Znaleziono 424 elementy dla „”
- Anna Hauser – zagardlenie
Zagardlenie — uduszenie gwałtowne. Polega na mechanicznym ucisku narządów szyi; w zależności od samego mechanizmu wyróżnia się powieszenie, zadzierzgnięcie i zadławienie. W języku niemieckim wyróżnia się cztery określenia czynności samobójczej. Selbsttotug — uśmiercenie samego siebie. Selbsmord — najbardziej drastyczne, zbrodnia przeciwko sobie, morderstwo samego siebie. Suizid — socjologiczne, od niego pochodzi nazwa dziedziny badań, suicydologii. Freitod — wolna śmierć, śmierć z wyboru. Problem śmierci, szczególnie śmierci nagłej i tego, co dzieje się z człowiekiem w momencie poprzedzającym zgon, był przedmiotem badań mojego Ojca, profesora medycyny sądowej. Ustalił on m.in., że pomiar stężenia glutaminianu i aktywności syntezy tlenku azotu w określonych częściach mózgu daje możliwość pośmiertnej oceny ośrodkowej reakcji lękowej poprzedzającej bezpośrednio zgon. W 2012 roku mój Tata odebrał sobie życie. Powiesił się na kaloryferze. Od tamtego czasu żyłam w nieustannym „zagardleniu” utrudniającym oddychanie. Mumifikacja żałoby (zatrzymanie się na jej pierwszych etapach), rozumiana jako nieprzyjmowanie wiadomości o śmierci bliskiego, znalazła swój wyraz w moich fotografiach. Pierwszy aparat dostałam w 1998 roku. Dwadzieścia lat poźniej, 14 sierpnia 2018 roku, zaczęłam robić zdjęcia. Fotografia uruchomiła we mnie ten rodzaj koncentracji, który pozwolił mi spróbować zrozumieć, czym było dla Ojca odebranie sobie życia. Fotografie wykonywałam w opuszczonych mieszkaniach kamienicy przy ulicy Lendziona w Gdańsku miejscu kluczowym dla mojej fotografii w ogóle. Moim zamiarem było pokazanie piękna jej umierania. Nigdy nie chciałam pokazać jej degradacji. Pomalowanie ściany, która jest tłem dla kilku moich portretów sprawiło, że stałam się częścią tego miejsca. Reszta zdjęć powstała w trakcie spacerów w granicach bezpieczeństwa, jakie daje mi przestrzeń Wrzeszcza Górnego. Obrazy, które wybrałam, przedstawiają ostatni happening mojego Ojca, a kaloryfer, który jest ich centralnym elementem, nie jest dla mnie niczym innym niż narzędziem zbrodni. Ojciec próbował oswoić umieranie przy pomocy nauki, ja wykorzystuję do tego aparat fotograficzny. Fotografowanie dało mi wolność od myślenia o śmierci i możliwość wyboru pomiędzy autodestrukcją a normalnym życiem. Anna Hauser (ur. 1984) – zajmuje się fotografią od 2018 roku. fot. Jacek M. Kozłowski
- Samantha Kitsch – Dwie ody do perkusisty
I the girl from Ipanema passes through a night in Tunisia nie przestając uderzać prawą pałeczką w talerz (i nie gubiąc rytmu), perkusista wkłada lewą pałeczkę pod prawą pachę, a lewą ręką sięga po iPhone, przykłada do ucha – i rozmawia. gitarzysta, który chwilowo nie gra (bo pianista podaje akordy), rozdziawia usta, ostentacyjnie wskazuje na perkusistę i wybucha śmiechem – aż zgina się wpół! pianista, podając akordy, trzęsie się ze śmiechu. stojący do nich tyłem saksofonista w skupieniu ciągnie solówkę: fly me to the moon – the old devil moon – it’s only a paper moon – it don’t mean a thing! between the devil and the deep blue sea what is this thing called love? how long has this been going on? just one of those things: it never entered my mind. I got rhythm. so what? tune up! well you needn’t. take five! time out! – now’s the time! in the still of the night when it’s sleepy time down south on a clear day you can see forever: blue in green, giant steps of a lady bird: the night has a thousand eyes. kontrabasista schylony nad kontrabasem też niczego nie zauważa. standard jazzowy, którego tytułu nie pamiętam, płynie bez przerwy. II Mem W każdym miejscu, gdzie kiedyś siedział Bernie w swoich słynnych jednopalczastych rękawicach, czyli na przykład na Księżycu, na szczycie K2, na meczu piłki nożnej, przy stole Ostatniej Wieczerzy da Vinci, widzimy teraz perkusistę z iPhonem w lewej ręce, przy uchu, i z pałeczką w prawej, który jednocześnie rozmawia i wybija na metalowym talerzu swingowy rytm: ta-tam, ta-tam, ta-tam*). Obrazy są ruchome: Chrystus i Apostołowie zwracają się do Siebie, poruszają ustami (Ich Słowa zaciera swing), sięgają po jedzenie i kielichy z winem, Nims powoli wchodzi na szczyt, wiatr ze świstem przewala przez grań rzadkie chmury, z hukiem spada lawina i zaraz zagłusza ją wrzask tłumu, gdy Lewy strzela bramkę, a niebo nad chropowatą powierzchnią Księżyca rozjaśnia wschód Słońca – niezrażony perkusista dalej mówi do iPhone’a (lub słucha – czy cokolwiek słyszy?) i trzyma rytm. Czarny lub biały, dziwny lub zwyczajny, z fryzurą Afro, łysy, z falistymi włosami hipisa, w dredach, w jamajskiej czapce Rasta, z brodą lub bez, w obwisłym/obcisłym czarnym swetrze lub w kraciastej koszuli, ma czasem cztery ręce, jak bóg Vishnu lub Shiva, i gra na jeszcze jednym lub dwóch instrumentach. A może objawił nam się sam Stwórca – siwy i umięśniony (z Michała Anioła?), w błękicie nad chmurami siedzi za bębnami, uderza pałeczką w talerz i wydaje przez iPhone dodatkowe instrukcje, gdy wszechogarniający standard jazzowy płynie w wieczność. ________________________________ *) nie mylić z „Tum ta tum” Czesława Miłosza. Samantha Kitsch – pseudonim literacki, pod którym ukazało się dziewięć zbiorów poezji m.in. Bahama, Helena, konfiskata konfetti i jojjo.
- Cezary Ciszak – cztery wiersze
młody przed domem tożsamość zbiorowa kształtuje przestrzeń dzieciaków uzbrojonych w rowerowe łańcuchy metalowe rury pozbawione celu umiała życie jako konfrontację wyobrazić z innymi podobnymi nienawidzę więc jestem do nich samych podglebiem na kawowym zachodzie politycznych idei potrzeba wielkich struktur wroga wszyscy przeciw wszystkim zwierzę ludzkie stworzone przez innych ludzi sens ściera dobrobyt ściera sens przeżyć i urosnąć żeby przeżyć, wiedzieli że pilnować trzeba centrum terenu przy szosie zawsze mieli buty trzy posiłki dziennie niebezpieczna zabawa jednak zabawa w wysoko upiętych włosach chowały hajs zioło i szpilki myśmy kontrolowali okolice tej tam życie polega na że jak się urodziłeś na to na jesteś gotowy mamy za sobą stare dzieje man łazienka przy kuchni moja szmata jest piękna niż twoja róża wytarta na brzegach ciepłowniczych rur odpada warstwami naga w rdzawą żarówkę wiader z mopem pod kafel zimnych nóg twoja kiedy żar wieje z kuchni jest zwykła ściera na hak pod kaloryfer chociaż nie ma równi jest brak podłogi w oknie gdzie mieszka rybik punk rybik król od zlewni na odchodnym kiedy na moją pada ciemność twoja trawi mucha niby dwie szmaty ubrane łazienka przy kuchni dom bez wejść koniec był toć przewidziany z zewnątrz widać mały otwór prowadzący donikąd po czasie napotkamy skałę pozostałość po nieudanym planie budowy niemożliwość istnienia wejścia którego warto by szukać na odległość tysiąca śladów zakryte przenośną warstwą piachu ruchomych kamieni w ubitej ziemi korytarz prowadzący do granic widzeń donikąd w samo dno rzeki bez głosu wnętrze domu bez mapy dno rzeki bez głosu widzeń donikąd w samo prowadzący do granic w ubitej ziemi korytarz piachu ruchomych kamieni zakryte przenośną warstwą na odległość tysiąca śladów których warto by szukać niemożliwość istnienia wejścia po nieudanym planie budowy napotkamy skałę pozostałość prowadzącą donikąd po czasie z zewnątrz widać mały otwór koniec był toć przewidziany broker siedzę broker na przedpokój między drzwi do sypialń z indeksów domowych obracam kapitał utopiony odpływów do wanny przy kuchni cyklami destrukcji w kruche akcje bytu żółty papier starcza na kurtaż od transów zobacz teraz ze stacji dochodzi światło łamie promień nierówno przymykając drzwi odmienne aktywa kojarzę obliczając zysk zysk czysty w nowy bukiet arbitraż chodź pod stół na korytarz do klienta rybika Cezary Ciszak – poeta. Publikował w czasopismach (m.in w “Odrze”, “Ricie Baum”, “Pomostach”, “Cegle”, “Helikopterze”) i antologii Przewodnik po zaminowanym terenie 2. Kilkukrotny laureat konkursu poetyckiego OKP im. Wojaczka. Uczestnik wielu festiwali (m.in. Nocy Performerów, Mikrofestiwalu, Nocy Poetów, Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania). Nakładem wydawnictwa papierwdole ukazał się jego debiut hyperpoland. Obecnie pracuje nad książką зона комфорта. Mieszka we Wrocławiu.
