokatka już wydymała usta, i figlowała z nóżką kieliszka, i pytała, czy dziki są niebezpieczne i czy powinna czuć się zagrożona, jeśli będzie czekać nocą na taksówkę, a społecznik nie załapał, że goni patyk, i rozpoczął (serio) prelekcję o dzikach, które oczywiście mogą być groźne, lecz wyłącznie samice w obronie małych, a adwokatka robiła wrażenie zainteresowanej, choć oczywiście nie była zainteresowana, tylko rozbawiona, i czym bardziej robiła wrażenie zainteresowanej, tym bardziej społecznik aportował, i wyjaśniał, że najlepiej, gdyby czekała na taksówkę po tej stronie ogrodzenia, i to nie tylko ze względu na dziki, ale ze względu na bezpieczeństwo w ogóle, gdyż do bramy łapie monitoring, w którym sąsiad upatrywał gwarant bezpieczeństwa, bo wiadomo, że nic tak nie uspokaja, jak świadomość, że przemoc, której padniemy ofiarą, zostanie nagrana. Adwokatka wyglądała na rozkręconą i mogła przez godzinę robić durnia z durnia, dlatego podpisałam papiery, nie czytając. Dotarło do mnie, że nikt nie potraktuje sąsiada poważnie, może pisać, ile chce, i nie uruchomi żadnych skutków. Żeby zrekompensować dzikom mój tchórzowski podpis, będę zostawiała podarki w pojemnikach. Gdy wyszedł, nawet nie chciało nam się z niego kpić. Kiedyś śmiałybyśmy się i anegdota ożyłaby nowymi tropami, pęczniały konteksty, i wszystkie byłyby śmieszniejsze od poprzednich, i wyśmiewałybyśmy sąsiada wyobrażając go sobie w abstrakcyjnych sytuacjach, goniącego dziki, albo mierzącego, czy wszystkie auta parkują dokładnie między liniami, albo czy wszyscy dopychają drzwi do klatki, bo niedopchnięte mogą się nie zamknąć, i wyskakiwałby na przerażonych ludzi, wrzeszcząc: proszę pamiętać o zamykaniu drzwi, chyba nie chce pan/pani, żeby na klatce zamieszkali bezdomni; choć oczywiście najbardziej abstrakcyjne byłoby wyobrażanie sąsiada podczas seksu, gdy spocony obmyśla kolejne podania, i w olśnieniu tuż przed ejakulacją, wpada na cudowne sformułowanie, od którego, jak mu się zdaje, wszyscy natychmiast przyznają mu rację, lecz zapomina ten genialny zwrot zaraz po wytrysku, za co oczywiście wini żonę. Tym razem nam się nie chciało. Jakby wyczerpała się formuła. Jakby pojawił się idealny kandydat do przemielenia przez młyny szyderstwa, a my byłyśmy zbyt zmęczone, by zakręcić korbą. Nie miałyśmy kropli wina. W TVN24 pokazywali zalane miasto: płynącą wodę, koziołkujące samochody, ludzi na dachach, masy błota, jakby biblijna przepowiednia wyszła z obrazka. Lamentujący mieszkańcy deklinowali słowo „tragedia”, choć to pojęcie wyczerpuje się raz za razem i odradza coraz bardziej wypłaszczone. Dziennikarzowi – szczęściarzowi udało się znaleźć matkę z dzieckiem, i, jak odczytałyśmy z paska, już można było przekazywać datki. Adwokatka opowiadała o jeżu, którego na jej oczach przejechał autobus: nawet nie próbował wziąć go między koła, mówiła, może nie chciał narażać pasażerów, mogliby przewrócić się i pozwać MPK za połamane nogi; ciekawe, czy kierowcy mają wytyczne w tym zakresie, coś w stylu: jedź po kotach, psach, jeżach, bylebyś nie naraził firmy na straty. W każdym razie jeżyk wszedł prosto pod koło i był taki plask, albo przynajmniej adwokatce wydawało się, że był plask, wszystko trwało kilka sekund, krwawy placek, i kiedy szła kilka dni później, placka nie było, i zastanawiała się, kto to sprząta, kogo praca polega na zbieraniu rozjechanych zwierząt; łopatkami zeskrobują miazgę, a potem wracają do domów i rozważają, czy odmrozić wieprzowinę czy kurczaka? W TVN24 prezydent zapewnił, że myślami jesteśmy w ofiarami powodzi. Sprawdziłyśmy w mapie Google, gdzie leży kraj, który zalało. Potem poszłyśmy do Żabki. Łukasz Suskiewicz - prozaik, wydał zbiór opowiadań Hotele.