- Mirosław Gabryś – cztery wiersze
W sklepie osiedlowym Ceny reprezentują nurt rocka progresywnego i awangardowego. Grają tak, że szczęka opada na progu, i tylko leży i szczęka. Słuchaj uchem, a nie brzuchem. Gryź, co chcesz, byle okiem. Udław się w kolejce, nadstaw kolejny policzek, zbierz zęby przy kasie jakbyś zbierał punkty. Sztuka mięsa Rzeźnia i rzeźba niewiele się różnią. W obu chodzi o mięso. W Biedronce wernisaż parówek. Karma Marzenie Jaworskiej Jesteś tym, co jesz. Dziś jestem warzywem, a jeszcze wczoraj byłem świnią gotową na rzeź. Spanie Przez 1/3 życia chrapiemy sobie w najlepsze jak pijane szczury. I co? Czy to taka tragedia? No więc, powiedzmy, będzie to 3/3 pijackiego, szczurzego snu. Gdybyśmy mieli choć trochę rozumu, tańczylibyśmy z radości na myśl o śmierci. Henry Miller Ostatnio śpię i śpię. Jakbym trenował przed zawodami, uprawiał swoją roślinę i ślinę na poduszce. Co to za dyscyplina bez dyscypliny, jeśli można wszystko, zwłaszcza nic? Jak nazwać konkurencję? Wciąż nikt nie wie nic. A formę się szlifuje, wykańcza na błysk. Jeszcze trochę i trafię do kosza z zamkniętymi oczami. Mirosław Gabryś (ur. 1973) – gitarzysta, poeta. Opublikował tomiki poetyckie: i inne wiersze kultowe (1997), Legendarna czarna kropka (2001), Podziemne skrzydła zegarów (2006), Kres i krach (2019), Mglista glista (2023), książkę podróżniczo-emigracyjną Islandzkie zabawki (2010), powieść Zwłoki monterów idą w miasto (2011), zbiór opowiadań Na szczęście umrzemy (2015). Drukował m. in. w „Afroncie”, „bruLionie”, „artPapierze”, „Czasie Kultury”, „Frazie”, „Czasie Literatury”, „Helikopterze”, „Studium”, „Toposie”, „Twórczości”, „Wyspie”, „Antologii nowej poezji polskiej”. Założyciel, kompozytor i gitarzysta zespołów post punkowych MIASTO 102 oraz Ucho van Gogha.
- Marcin Dominiak – rozłogi
Marcin Dominiak (ur. 1991 roku w Lesznie) - lata 2010-2013 to współtworzenie projektu Live Lego Band oraz studia Budownictwa. Uczestnik kursów fotografii oraz malarstwa i rysunku w OPT. W latach 2017 - 2021 pracownik Wrocławskiego Teatru Współczesnego tworzący i realizujący projekcje wideo do spektakli. Pola zainteresowań to fotografia, film, ostatnio muzyka. Inne ważne zainteresowania to telewizja, psychoanaliza jungowska, sny. Filmowy freelancer. Obecnie pracuje nad materiałem muzycznym. Więcej pod linkami: ttps://www.instagram.com/momosegada https://vimeo.com/momosegada; https://soundcloud.com/traktabstraktu
- Radosław Wiśniewski – Bany Ukraińskie (1)
23 lutego 2022. Dzień, wspomnienie pewnej zimy. Pamiętam, byliśmy w Kijowie zimą 2017 roku. Chłodno, dżdżysto, Dniepr szary, matowy; zabytki, jak to zabytki, w różnym stopniu zadbania, ale przede wszystkim ludzi zapamiętałem. Jakieś urwane rozmowy. Takie jak to mogą się zdarzyć smutnemu turyście. Mówiłem córci, że tutaj słowa o tym, że o wolność trzeba walczyć, nie są tylko słowami. Mijaliśmy akurat mur koło soboru Michajłowskiego a tam nie jedna, ale już pięćdziesiąt sotni - zdjęcie przy zdjęciu, twarz przy twarzy, imię przy imieniu. Potem szliśmy ulicą Instytucką, raz i drugi. A tam zdjęcia z kolei "niebieskiej sotni". Zawsze świeże kwiaty. To nie słowa, to ta ulica, krew, ludzka nadzieja, która ich pchnęła w tę straszną kurzawę. I pewnie jeżeli jakieś słowa to poezja, bo przecież znali swoich poetów na pamięć. A potem, kiedy trwała już wojna, Borys opowiadał, że sprzedawał pierwsze wydanie swoich wierszy z wojny, pisanych w okopach koło wsi Piaskiopodal lotniska w Doniecku. Sprzedawał je co łaska na targach książki we Lwowie. Zebrało się tego tyle, że kupili pierwsze wydanie hełmy kevlarowe dla całego batalionu. Kiedy z nim rozmawiałem o tamtej wojnie - nie było w nim wrogości do najeźdźców, tylko determinacja w obronie tego co jest jego. Jego powietrze. Ziemia. Język. Jeżeli przychodzą – mówił – to po śmierć z naszej ręki. Wiele wskazuje na to, że tym razem to nie będzie kolejna gra napięciem, żeby ceny ropy poszły w górę. Wiele wskazuje na to, że wampir wołodia panoszący się na kremlu, znowu chce pochłeptać trochę ludzkiej krwi. Takim to zawsze za mało. Ale ja pamiętam tamten Kijów, pamiętam kilka rozmów z moim ukraińskimi znajomymi, jeszcze w roku 2004 i w roku 2014, a później ten Kijów, już zmęczony w 2017. Zmęczony ale dumny. I wiem jedno. Jeżeli ktoś tam będzie chciał przyjść po nieswoje, musi się liczyć z tym, że oni – bez wielkiej nienawiści – będą walczyć. Bo taki ich obyczaj. I mam apel do matek rosyjskich żołnierzy - zatrzymajcie tego wampira bo naprawdę - bardzo wielu waszych synów wróci w czarnych workach. Nie dlatego, że nienawiść. Dlatego, że oni nie odpuszczą, nie ustąpią. Nie są jak inni na świecie, co może położą uszy po sobie, powiedzą, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Już nie. Nie wiecie na co się porywacie. Odstąpcie póki czas. 24 lutego 2022. Dzień 1 albo o wojnie naszej jaką toczymy na profilówki, kliki, lajki i szery ze światem, szatanem i własną niewiarą. W nocy zacząłem pisać post, kolejny post o tym, że żaden gest wobec wyobrażonej wojny nie jest pozbawiony sensu. Napisałem go i nastąpiło cyk i facebook error. To było koło pierwszej w nocy. Może od tego się to zaczęło? Ale powtórzę w skrócie myśl wyrażoną, bo wydaje mi się, że ma sens. Bo wielu z was teraz będzie pisać, mówić, czuć że wobec tego co się dzieje, słowa, kliki, zbiórki, petycje, zmiany profilówek, zdjęć w tle nie znaczą nic. Pomyślcie jednak że jakoś tyrani nie zastanawiają się czy warto opłacać farmy troli, zatrudniać analityków od Big Data, żeby przesuwać wektory, akcenty publicznego dyskursu, podmieniać pojęcia, zamazywać sensy, dzielić to co było zwarte, rozmiękczać to, co by twarde, zamącać to, co oczywiste. Im się opłaca. A my tak często powtarzamy, że nic nie warto robić, a nawet jeżeli warto, to i tak nie ma to znaczenia a jeżeli warto i ma znaczenie, to i tak nic nie zmieni. To jest biała flaga. Nie ma bezradności. Będę to powtarzał uparcie do końca świata i trochę dłużej, bo jak widać koniec świata się zaczął. Każdy kto pomyśli - jestem bezradny, ten oddał terytorium. Nie ma i nie będzie gestów bez znaczenia. Nie ma i nie będzie słów bez znaczenia. Nie dajcie sobie wmówić, że jest inaczej. 24 lutego 2022. Dzień 1, wieczór. „A więc wojna!” Wojna wytwarza mgłę i nawet daleko od epicentrum walk - czuć te mgłę. Tak pomyślałem, kiedy wracaliśmy po zmierzchu z Brzegu z Konradem i widziałem kolejki przed stacjami Orlenu. No pewnie, to i owo podrożeje. Ale spokojnie, bez paniki. Łatwo powiedzieć, bez paniki. Kiedy koło południa uzgadnialiśmy plan założenia naszej zbiórki dla ukraińskiego batalionu medycznego, ktoś napisał albo powiedział o kurwa jaki blitzkrieg. No bo ruscy na rogatkach tu i tam, tam film z przedmieścia, tam z rogatek, ktoś zajął lotnisko Hostomel, ale kto? Tak szybko doszli do praktycznie przedmieść Kijowa? Przez chwilę pomyślałem, jak dobrze pójdzie, to zaraz nie będzie dla kogo zbierać pieniędzy ani komu wysyłać. Raczej będziemy szukali mieszkań, pokojów dla tych, co przyjadą. Bo przecież można, da się - przyjąć znękanych w dom. Teraz widać jaką brednią było to całe polskie napinanie dupska w urojonej wojnie na granicy polsko-białoruskiej. Jakim debilizmem jest ten super drogi płot w cenie czterech albo pięciu myśliwców F-16. Jakim rasizmem jest mówienie o solidarności wobec uchodźców teraz, gdy dało się zamarznąć tylu ludziom zimą i jesienią w polskich lasach. Jaką republiką hipokryzji jesteśmy. My. Tutaj. Tamtej hańby nie zmyjemy z siebie. Dobrze by było nie dokładać kolejnej. Także koło południa nie to, że byłem w panice, ale uległem mgle. Dopiero zrobienie czegoś, wsparcie ludzi z grupy, która stworzyliśmy przy kryzysie uchodźczym dało oddech, wyrównanie. Borys pisze że jest pod Czernichowem, coś czuję, że mimo że w Donbasie mówili mu "dziadku" - znowu poszedł walczyć. Wita napisała, że na razie są bezpieczni, ale co będzie robiła w putinowskiej Ukrainie wdowa po bohaterze z Donbasu, sama z dwójką dzieci? Olaf milczy. Ale ci co mogą to piszą - róbcie szum w internetach. Bądźcie z nami, nie dawajcie się ruskim trollom. Jest mnóstwo sposobów wsparcia ludzi tam, przez nas tutaj. Tak, profilówka też ma swoją wagę, dlatego dodałem flagę. A potem pomyślałem chwilę i zacząłem szukać potwierdzenia czy ja dobrze myślę, że jednak noc nadciąga, a mimo chwalenia się zajętymi rogatkami w żadnym większym mieście ukraińskim nie widziano flagi rosyjskiej na głównym placu, a to znaczy, że się bronią. Nawet jeżeli wszystkiego nie wiemy, a większości nie wiemy - to znaczy że walczą. Być może putler jest tak odjechany, że naprawdę myślał, wierzył, że armia ukraińska się rozsypie pod skoordynowanym uderzeniem, chociaż nic do takich wniosków nie uprawniało? Wojna w Donbasie, obrona lotniska w Doniecku przez "Cyborgi", walki w Debalcewe, Kramatorsku mimo błędów - pokazywały że nawet ochotnicze ukraińskie bataliony potrafią się bić i potrafią zabijać. Nie wiadomo co będzie dalej, bo gdzieś Ukraina uderzona z trzech stron na raz musi się ugiąć, cudów nie ma. I jeżeli gdzieś jest analogia do 1939 to w tym ukształtowaniu frontu na dzień dobry - zaczynamy w półokrążeniu, bo jeszcze to pierdolone Naddniestrze, skąd żadne wielkie natarcie nie wyjdzie, bo za małe, ale rajdy, wypady terrorystyczne na tyły ciężko walczących Ukraińców - dlaczego nie? Ale jednak w tym wszystkim ten Hostomel i desant wyrzucony z kilkudziesięciu śmigłowców chyba nie wyszedł. "A bridge too far". Zdaje się, że kolumny idąc z północy miały iść szybciej, a opór na miejscu miał być zerowy. Ale mgła wojny działa w obie strony. Desant z 34 śmigłowców to pewnie kilkuset ludzi. Zapasy amunicji i jedzenia mają tyle co przy sobie. Na wiele dni walk nie wystarczy. A pomoc nie nadeszła lub nie nadchodzi na czas. Zresztą z tych 34 śmigłowców 3 miały zostać zestrzelone. No to ilu ich tam w Hostomelu się znalazło zielonych ludzików? Nie więcej niż 400. Mam nadzieję że putler, ten co tak dziwnie siedział, wygłaszając swoje orędzie, skręcony jakby go bolała dupa - nie będzie spał dobrze tej nocy. Nie, nie mam złudzeń. To się dopiero zaczęło. 25 lutego 2022. Noc 2, ale jak tu zasnąć, losy się ważą. "Ну от. Прості речі, а яке просвітління на душі. Ласкаво просимо до пекла, покидьки." "No i ot, proste rzeczy a jakie rozjaśnienie duszy. Łaskawie prosimy do piekła drani." (Borys Humeniuk, wpis na FB 25.02.2022, godziny popołudniowe) Aż głupio kłaść się spać. Myślisz, że coś przegapisz, przepatrzysz. Nie popadać w mgłę wojny. Separować informacje. Ciągle Sumy, Charków, Kijów w rękach ukraińskich. Wypływają zdjęcia spalonych kolumn. Nie są to kolumny ukraińskie, raczej nie są upozowane. Ale są dziwne. Trzy albo cztery rozbite kolumny, głównie artyleryjskie. Na jednym filmie widać haubice samobieżne "Goździk" plus ciężarówki z zamontowanymi na pace zestawami p.lot ZSU-23. Tym się nie walczy w pierwszej linii. Na innym - chyba bateria armat p.panc. Spalona na drodze. Porzucona. Uderzenie przyszło nagle i było dobrze mierzone. Armaty nieodprzodkowane, jakby jechały na defiladę. Oni chyba naprawdę liczyli na moralną zapaść przeciwnika, który gdzieś może opór postawi, ale generalnie się załamie. A to wygląda inaczej. Wygląda z tego czego nie widać i o czym nic się nie wie. Wypłynęło nagranie załogi ukraińskiej z Wyspy Węży, która w odpowiedzi na groźby rosyjskiego okrętu miała powiedzieć tylko: Idi na chuj Kilka dni temu kończyłem pisać esej o heroizmie. Jedną z niezbywalnych własności wojownika-bohatera jest to, że często jego życie zaczyna się na nowo w opowieści i legendzie. Działa spoza granicy życia i śmierci bowiem jest opowiadany. I to ma czasem większą siłę niż eskadra helikopterów. I to właśnie jest ten moment. Ta opowieść. To „idźcie w chuj” będzie na równi ze słynnym "merde!" generała Cambronne spod Waterloo. Losy się ważą. Staram się zachować przytomność. Ze zbiórki na batalion medyczny po pierwszej dobie wysłałem 1100 dolarów. Ale po upływie jednego dnia zebrało się 191% zakładanej kwoty. Z tego co pamiętam nosze taktyczne to jest kwota kilkuset dolarów. To jest takie małe "my" i nasza mała "solidarność", małe wsparcie. To jestem w stanie zrobić. Nie jestem rządem Włoch ani Niemiec. Jestem zwykłym Polakiem w średnim wieku, z nadwagą i schorzeniami chronicznymi, z kredytem i dwójką dzieci. Robię co mogę. Każdy coś może. Będę to powtarzał uparcie. Wita nie odpowiedziała dzisiaj, ale przeczytała messengera, więc zakładam, że jesteśmy w kontakcie. Borys, którego "Wiersze z wojny " w tłumaczeniu Anety Kamińskiej wydaliśmy w 2016 roku odpowiadał dwa dni monosylabami. Domyśliłem się, że jest w jakimś miejscu gdzie jest gorąco. Chce odpisać, ale zarazem nie chce powiedzieć za wiele. Albo nie ma czasu. Pytałem czy jest bezpieczny. Odpisał "plus-minus". Acha. Przecież troszeczkę się poznaliśmy. I potem zdjęcie w jakimś schronie z podpisem że, czekamy na broń. A potem zdjęcie broni. A potem Borys z ukaemem. Wkleiłem mu w komentarzu polskie zdjęcie spod Monte Cassino, z maja 1944 z tablicami polskich saperów: "Nie bądź głupi, nie daj się zabić". Ale Borys nie idzie dać się zabić. On idzie zabijać. To właśnie dlatego wierzę w Ukraińców. Borys jest w jeszcze bardziej średnim wieku niż ja. Nie podlega powszechnej mobilizacji. Poszedł na ochotnika. Napisał jak wyżej. Witamy w piekle dranie. A ja już nie umiem, pisałem o tym, w jakiejś części, podążać za szlachetnymi odruchami buddyjskiego współczucia i empatii. Niestety, kiedy widzę migawkę jak ukraiński Mig-29 zdejmuje z nieba rosyjski SU-27 albo Su-35 (na filmach nie umiem ich rozpoznać) odruchowo myślę - jednego mniej. A pod nosem mruczę - i po chuj żeś się pchał? Tak jest. Nie wierzę w cuda, nie wierzę w peacmakers of the west, wierzę w małe "my" i Ukraińców. Nasze "my" jest małe. Ukrainę, Ukraińców, Ukrainki - widzę ogromniejących. Radosław Wiśniewski (ur. 1974) – animator, promotor literatury, piszący wiersze, prozę, wyżywający się publicystycznie pracownik hurtowni urządzeń niskoprądowych.
- Miłka O. Malzahn - Dziennik Zmian (1)
Felietony z dźwiękami i Witkacy! Wstęp, czyli jak sztama z Witkacym może dosolić…. podcast. Gdyby pomyśleć o zestawie odcinków audio zwanych podcastem jak o potrawie, to może być strawna, niestrawna, za sucha, zbyt pieprzna, lub bez smaku. Kiedy zaczęłam nagrywać tak nietypowy podcast, jak “Dziennik Zmian”, żaden ze znajomych marketingowców nie potrafił mi doradzić, w jaki sposób o nim mówić. I do kogo? I wtedy wewnętrznym patronem, świętym od ‘pozornie dziwnych aktywności artystycznych’ stał się dla mnie Witkacy. To on dorzucił po łyżce soli do odcinków, co oznaczało: odwagę i brak smakowego kompromisu. Dlatego z czystym sercem - polecam patrona. Jak sztama z Witkacym dosoliła audio? Otóż nagrałam, jak chciałam, a przypomnienie Witkacego o mentalnej słabości tej rzeczywistości zadziałało jednak pobudzająco. PS. Sód, ten pierwiastek znajdujący się w soli, reguluje objętość płynów ustrojowych, a to wpływa na nastrój, sód dba o równowagę kwasowo-zasadową, więc opowieści z życia wzięte, te kwaśne i słodkie, równoważą się dla zdrowia; i wreszcie sól wspomaga normalne funkcjonowanie komórek, co jako komórka tego społeczeństwa przyjmuję z wielką ulgą. Teraz mam mocną sztamę z Witkacym - na co są dowody: Witkacy i Klucz interpretacyjny...? „Ludzkość spać będzie odtąd szczęśliwym snem bez snów, nie wiedząc w istocie nic o rzeczywistości groźnej i pięknej, którą przeżyła” (z Tom 13) „POJĘCIA I TWIERDZENIA IMPLIKOWANE PRZEZ POJĘCIE ISTNIENIA” I INNE PISMA FILOZOFICZNE (1902-1932), oprac. B. Michalski, Warszawa 2002) Budzę się. Bardzo powoli. Środek upalnego lata. Nie śpij! Nie śpię. Mieszam dźwięki. Buduję życie. A radar namierza Witkacego. Dziennik Zmian - felietony z dźwiękami - na Spotify i www.youtube.com/@milka.malzahn Miłka O. Malzahn - zawodowo zajmuje się szeroko pojętą filozofią, oraz dźwiękiem. Jest dziennikarką, pisze książki z pogranicza gatunków (osiem wydanych, reszta czeka), tworzy i publikuje piosenki, wykłada na uczelniach, czasem prowadzi warsztaty, nieustannie łączy nieoczywiste nauki o myśli ludzkiej z oczywistymi ścieżkami dedukcyjnymi. Tworzy offowy kanał podkastowy „Dziennik Zmian”, moderuje spotkania z artystami, pisarzami, podróżnikami, a najbardziej regularnie – prowadzi muzyczne programy w Polskim Radiu Białystok.