- Justyna Tomska – pięć wierszy
Ratuj mnie zawsze Matka krzyczy z salonu, że tego fiołka to już trzeba wywalić, od lat nie kwitnie i ma ponad 40 lat, tyle co ty, córuś. Łachudra, nie fiołek, mówi. Odkrzykuję z kuchni, że w przyszły wtorek. Wyrzucanie nie jest już teraz tak przyjemne. Trzeba zbudować strategię. Gdzie indziej wyrzucasz ziemię, gdzie indziej doniczkę i jeszcze gdzieś samego fiołka. Trzeba poupychać wciąż uparte korzenie, które żyją w dusznym związku z doniczką, puszyste liście, łodygi po których snuje się sok. Co ta matka, myślę. Jak nie kwitnie, to trudno. Same liście też są OK. W następny wtorek idę po fiołka i widzę, że puścił pąki. Po tylu latach, ach. I dzwonię do Kariny i mówię: słuchaj jednak gdyby mi się coś stało, to zgadzam się na uporczywą terapię. Do utraty tchu, słyszysz? Bo jednak nie daję gwarancji, że mi się nie odwidzi w tej ostatniej godzinie. Więcej nie Znowu ten sen. Dziecko wypada mi z rąk na zimną posadzkę. (Dziurawą masz brodę mówili dorośli, gdy nie będąc jedną z nich łykałam ich zupy jak pelikan.) Wczoraj odesłałeś mi zegarek ojca. (A więc ty i ja na zawsze zostaniemy rodzicami tylko tego dziecka ze snu.) Poradzono mi, żeby ten zegarek okadzić. (Ale to jedyny brud jaki mi po tobie i po ojcu został.) A wczoraj napisał znajomy, że “urodziłam psa” to fajniejsza fraza do wiersza. Pies Jak się musi czuć pies? Jako jedyny jest w naszym domu innego gatunku i sięga wszystkim do kolan. Ja się nie dziwię, że gdy wchodzimy do domu skacze, skacze i jeszcze raz. To zwinny pies. Może uważa, że tylko tak możemy sobie spojrzeć w oczy jak równy z równym. Lilly Dzwoni moja siostrzenica. Prosi, żebym odegrała rolę. Mam mieć lat 70 i raka macicy. Mam mieć na imię Lilly. Siostrzenica uczy się na pielęgniarkę w Stanach. Wszystko nagramy przez Zooma po ang. Pyta, czy wiem, co to Zoom. Zaczynamy. Ma pani raka – mówi moja siostrzenica jako pielęgniarka. Lilly czyli ja: ale ja nie chcę umierać. I want to live forever. Siostrzenica: Lilly, to nie jest wyrok, poza tym nie jesteś sama, zawsze tu będę, zawsze będę dla ciebie, odpowiem na każde Twoje pytanie i gdybyś tylko, tylko chciała porozmawiać, jestem, jestem tu dla ciebie, zawsze. I prawie się nabieram. Lilly mówi dalej Kiedy zrobiła się we mnie przestrzeń na dziecko, opowiada Lilly, momentalnie zachorowała moja matka i zajęła ją. Zajęła calutką. Po kilku latach opieki matka nie budziła już we mnie takiej czułości, może i dobrze wyszło z tym dzieckiem, mówi dalej Lilly. Justyna Tomska - poetka, autorka tomu wierszy List do patomorfologa (2021, ZNAK) oraz scenariuszy teatralnych. Laureatka Świrszczyńskiej (2019); Poświatowskiej (2020); Młodej Poezji w ramach 9. Festiwalu Miłosza w 2020 r.; Nagrody Miasta Literatury UNESCO (2021). Za List nominowana do Nagrody Poetyckiej im. K.I. Gałczyńskiego ORFEUSZ (2022). Publikowała w „Polityce”, „Wysokich Obcasach”, „Przekroju”, „Liberté”, „Czasie Literatury”, „Helikopterze”, „ArtPapierze”.