- Piotr Pazdej – trzy opowiadania
Golem Świat rozpada się w potężnym grzmocie i oślepiającym błysku sekundę po tym, jak dostrzegam swojego syna w wylocie korytarza. *** Gdy odzyskuję przytomność, otacza mnie cichy szum – farelka?, wiatrak w komputerze? – przerywany regularnie krótkimi piknięciami. Mam zamknięte oczy i dogłębne wrażenie bezcielesności. Dopiero po dłuższej chwili umysł powoli odbiera i przetwarza coraz więcej informacji: najpierw zaczynam czuć materac, na którym leżę, potem coś twardego tkwiącego w gardle. I wreszcie pojawia się ból. Jest wszędzie. Jestem nim, jestem bólem. Szum jakby cichnie, a może pikanie staje się coraz głośniejsze. I przyśpiesza. Nie mogę się poruszyć ani otworzyć oczu, ból się wzmaga. Pikanie przechodzi w przeciągły pisk. W ciemności pojawiają się obrazy, z początku niewyraźne, jakbym oglądał coś przez grubą folię, by po chwili zalać mnie krwawo-stroboskopowym chaosem. Charczę. Z bólu i przerażenia. Szum zmienia się w ryk, pikanie w zawodzącą syrenę. *** Opaska na nadgarstku wibruje krótko. Sięgam po smartfona, wiadomość na mesendżerze. Od Marcela. Obejrz I link do filmiku na YouTubie. Kolejny, trzeci, może czwarty dzisiaj. Oglądam bez dźwięku, z napisami. Młody mężczyzna opowiada o traumie po wypadku, o tym, że chciał się zabić, gdy po raz pierwszy dotarło do niego, że już nigdy… Wyłączam i wracam do mesendżera. Dzięki, ale ja to wszystko wiem. Mówiłem Ci już. Wysyłam. Patrzę w wyświetlacz. I pisze się „obejrzyj”, nie „obejrz”. Miniaturowa kropka z jego awatarem niemal od razu przeskakuje w dół. Chwilę później pojawiają się trzy podskakujące kropki. Czekam. musisz działać a nie tylko czekać nie doczekasz się jak chcesz to ci pomogę, tylko Odkładam telefon na stolik przy łóżku. Nie mam na to siły, nie dzisiaj. Jest dopiero dziewiąta rano, a ja już czuję się zmęczony. Leżę i patrzę w sufit, nie wiem, co robić z czasem, pielęgniarka przyjdzie dopiero za dwie godziny. *** Kobieta podchodzi do biurka. Nie widzę, na co patrzy. Przesuwa palcami po blacie, porusza książki. Jestem już umyty i przebrany. I jeszcze bardziej zmęczony – od kilku dni znowu źle sypiam. Przyglądam się kobiecie, zaczynam lubić jej obecność, przyzwyczajam się na nowo do dotyku kobiecych dłoni, zapachu pudru, uśmiechu. Jej bliskość przestała już budzić we klaustrofobiczną niechęć, nie wstrzymuję oddechu, gdy powoli unosi kołdrę, nie zamykam oczu, gdy odpina pieluchę, nie zaciskam pięści, gdy przycina pożółkłe paznokcie, a potem szlifuje je i starannie, jeden po drugim, pokrywa przeciwgrzybicznym lakierem. – To ten sam obraz, prawda? Wyrywa mnie z zamyślenia. Patrzę w jej stronę. Trzyma w ręku Golema Macieja Płazy i wskazuje na wiszącą na ścianie reprodukcję Czarnego sztandaru Samuela Hirszenberga. Przytakuję. Kobieta długo wpatruje się w obraz. – Dojmujący – mówi, gdy w końcu się odwraca. Jej duże oczy lśnią, pociąga nosem, mruga rozpaczliwie. Milczę i odwracam wzrok, mam wrażenie, że przeżywa właśnie coś, czego nie powinienem być świadkiem. – Chyba pójdę już. Chce pan, żebym jeszcze coś zrobiła? – Nasilony wschodni akcent w jej głosie wskazuje, że miałem rację. Czuję ukłucie ciekawości. – Nie, dziękuję, Yulio – mówię jednak, zdjęty nagłym strachem i wstydem. – Nie ma za co. Do zobaczenia jutro. Odprowadzam ją wzrokiem. Przechodząc obok reprodukcji, kobieta spogląda na nią pośpiesznie. Z każdym szczękiem zamykanego zamka zapadam się coraz bardziej w materac. *** Wśród gęstego dymu dostrzegam wyciągniętą ku mnie dłoń syna. Jest cała we krwi. Próbuję się ruszyć, nie mogę jednak podnieść nóg. Macham tylko bezradnie rękoma, ale robię to powoli, jakby otaczała mnie zewsząd przezroczysta, ale gęsta maź. Krzyczę bezgłośnie. Dłoń znika w tłumie biegających we wszystkich kierunkach ludzi. Serce wali mi szaleńczo w piersi, duszę się, ściśnięte panicznym strachem gardło nie przepuszcza powietrza. Wytężam wszystkie siły, próbuję napiąć mięśnie, lecz są sztywne niczym wysuszona sierpniowym słońcem glina. Nagle dym rozwiewa się i widzę go, leży pod osmaloną ścianą. Dolna część jego ciała zniknęła, głowę ma nienaturalnie skręconą, ale patrzy prosto na mnie z błaganiem w nieruchomych oczach. Zbieram wszystkie siły, coś pode mną pęka, uwalnia z uwięzienia. Spoglądam w dół: nie mam stóp, a nogi przypominają dwie, niezbyt foremne kolumny, jakby ktoś oblepił mnie gliną, piaskiem, ziemią, zgarniając z tym zeschłe liście, gałązki, śmieci. Znowu krzyczę, to znaczy: czuję, że otwieram szeroko usta, czuję ból przeciążonych strun głosowych i napinającą się przeponę, ale jednocześnie wokół mnie panuje martwa cisza. Kołyszę się niezgrabnie na boki, jeden krok, po nim drugi. I wtedy widzę znowu tego mężczyznę. Mija mnie w pośpiechu z małą walizką, rozgląda się, po czym stawia ją przy wylocie korytarza, tuż przy głowie mojego syna, po czym pochyla się i coś wciska. Głowa mojego syna rozpada się w potężnym grzmocie i oślepiającym błysku. Otwieram oczy. Wciąż słyszę swój jęk. Poduszka jest mokra od potu. Prześcieradło też. Oddycham ciężko, próbuję uspokoić szum w skroniach, rozluźnić zaciśnięte kurczowo palce. Nie mogę wyprostować kciuka lewej dłoni. Ciągnę za niego prawą, ale jestem zbyt słaby. Skurcz narasta, zginają się kolejne palce, potem cała dłoń, ból staje się nie do wytrzymania. Przygryzam wargi do krwi, żeby mój krzyk nie obudził sąsiadów… *** – Jak się pan czuje? – W głosie lekarza słyszę szczerą troskę. Pochyla się nade mną, lekko, tylko na tyle, bym nie miał wątpliwości, że naprawdę interesuje się moim losem. – Do… – Muszę odchrząknąć, przełknąć gęstą ślinę i rozkleić zaschnięte wargi. Za mało piję. I nie odzywałem się do nikogo od wczoraj. – Dobrze. – Cieszę się. Obustronne zapalenie płuc w pana wieku jest niebezpieczne. Pan Wolnarowitz trafił do nas dosłownie w ostatniej chwili. Ostatnie zdanie wypowiada już do stojących wokół mojego łóżka młodych ludzi. Wszyscy mają na sobie nieskazitelnie białe kitle. Studenci i studentki. Przyglądają mi się z poważnymi minami – mojej twarzy, ramionom i splecionym na brzuchu dłoniom. Jak rzadkiemu okazowi skorupiaka wyrzuconemu przez sztorm na plażę. Albo nieforemnemu dziwadłu, leżącemu bezradnie na środku wybrukowanego rynku, które dopiero co powalili kamieniami, rzucanymi naprędce zza drewnianych ścian koślawych domów. Mam ochotę krzyknąć, żeby sobie już poszli, i nawet zbieram się w sobie, ale wtedy lekarz ponownie zwraca ku mnie swoją zadbaną twarz i mówi: – Pana syn dzwonił dziś rano. Bardzo się o pana martwi, prosił, żeby powiedzieć, że przylatuje pojutrze. *** Drzwi otwiera mu Yulia. Słyszę jego głos, cichy, grzeczny. Przedstawia się, potem rozmawiają przez chwilę, ale półszeptem, nic nie rozumiem. Leżę wystrojony w koszulę i spodnie. Yulia zignorowała moje protesty – przecież dzisiaj jest wtorek! – i umyła mi włosy, a potem je uczesała. Nie chciałem się zobaczyć w lusterku. Patrzę w okno. Deszcz wciąż pada, już kilka godzin. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz padało tak długo, może w grudniu? Nie pamiętam też, kiedy ostatni raz czułem krople deszczu uderzające o moją skórę. Nagle bardzo chciałbym znaleźć się gdzieś tam, za oknem, z dala od tego pokoju, tego łóżka. Wypełnia mnie ni to smutek, ni to złość, dziwne to takie, nie wiadomo, czy się człowiekowi chce śmiać, czy płakać. Mój syn zmężniał, może nawet nie poznałbym go w większej grupie ludzi. Włosy ma rzadsze, ale je zapuścił – gdy spogląda w tył, pewnie na Yulię, dostrzegam cienki kucyk, zwisający smętnie z za dużej jak dla niego głowy. Źle to wygląda, nie podoba mi się, czy ta jego żona nie może jakoś mu tego wytłumaczyć? Na szczęście zgolił w końcu tę okropną brodę. Chyba trochę przytył, ale luźna koszula utrudnia dokładną ocenę. Największe zmiany dostrzegam jednak w oczach: nie ma w nich już tej młodzieńczej energii, którą tak zachwycała się jego matka. Mam wrażenie, że patrzy na mnie dojrzały, niemal obcy mężczyzna. – Nie masz parasola? Spogląda w dół, na kilka mokrych kropek przy swoich stopach. – Tam, gdzie teraz mieszkam, nie padało od pięciu lat. – Uśmiecha się lekko, w kącikach jego oczu pojawiają się zmarszczki. To też nowość. Przyglądam mu się w milczeniu. – Cześć, tato. – Cześć, Marcel. I znowu milczymy. Ciszę przerywa Yulia, która staje w drzwiach do pokoju. – Zrobię herbaty. – Nie trzeba… – Dobrze. Odzywamy się jednocześnie. Znowu cisza. Dlaczego tak stoi? Dlaczego nie podejdzie do mnie, nie uściska? Nie wiem, czy tego właśnie chcę, ale na pewno byłoby to lepsze niż to jego stanie i patrzenie na mnie, jakbym to ja zrobił coś złego. Yulia uśmiecha się samymi ustami i wychodzi do kuchni. Marcel odprowadza ją wzrokiem, potem znowu spogląda na mnie. – Byłem w szpitalu. – Wiem. – Codziennie. Odwracam wzrok. Milczę. Chcę mu tyle powiedzieć, a nie mogę otworzyć ust. Zaciskam pięści, na pewno to widzi. Gdy kilka minut później Yulia wchodzi z dwoma kubkami w rękach, Marcela już nie ma. *** – Źle zrobiłam, że to okno zostawiłam uchylone. Bardzo pana przepraszam. Yulia kończy mnie wycierać. Jest południe, pierwszy grudnia, czwartek. Przychodzi od ośmiu miesięcy i czterech dni. Przed nią były trzy inne pielęgniarki: dwie Polki, jedna Ukrainka – jak Yulia. Ma na sobie koszulkę na ramiączkach. Przyglądam się jej rękom. Są szczupłe, ale pod bladą skórą przy każdym ruchu poruszają się silne mięśnie. Yulia sięga po stojące na taborecie opakowanie z pudrem. Wytrząsa trochę na dłoń, która zaraz znika mi z oczu. Wiem, że wciera puder w moje krocze, ale tego nie czuję. Nie czuję też wstydu, już od dawna. Jest mi tylko tak bardzo smutno. – Zupełnie niepotrzebnie, to na pewno nie przez to. Nie pamiętam, żeby było mi wtedy zimno. – To kłamstwo. Kiedy spadłem z łóżka, gdy w końcu skurcze ustały, leżałem na podłodze przez kilka godzin i trząsłem się z zimna. Yulia patrzy mi głęboko w oczy. Długo. Podnosi się. Sprząta wszystko, wynosi ręczniki, miskę z wodą, puder, grzebień, zużytą pieluchę, brudną poszwę. Jak każdego dnia nie mogę się już doczekać, żeby wyszła i zostawiła mnie samego, a jednocześnie panicznie się tego boję. – Yulio… Zatrzymuje się i odwraca. Jej oczy lśnią, ale nie wiem czym, nigdy nie opanowałem sztuki odczytywania kobiecych spojrzeń. – Nic… nic, przepraszam. Ona ani drgnie. Odwracam głowę w stronę ściany i czekam, aż sobie pójdzie. *** Od przyjazdu Marcela, od dnia, w którym wszedł do mojego mieszkania z dwoma dużymi walizkami i mężczyzną z opieki społecznej, nie mogę się pozbyć dojmującego uczucia smutku. Syn krząta się po mieszkaniu, uczy wszystkiego, co gdzie stoi, gdzie ma odkładać moje książki, skąd brać kremy, pudry i pieluchy. W pierwszych dniach starałem się cierpliwie odpowiadać, nie zważać na potknięcia, zaciskałem tylko zęby, gdy zbyt mocno mnie obejmował albo gdy woda w wannie, do której mnie wkładał, była za zimna lub za gorąca. Uczucie klaustrofobii pojawiło się jednak ze zdwojoną siłą. Ani chwili spokoju, ciągły stres, napięcie, nawet gdy wychodził coś załatwić czy po prostu „przewietrzyć głowę”. Marcel wszystko to widział, tę moją niechęć, pustkę w oczach, gdy siadał wieczorami przy łóżku, żeby poczytać na głos jedną z moich lub przyniesionych z biblioteki książek. Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej zniechęcony, coraz bardziej wściekły. Mam wrażenie, że teraz obaj czekamy już tylko na kolejny wybuch. *** – Spotkałem właśnie Kamionkowską – oznajmia wieczorem, siadając przy moim łóżku. Już jego głos zwraca moją uwagę, a gdy tylko spoglądam mu w oczy, wiem, że stało się coś poważnego. – Poznała cię chociaż? – próbuję jeszcze zażartować, myśląc, że to tylko moje starcze wyobrażenie. – Wciąż pamięta, że nasikałem jej na wycieraczkę. Uśmiecham się, ale natychmiast poważnieję. – Wiesz, co mi powiedziała? Milczę. Boję się spytać, poza tym wiem. Wiem, że mi powie. I wiem, co zaraz usłyszę. Marcel patrzy przez chwilę w okno. – Że to dobrze, że ta banderowska dziwka już się tu nie szwenda. I że już dawno powinni z Polski ją wygnać, jak innych, tylko u ciebie tak długo ukry chować się mogły, bo żydy z ukrami zawsze razem, byle Polskę zniszczyć. Milczę. – Wiesz, wciąż pamiętam, jak nam powtarzałeś, że kiedyś wszystko się tu zmieni. Obiecywałeś, zapewniałeś, prosiłeś, żebyśmy wrócili do kraju. Tomek ci uwierzył i… – Wystarczy! Patrzy na mnie spokojnie. – Wiem, że kochałeś go bardziej, że był… – Nic nie wiesz! Nigdy nic nie wiedziałeś. Zawsze widziałeś tylko czubek swojego nosa! Ja, ja, ja! Tylko pod siebie, ale od siebie to już wielka obraza. Nigdy mu nie chciałeś pomagać, odtrącałeś go, starszy brat, a… – Głos mi się łamie, urywam, dyszę ciężko, chrapliwie. Opadam na poduszkę, czując, jak żal unosi swój ohydny łeb, szczerzy się, oblizuje i zaczyna oplatać mnie od wewnątrz, ściskając coraz mocniej płuca, serce, bezlitośnie. Marcel siedzi nieruchomo, patrzy na mnie w milczeniu. To gorsze niż pogarda, gniew czy pretensje. – Zostaw mnie samego. *** Skręcił za róg i już był w miasteczku, szurał koślawo po zabłoconym bruku. Marcela nie ma już drugi dzień. Wyszedł w dniu kolejnego zamachu, to już trzeci w tym roku, a przecież wciąż trwa zima, choć do wiosny zostały niecałe dwa tygodnie. I znowu nie wiadomo dokładnie kto, przyznają się wszyscy i wszyscy zaprzeczają, jedni oskarżają drugich, Rosja Niemcy, Niemcy Rosję, nasi, kolejna prowokacja ukraińskiej partyzantki. Mam wrażenie, że tylko ja rozumiem, że nikt i nigdy nie pozna całej prawdy. Może wcale nie było żadnej bomby w samochodzie zaparkowanym tuż przy wejściu do największego centrum handlowego w Warszawie? Przecież są nagrania z monitoringu! Jakie nagrania… Takie rzeczy może nagrać byle gówniarz z dobrym komputerem! Znowu dajemy się podpuścić, znowu nami manipulują, ogłupiają nas, okłamują. Nie myliło się życie, nie myliła się śmierć, szamoczące się we wzajemnej nienawiści, nie myliły się razem i nie myliły się z osobna, lecz mówiły językiem, którego nikomu z żywych nie dane było pojąć, a kto sądził, że pojmuje, ten ponosił karę, co prawda nie zawsze, bo słowo „zawsze” też jest mylne, ale niekiedy, podług niepojętych wyroków. Nie mogę się dodzwonić do Marcela, kończy mi się jedzenie i woda. Boję się. Boję się, że już nie wróci. Boję się kolejnej wojny, samotności, sąsiadów, śmierci z pragnienia. Do Yulii też nie mogłem się dodzwonić… Żydzi z obrazu Hirszenberga obracają głowy i wpatrują się we mnie z politowaniem. I jeszcze te wszystkie korowody dziwadeł, rzekomych wróżb, fałszywych przyrzeczeń. Zbywała je obojętnie. Ledwie zauważyła, że w mieście zjawił się kulawy drągal, widziadło ulepione z przaśnych strachów, karłowatych nadziei, ulęgnięte z zabobonnych bajań babek przy piecu. Jeśli tak wyglądają teraz prorocy… Zamykam gwałtownie książkę i rzucam ją na podłogę. Nie mogę, nie dam rady. Oczy zaczynają mnie piec, podchodzą wilgocią. Łkam rozpaczliwie, długo, zawodząc przeciągle, aż w końcu ktoś zaczyna walić czymś w rury od centralnego ogrzewania. *** Nad nieruchomą taflą wody unoszą się poszarpane pasma mgły. Blask latarni przenika je, nadając zbiornikowi bajeczny klimat. Nie byłem tu od lat, niewiele się zmieniło, może tylko asfalt alejki trochę bardziej popękał. Jest chłodno, słońce dopiero zbliża się od dołu do horyzontu. Wyobrażam sobie Ziemię, przesuwającą się po jej kulistym cielsku rozmazaną granicę pomiędzy goniącym światłem a uciekającym mrokiem. Jak długo jeszcze będzie trwał ten taniec życia i śmierci? – Chodźmy na mostek – mówię, poprawiając koc, którymi syn przykrył mi kolana. Bez słowa łapie za rączki wózka i pcha mnie po drewnianym pomoście. Kilka minut później wznoszę się po łagodnym betonowym łuku, stajemy na szczycie, widok stąd jeszcze bardziej zachwyca. Ciszę przerywa głośny plusk. – Są tu ryby? – Marcel przechyla się przez barierkę. – Nie wiem, może wpuścili trochę. Odwraca się. Nie patrzę na niego, ale wiem, że on patrzy na mnie. – Cieszę się, wiesz, tato? Nie odrywam wzroku od jednej z latarń. – Wszystko będzie dobrze, masz jeszcze tyle życia przed sobą. Przyzwyczaisz się, zobaczysz. Muszę zamrugać. Odchrząkuję, spoglądam na niego i przytakuję. Uśmiecha się, dawno nie widziałem go tak radosnego. Odwraca się i przygląda nadchodzącemu wschodowi słońca. Przepraszam, Marcel… Łapię za koła wózka i pcham z całej siły. Raz, drugi, wózek nabiera pędu, słyszę krzyk syna, robię głęboki wdech, mostek się kończy, z tej strony alejka skręca gwałtownie, przejeżdżam przez nią, mgła wyciąga się ku mnie, rozchodzi, odsłaniając ciemną wodę. *** Strach ustępuje miejsca spokojowi. Opadam powoli, otacza mnie coraz większa ciemność, aż w końcu czuję pod plecami dno. Oczy zaczynają mnie piec, zamykam je, ulga jest natychmiastowa. Ból mija, ucisk w klatce piersiowej maleje, żal wydaje się nagle czymś niewyobrażalnie odległym. To moje miejsce, odnalazłem je, w końcu, po tylu latach. Czuję, jak moje ciało zamienia się w glinę. Chcę tu zostać, chcę, żeby przykrył mnie muł, żeby czas w końcu mnie unicestwił. Otwieram usta i pozwalam zimnej wodzie wypchnąć z siebie resztki powietrza… Powrót Mama chwieje się lekko i opiera na mojej ręce. Podtrzymuję ją, jest taka lekka, krucha, boję się, że jeśli zbyt mocno zacisnę palce na ukrytym pod czarnym rękawem bluzki chudym przedramieniu, mogę je złamać. Patrzę na mamę z góry, w jej zapadniętych w głąb twarzy oczach widzę lśniący smutek. Wolną ręką obejmuję ją w talii. – Nie dam rady, synuś – mówi prawie niedosłyszalnie. – Nie dam rady… Spoglądam na świeżo wykopany, mieniący się jeszcze tłuszczem czarnoziemu grób, ciemnobrązową, trochę tylko przysypaną, trumnę wzór papieski, „tylko nie niemiecki czy amerykański, synkowie, ojciec będzie się w niej ciągle przewracał”, potem unoszę wzrok na poważne twarze braci, ich żon, dzieciaków starszych i młodszych, kilku sąsiadów i sąsiadek, księdza, czterech grabarzy w znoszonych garniturach i z powrotem patrzę na mamę, na jej twarz obleczoną bladą, pomarszczoną, niemal prześwitującą skórą, wystające kości policzkowe i ciemną kreskę ust. – Chodźmy stąd – wyszeptuję i prowadzę ją przez rozedrgane sierpniowym upałem powietrze ku oddalonej o kilkaset metrów bramie cmentarza. Idziemy powoli, jeden krótki krok za drugim, wzdłuż rzędu w większości zapomnianych, zaniedbanych grobów, ostrożnie, trzymam ją i uważam, żeby żadne z nas nie straciło równowagi na wyłożonej popękanymi od wszędobylskich korzeni płytami alejce. Z każdym krokiem czuję na sobie coraz cięższe spojrzenia. Moich braci, ich żon, ich dzieciaków starszych i młodszych, kilku sąsiadów i sąsiadek mamy, i księdza wraz z grabarzami. Niecałe trzy godziny później siedzę na trzeszczącej ze starości ławce, wciśniętej w kąt maleńkiego ganku, który tata sam dobudował wiele lat temu, żeby mama przestała w końcu narzekać na błoto w sieni. Na podwórko wjeżdżają niemal bezgłośnie dwa duże, lśniące salonową nowością samochody. – Gdzie mama? – pyta wyraźnie wzburzony Zbyszek, najmłodszy brat. W tle jego żona i dzieci rozglądają się z wyraźną niechęcią po podwórku. – Odpoczywa. – Sama nie chciała być na stypie czy to twój pomysł? Patrzę na niego, trochę za długo, wiem, ale nie mogę się powstrzymać. Poza tym potrzebuję chwili, żeby uspokoić wezbraną gwałtownie niechęć, nie chcę kolejnej kłótni, a przynajmniej nie dzisiaj. Gdzieś za nim rozlega się pisk, odwraca głowę, a ja wykorzystuję okazję – wypuszczam głośno powietrze i rozluźniam zaciśnięte pięści. Obaj przyglądamy się rodzinie drugiego brata, średniego, która również zdążyła już wyjść ze swojego samochodu. I oni, i te ich samochody, i ta roztaczana przez nich aura kojarzą mi się z niepasującym puzzlem, który ktoś usiłuje wcisnąć do złej układanki. – Może dajcie jej trochę odpocząć, co? – mówię do brata, gdy odwraca głowę w moją stronę. Teraz to on patrzy na mnie tak, jak niekiedy patrzy się na brudnego bezpańskiego psa, który staje na środki ścieżki. Potem rusza z miejsca bez słowa i wchodzi do domu. – Buty chociaż byś zdjął – rzucam za nim, ale ignoruje mnie i znika w sieni. Wzdycham i kręcę głową, a gdy widzę, że ta przesiąknięta jeszcze zapachami miasta, jego jazgotem i krzykliwością grupa, która zdążyła się już po kostki zapaść w podwórkową ziemię, zaczyna brnąć w stronę domu, wstaję ciężko, poprawiam koszulę i próbuję się przygotować na najgorsze. Stoję na skraju gospodarstwa, tuż przy płocie z siatki, pod wierzbą pochyloną lekko w stronę oddalonego o jakieś sto metrów domu, jedyną z tej strony – wierzbą, której tato darował kiedyś życie. Jest wczesny poranek – odkąd tu przyjechałem to moja ulubiona pora dnia; codziennie wstaję skoro świt, wypijam szklankę wody nabranej dzień wcześniej ze studni, zaglądam przez uchylone drzwi do mamy, czasem przykrywam ją odrzuconą kołdrą, a potem chodzę, przyglądając się temu światu, wąchając go i wsłuchując w wydawane przez niego odgłosy. Po dwudziestu latach w wielkim mieście, otoczony wszechobecnym betonem, zgiełkiem i ciężkim od smogu powietrzem, to miejsce jest prawdziwym rajem wypełnionym wspomnieniami z dzieciństwa. Jestem tu już drugi tydzień i wciąż zdumiewa mnie, jak inne, lepsze i piękniejsze, jest to wszystko, i jak bardzo różni się od moich wspomnień. Kilkaset metrów przede mną wznosi się długa na ponad kilometr, wysoka i zielona ściana blachy. – Nie da się tu wytrzymać – mówi Henryk, średni brat. Stoi obok, przyszedł tu za mną, w milczeniu ciężkim, jak krople rosy, które strącam palcem z drucianych oczek siatki. – Nic, tylko ten szum, od rana do nocy, od nocy do rana. Czasem myślę, że to właśnie wpędziło ojca do grobu. Odwracam głowę i patrzę na niego w zamyśleniu. Chyba dostrzegł to w moich oczach, bo tężeje nagle, napina się pod tą swoją twillową koszulą, na jego szyi pojawia się ciemniejsza plama. – No co? – rzuca ostro, odwracając się do mnie całym ciałem. Wzruszam ramionami i wracam do przyglądania się łące. – Nic. – Przecież widzę! – Co takiego widzisz? – Że masz coś do mnie. Od samego początku, od przyjazdu, patrzysz na mnie jakoś tak… – No jak? – Co, sam nie wiesz? Tłumaczyć ci muszę? – Jakbym wiedział, tobym nie pytał. Widzę kątem oka, że wbija we mnie wzrok, niemal czuję bijącą od niego złość, ale dziś nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Nie jesteśmy już dziećmi, dorosłem, dojrzałem, nie muszę z nim o nic walczyć, ani o ostatniego cukierka, ani o uwagę ojca. Stoimy tak jakiś czas, po czym coś w nim mięknie, garbi się i odwraca w stronę autostrady. Spomiędzy jego zaciśniętych warg wydobywa się ciche przekleństwo. – Nigdy nie umiałem z tobą rozmawiać. – Żaden z nas tego nie umie. – Spogląda na mnie zaskoczony moim łagodnym tonem. – Ale wiesz, co martwi mnie bardziej? Że tyle lat dorośli jesteśmy, a nigdy nie spróbowaliśmy nawet czegoś z tym zrobić. W jego oczach znowu pojawia się ta jego milcząca zaciętość. Znam ją, wiem, co dzieje się teraz w jego głowie, niemal widzę te kotłujące się emocje, pojawiają się i znikają z jego twarzy. Czekam spokojnie, aż wszystko to samo znajdzie ujście lub rozejdzie się, jeszcze bardziej go zatruwając. – Maciek… – odzywa się w końcu. – No? Wzdycha głęboko, unosi rękę, łapie jedną z brzozowych gałązek i urywa ją szybkim szarpnięciem. – Co myślisz o… no wiesz, o tym, co powiedział wczoraj Zbyszek? Robi mi się dziwnie gorąco, wzdrygam się i zaciskam szczękę. Henryk za to jakby się kurczy, jeszcze bardziej garbi. Udaje mi się opanować, oddycham głęboko przez nos, a potem przenoszę wzrok z powrotem na rozciągającą się za siatką zieleń. – O oddaniu mamy do przytułku i sprzedaży ziemi? Nie potwierdza, ale wcale nie musi. Zaciskam palce na chłodnym i wilgotnym drucie. – Nigdy się na to nie zgodzę. – Możemy porozmawiać? Odrywam wzrok od książki i patrzę na Zbyszka. Stoi w drzwiach, nadal w garniturze, ale ze zmienionym już wyrazem twarzy. Takim go pamiętam, cały czas jakby zamyślony, nieobecny, ze zmrużonymi lekko oczami. Jakby nieustannie obawiał się, że zostanie zaatakowany. Kiwam głową. – Siadaj – odpowiadam, skinieniem głowy wskazując na stojące obok krzesło. Siada ciężko i zaczyna się przyglądać coraz dłuższym cieniom, pełznącym powoli, niemal niedostrzegalnie, po zapuszczonym podwórku. Nie zamierzam go popędzać, zamykam książkę i odchylam się na oparcie ławki. – Inaczej to zapamiętałem – mówi w końcu, wciąż na mnie nie patrząc. – Co? – To. – Ruchem głowy wskazuje w stronę błota na podwórku, zardzewiałej bramy, szopki, udeptanej trawy, łąki, drogi utwardzonej chyba tylko maminymi stopami i ciemnej już, poszarpanej ściany lasu wtapiającej się powoli w niebo. – Inaczej. I znowu milczymy, wpatrzeni w ojcowiznę, zasłuchani we własne myśli. Spoglądam na jego profil. Ten sam lekko garbaty nos i wypukłe czoło, ale nie mogę nie dostrzec tego, jak przez te ostatnie lata zmężniał, wydoroślał. Nie był już tym samym Zbysiem, którego tak nienawidziłem, gdy postanawiał się bawić w naszym wspólnym pokoju akurat wtedy, gdy ja potrzebowałem chwili spokoju, żeby odrobić lekcje, posklejać model okrętu czy rozdrapać którąś z ran po żyletce. – Przecież nie wiesz, co w tej ziemi siedzi – rzuca niespodziewanie w coraz chłodniejsze powietrze. – Nie wiadomo, co rozpylali. Nie pamiętasz, jak się tata skarżył trzy lata temu, w dwudziestym piątym? Wszystko się wtedy zaczęło, do tego czasu zdrowy był przecież, a potem? Wrak człowieka. Po co ci to? Mieszkać tu będziesz? Sam jak… – urywa i dopiero teraz obraca głowę w moją stronę. – Przepraszam, Maciej. Wyrwało mi się, nie… Macham ręką. – W porządku, braciszku. Było, minęło, akurat tej rany żadna sól już nie podrażni. I choć tak właśnie jest – po mojej dawnej wrażliwości nie ma już bowiem śladu – to nagle czuję do niego zadziwiająco silną niechęć. Pomieszaną z żalem, tym samym, który pojawiał się z regularnością faz księżyca i który żywiłem, zdaje się, po równo do obu braci. Patrzę Zbyszkowi prosto w oczy. – Nie zgodzę się na sprzedaż tej ziemi. Nigdy. Otwiera usta, ale od razu je zamyka. Nie odwraca wzroku, jednak w jego spojrzeniu nie ma choćby cienia zaciętości czy gniewu. Jeśli już to smutek, który sprawia, że moja niechęć zmienia się w gorzkie przeświadczenie o własnej głupocie i małostkowości. – Niech cię… – zaczynam, podnosząc się z ławki, ale nie kończę. Zbyszek wyciąga w moją stronę rękę, ale uchylam się i szybkim krokiem idę w stronę bramy, prosto w objęcia zapadającej coraz szybciej nocy. Chłopak siedzi na pieńku ze wzrokiem utkwionym w trzymanym w dłoni telefonie. Jego pochylona twarz zdaje się promieniować odbitym, zimnoniebieskim blaskiem – nie jest już ciemno, słońce zdążyło się wznieść nad horyzont, ale przy lekko przekrzywionej, porośniętej mchem i pleśnią ścianie szopy wciąż panuje półmrok. Cokolwiek ogląda, jest tym tak pochłonięty, że moją obecność spostrzega dopiero wtedy, gdy zatrzymuję się tuż obok. Aż podskakuje i unosi gwałtownie głowę, odwracając urządzenie ekranem do dołu. – Wujek… – odzywa się niepewnie, sięgając dłonią do ucha i wyciągając z niego małą słuchawkę. – Coś nie tak? – A co by miało być nie tak? – Uśmiecham się. – Co cię z domu tak wcześnie wygnało? Wzrusza ramionami. – Nie mogę tu spać. – Za cicho, co? Też tak miałem, nie martw się… – Chcę powiedzieć, że za kilka dni przejdzie, ale przypominam sobie, że będzie już wtedy daleko. Drapię się po głowie i rozglądam. – Idę na krótki spacer, chcesz dołączyć? Zastanawia się i krzywi. – Chyba nie, dzięki. – Jak tam chcesz – mówię i ruszam w stronę starej furtki. Po kilku krokach odwracam się jednak i gestem wskazuję na telefon. – Ale w tym swoim telefonie takich rzeczy, jakie są tu, tam pod lasem, to ty nigdy nie doświadczysz. – Rzeczy? – Ogląda się i patrzy w stronę niedalekiej ściany drzew, wyraźnie zaciekawiony. – Niby jakich? – Nie chce mi się tłumaczyć. Zresztą od pieluch miastowy jesteś, nigdy nie zrozumiesz, choćbym ci do nocy nawijał. No, chodź, za godzinę będziemy z powrotem, twoja matka nawet się nie zorientuje. Trafiam. Spogląda w stronę domu, widać, że myśli intensywnie. W końcu kiwa głową, wstaje i chowa telefon do kieszeni. – Zamknij oczy – mówię, gdy wchodzimy między pierwsze drzewa. Słońce jest już dość wysoko, za nami, nad łąką unoszą się poszarpane pasma porannej mgły. – Po co? – Chłopak patrzy na mnie dziwnie, jego twarz poważnieje, obraca się i cofa o pół kroku. Kręcę głową i uśmiecham krzywo. – Żebyś przestał patrzeć – mówię łagodnie. – Zaufaj mi, zamknij oczy. Zamiast tego w jego spojrzeniu pojawia się jeszcze większa nieufność. Wzdycham. – W porządku, zamknę pierwszy. Możesz dołączyć, kiedy będziesz chciał. Tylko powiedz mi, gdy to zrobisz, dobrze? I możesz się trochę odsunąć, jak się boisz, że coś ci zrobię. To jak, umowa stoi? Mija chwila, ale kiwa w końcu głową. Zamykam oczy. I świat posłusznie, natychmiast maleje, zapada się w sobie, skupia w otaczającej mnie ciemności. Jak zawsze potrzebuję chwili, by zaczęły docierać do mnie nieobecne jeszcze przed sekundą dźwięki i zapachy. Odgłosy ptaków – których nie umiem, co prawda, nazwać, ale w niczym mi to nie przeszkadza – zaczynają górować nad nieustającym nigdy szumem tirów, przetaczających się jeden za drugim po autostradzie. Robię głęboki wdech przez nos. Zawsze wydawało mi się, że węch mam co najwyżej średni, działający wyłącznie w skrajnych sytuacjach, jak mikroskopijna kuchnia w mojej kawalerce wypełniona dymem z przypalonego naleśnika czy nachylający się nade mną PiEM z halitozą. Tu jednak mam wrażenie, że codziennie odkrywam nowe zapachy. Na łące, w lesie, w domu. Mgła, rosa, trawa, butwiejące deski starej komórki na narzędzia, zachód słońca, gwiazdy w noce, połyskujące światłem sprzed milionów lat, z prehistorii. Nawet mama ma swój zapach, mydlano-starczy, który roztacza co wieczór, gdy odprowadzam ją z łazienki do łóżka, drobną, smutną, drżącą, i kładę do łóżka, wzbierający na intensywności, gdy pochylam się nad nią i całuję w czoło. Wychowywałem się tu, a i tak teraz wszystko jest dla mnie jak nowe, oszałamiające i pobudzające jednocześnie. Na samą myśl o powrocie do miasta odczuwam smutek, który, co stwierdziłem ze zdumieniem wczoraj wieczorem, był silniejszy niż ten, który czułem, gdy dowiedziałem się o ojcu. Słyszę stłumione sapnięcie i krótki krzyk. Otwieram oczy. W pierwszej chwili myślę, że chłopak odszedł, wrócił do domu albo poszedł głębiej w las, ale gdy rozlega się kolejny, głośniejszy i wyraźnie już przestraszony krzyk, patrzę nieco w bok i widzę jego wierzgające na wszystkie strony stopy. Chłopak leży w gęstej wysokiej trawie, z której wystają strzeliste i grube łodygi o długich, pierzastych liściach i rozłożonych szeroko na boki pędach zakończonych rozłożystymi kwiatostanami. – Nie ruszaj się, leż spokojnie! – krzyczę i rzucam się w jego stronę, ale on, jakby przeczuwał już, co mu grozi, wpada w coraz większą panikę. Próbuję złapać jego nogę, ale kopie mnie prosto w twarz tak mocno, że upadam na plecy. Jego wrzask przechodzi w piskliwy sopran, czuję krew na ustach, potrząsam głową, zrywam się z trawy i tym razem udaje mi się złapać najpierw jedną łydkę, potem drugą, a sekundę później jednym szarpnięciem wyciągam chłopaka na ścieżkę. – Spokojnie, już, mam cię, spokojnie… – mówię, próbując go przytrzymać, ale on w ogóle mnie nie słucha. Wyrywa mi się, zrywa na równe nogi i rusza w stronę gospodarstwa. Biegnę za nim, jego krzyk cichnie nagle i przez głowę przebiega mi myśl, że może jednak nic mu nie jest, że to wcale nie był… Wtedy chłopak najpierw chwieje się, zatacza, staje, a potem zgina wpół i wymiotuje. Na jego odsłoniętych nogach, rękach i twarzy pojawiają się czerwone plamy. Znowu krzyczy, nie, wyje raczej pomiędzy kolejnymi wstrząsami wywoływanymi skurczami żołądka, a ja mam wrażenie, że gardło i płuca zacisnęły mi się już na zawsze. Klękam tuż przy nim i patrzę bezradnie, jak skóra chłopaka zaczyna lekko dymić. Czuję pieczenie i zdumiony spoglądam na swoje dłonie: całe ich wnętrze i przedramiona lśnią złowrogą czerwienią. – Willi! – Słyszę dziwnie stłumiony, kobiecy krzyk. Unoszę głowę, wszystko wokół zaczyna wirować: sylwetki moich braci, ich żon, dzieci, to zbliżają się, to oddalają, i mnie też robi się niedobrze, krzywię się i zamykam oczy, próbuję powstrzymać wymioty, ale nie daję rady, wyrzucam z siebie parzącą maź, która spływa mi po brodzie i kapie na uda. Jakiś cień pojawia się obok mnie, krzyki stają się jakby wyraźniejsze, bełkoczę coś, nie mogę unieść ręki, coś uderza mnie w ramię i przewraca. Trawa i ziemia są cudownie chłodne, wymiotuję jeszcze raz i nagle robi mi się lepiej, chyba nawet udaje mi się uśmiechnąć, ale nie jestem tego pewien, ręce wciąż oblewa mi płynny ogień. Cień porusza się, rozdwaja, pochyla nade mną, to chyba Henryk, a może Zbyszek, znowu są nie do odróżnienia, jak wtedy, jak wiele lat temu, gdy mieszkaliśmy wszyscy trzej w jednym pokoju. Zamykam oczy i, dokładnie tak jak się tego spodziewam, świat posłusznie maleje, zapada się wokół mnie, ale choć znów czekam i czekam, i czekam, to tym razem poza ciemnością nie ma niczego więcej. The future is now 1 Lśniącym od potu ciałem kobiety wstrząsa dreszcz. Jej plecy wyginają się w łuk, palce dłoni zaciskają na prześcieradle, rozłożone szeroko nogi drżą, a spomiędzy rozwartych, napompowanych niemal karykaturalnie wypełniaczem warg wydobywa się przeciągły jęk, który po kilku sekundach przechodzi w wycie. – Świetnie, bejbe! Idealnie, nie przestawaj. Pusz, pusz! Patrzę ze swojego miejsca pod ścianą na wymuskanego mężczyznę z dużym smartfonem w dłoni. To mąż tej wyjącej kobiety, poród „idzie” na żywo, płatny streaming. Oboje są znanymi celebrytami, podobno, nie znam ani ich, ani większości klientów kliniki, w której z takim trudem znalazłam pracę kilka miesięcy wcześniej. – Chyba… – Mężczyzna pochyla się i wkłada telefon między nogi żony. – Tak! To główka, yes!, yes!, bejbe, jesteś megazajebiście dzielna, brawo, to nasze bejbi… Kobieta krzyczy ponownie, widzę, że prześcieradło pod jej tyłkiem robi się czerwone. Sprawdzam wskazania aparatury: puls w normie, ciśnienie też, wszystkie diody palą się na zielono, wszystko zgodnie z protokołem, znajomość którego poświadczam za każdym razem własnoręcznie złożonym podpisem. Żadnego powodu do interwencji. Nieuzasadnione przerwanie transmisji z naturalnego porodu to kolosalne odszkodowanie. I natychmiastowe zwolnienie z naganą, która będzie się za mną ciągnąć do śmierci. Nie stać mnie na to. Nie teraz, nie w tych popierdolonych czasach. – Chłopak! Zajebiście bjuti boy! – krzyczy facet wprost do obiektywu aparatu w swoim telefonie. – Tylko patrzcie, kozak, co!? Szerujcie, kochani, szerujcie, zaraz dobijemy do miliona wyświetleń. Ale jazda, kurwa, ale zajebista jazda! Dałaś radę maleńka, urodziłaś… Facet drze się dalej, a ja przezornie odwracam wzrok, staram się wtopić w otoczenie, w ścianę, jak kameleon, byle tylko nie zwrócić na siebie uwagi nabuzowanego samca. Wspomnienie tego, jak miesiąc temu podobny typ kazał mi trzymać telefon, a sam zabrał się za wyciąganie dziecka z na wpół przytomnej żony, wciąż jest zbyt żywe. Wolę już szybkie poprawianie makijażu na spoconych, wyczerpanych twarzach świeżo upieczonych matek – podobno pierwsze zdjęcie z nowo narodzonym dzieckiem zarabia nieraz tyle samo co streaming. Na szczęście tym razem wszystko przebiega bez żadnych komplikacji czy niespodzianek. Niedługo po noworodku z kobiety wysuwa się szarosiny popłód, choć łożysko musiało być umiejscowione nisko w macicy, bo krwawienie jest większe niż zwykle. Celebryty i dziecka już nie ma. Jesteśmy we dwie, kobieta leży w milczeniu, wpatrzona w sufit. Pakuję wszystko do plastikowego worka, który później wyrzucę do specjalnego kosza na medyczne odpadki, i zaczynam wycierać ostrożnie krocze. Ciemna krew wciąż sączy się spomiędzy opuchniętych warg sromowych. Unoszę głowę i napotykam spojrzenie kobiety. – Wszystko jest w porządku – mówię głośniej, żeby usłyszała mnie przez maseczkę, siląc się przy tym na swobodny ton, bo nie chcę, a raczej nie mogę jej przestraszyć, wszystko musi być idealne, „klient – nasz pan” wiecznie żywe, a teraz, w tych chorych czasach, chyba jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. – Muszę tylko przeprowadzić kontrolę jamy macicy. To standardowa procedura poporodowa – dodaję szybko na widok zaniepokojenia w oczach kobiety. – Proszę się położyć i spróbować rozluźnić, to zajmie tylko chwilę. 2 – Coś się stało? Kręcę głową i opadam na rozłożone, dwuosobowe łóżko, które zajmuje niemal cały pokój. Michał, mój mąż, wciąż stoi w miejscu, w którym go zastałam piętnaście minut temu, gdy otworzyłam sobie drzwi i rzuciłam plecak na podłogę – przy oknie. Pewnie znowu cały wieczór spędził na przyglądaniu się przesłoniętemu bladoróżowymi chmurami niebu. – Na pewno? Wyglądasz, jakby… – Na pewno! – wybucham niespodziewanie nawet dla samej siebie. I od razu tego żałuję. Ale nic nie mówię, nie przepraszam, nie próbuję wytłumaczyć swojego zachowania. Chcę, ale nie mogę się do tego zmusić. Siedzę tylko i oglądam swoje dłonie. Widzę kątem oka, że Michał patrzy na mnie przez chwilę, po czym odwraca się bez słowa i wychodzi z pokoju. Zastanawiam się, co zrobi tym razem. Czekam. Cichy trzask zamka w drzwiach wejściowych. Zamykam oczy i chowam twarz w dłoniach. Łkam bezgłośnie, bo może wcale donikąd nie poszedł, tylko stoi na korytarzu i nasłuchuje. Gdy udaje mi się w końcu uspokoić, wstaję z westchnięciem, ocieram łzy i idę do łazienki. Po drodze poprawiam na ścianie zdjęcie w grubej, czerwonej ramie. Widać na nim mnie i Michała, wtedy jeszcze mojego chłopaka, stoimy młodsi o kilka lat i bagaż życiowych doświadczeń, objęci, ze stopami zagrzebanymi w piasku pustej plaży, a za nami promienie zachodzącego słońca odbijają się w spokojnej tafli Bałtyku. Łazienka jest taka sama jak nasze mieszkanie – mała. Klaustrofobiczny kwadrat, półtora na półtora. Po odjęciu prysznica, kosza na bieliznę i szafki z umywalką zostaje niewiele miejsca. Akurat tyle, by stanąć przed lustrem. Nawet paznokcie u stóp obcinam w przedpokoju. Albo na balkonie, ale tylko wtedy, gdy na sznurkach wisi pranie, które osłania mnie przed wzrokiem przechodniów czy wścibskich sąsiadów z naprzeciwka. A i tak za każdym razem boję się, że ktoś zdoła zrobić mi zdjęcie albo nagrać krótki film, który potem z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu stanie się wiralem. Pozostałe dwadzieścia sześć metrów kwadratowych to jeden pokój, kuchnia, miniaturowy przedpokój, w którym nie ma nawet miejsca na szafkę na buty, i toaleta, która jest tak mała, że Michał załatwia się przy otwartych drzwiach. Cały spadek po jego rodzicach. Po moich zostały mi tylko wspomnienia. Mieliśmy duży dom pod miastem, ale tata musiał go sprzedać w trzydziestym drugim. Choroba mamy i największy „kryzys migracyjny nowożytnej Eurazji” (zwrot, którego po raz pierwszy użył prezydent Niemiec podczas wystąpienia w Moskwie w 2034 roku) to zbyt kosztowne połączenie, szczególnie dla kogoś, kto prowadził jednoosobową firmę. Własny kąt, „prawdziwy cud” – jak mówią nasi znajomi z udawaną radością, choć ja nie mogę się pozbyć wrażenia, że tak naprawdę w ich głosach pobrzmiewa zazdrość. Marzę o kąpieli, ale jest dopiero wtorek, racjonowanie wody trwa dopiero od kilku miesięcy i wciąż nie mogę się do tego przyzwyczaić. Zgodnie z grafikiem, który opracowaliśmy z Michałem zaraz po wejściu nowych obostrzeń, dziś mogę tylko umyć ręce i przepłukać opuchnięte i zaczerwienione oczy. Patrzę na swoje odbicie w lustrze. Szczupła, pociągła twarz, duże, niebieskie oczy, nieco zbyt mdłe wargi i jasne włosy obcięte na zapałkę, najmodniejszą, bo najpraktyczniejszą, fryzurę trzeciej dekady dwudziestego drugiego wieku. Ciekawe, czy wciąż mi się kręcą? Łapię skórę na lewym policzku i mocno ją odciągam. Nie lubię się, nie lubię kobiety, którą się stałam, ale nic nie mogę z tym zrobić. 3 Michał wraca, gdy leżę już w łóżku. Słyszę, jak zdejmuje buty, idzie do kuchni, wypija trochę wody. – Przepraszam, to… – zaczyna, gdy siada przy mnie i kładzie mi gorącą dłoń na odsłoniętym ramieniu. – Nie – przerywam mu. – Nie przepraszaj. Nie chcę tego. Nawet w półmroku mogę dostrzec, że w jego oczach pojawia się niepokój. Mój mąż jest jak otwarta księga, kiedyś, jeszcze przed ślubem, śmiałam się, że to jego największy atut. Tęsknię za tym. Za tamtymi czasami, tamtą mną, tamtym myśleniem, nastawieniem, marzeniami. Robi mi się smutno i ciężko na sercu. Chciałabym wreszcie zasnąć. Muszę odpocząć, muszę się odciąć. – Nie powinienem był wychodzić. Przykro mi. Mnie też. Głaszczę go po twarzy. Uśmiecham się samymi ustami. – Dużo myślałam i… – Wyczuwam dłonią ogarniające go natychmiast napięcie. – …i chciałabym wyjechać. Niemal wyrywa mu się jęk ulgi. – Dokąd? Nad morze? Waham się. – Z Polski. Michał znowu sztywnieje. Próbuję odczytać jego myśli, ale najpierw zamyka oczy, a potem odwraca głowę. Zabiera dłoń, wstaje, podchodzi do uchylonego okna. Przyglądam mu się w milczeniu. Czekam. Na ulicy rozlega się warkot kilku potężnych silników, o tej godzinie to może być wojsko. Napinam się, choć tu, we własnym domu, jestem przecież bezpieczna. Dwa dni temu słyszałam w pracy, że rząd, chcąc zapobiec coraz częstszym zamachom i zamieszkom, zaczyna nękać zwykłych obywateli. Chwilę później cisza staje się jeszcze cięższa. Czuję pierwsze oznaki powracającej irytacji – przyśpieszone bicie serca, ucisk w okolicy prawej skroni. – Dlaczego? – Odwraca się i patrzy mi w oczy. – Dlaczego chcę wyjechać? – Dlaczego wciąż myślisz tylko o sobie. 4 Przez kilka kolejnych tygodni nic się nie dzieje. Świat spokojnie się kończy, a ludzie, przynajmniej ci mieszkający w znanej mi jego części, dalej udają, że tego nie widzą. Po tamtej nocy nie rozmawialiśmy ze sobą przez trzy dni. Mijaliśmy się w mieszkaniu jak obcy ludzie, unikając jakiejkolwiek formy kontaktu, czy to fizycznego, czy wzrokowego. Czwartego dnia upuściłam niechcący kubek z gorącym mlekiem akurat w chwili, gdy Michał przechodził obok w samym bokserkach. Krzyknął z bólu, mleko ochlapało mu prawą stopę, a ja złapałam go odruchowo, gdy tracił równowagę. Bałam się, że nadepnie na któryś z kawałków roztrzaskanego porcelitu. Przytulił mnie wtedy, ale kiedy zobaczyłam jego uniesioną, czerwieniejącą już w kilku miejscach stopę, nie mogłam powstrzymać śmiechu. Święta Bożego Narodzenia spędzamy u znajomych Michała na wsi. Zna ich jeszcze ze studiów. On – niski szatyn o hipnotyzującym spojrzeniu i zniewalającym uśmiechu, ona – wyższa od niego o pół głowy malarka i pisarka z ogromnymi piersiami, których w ogóle nie stara się ukrywać. Pomimo przepięknej okolicy, z dala od najbliższego miasta, rosnącego niepokoju i wszechobecnego napięcia, otoczona soczystą zielenią łąk, czterema kotami i niemal nachalnymi chwilami adorowania ze strony Michała – większość z sześciu spędzonych tam dni chodzę osowiała. Usilnie próbuję to zmienić: co wieczór piję tanie wino i zakładam koronkowe majtki, ale nic nie działa. Czwartego dnia rano, jeszcze przed śniadaniem, kawą i całym tym sztucznie przyjacielskim porannym rytuałem, ale już po kolejnej nieudanej próbie udawania namiętności, Michał oznajmia mi, że ma dość, że się poddaje, rezygnuje i do końca wyjazdu zostawia mnie samą sobie. 5 Pierwszego dnia po moim powrocie do pracy bramę kliniki blokuje liczna grupa ludzi. Stoję przy wielkim oknie na trzecim piętrze i czytam napisy na transparentach. „KONIEC Z PATOLOGIĄ!”, „NIESKALANA POLSKA!”, „ZBUDUJEMY DLA WAS STOS!”, „SM = SS!”. Czarno-szarym tłumem wstrząsa co jakiś czas dreszcz, szura się wtedy i faluje przez minutę, czasem dwie, po czym znowu zamiera. Może ktoś coś wtedy krzyczy?, myślę i oceniam, że na pewno robi to któraś z tych młodych kobiet o najbardziej zaciętych, pozbawionych makijażu twarzach i matowych włosach. – Jak urlop? Odwracam się przestraszona i zaskoczona. Ula, młodziutka recepcjonistka z ustami zawsze pomalowanymi krwistoczerwoną szminką, wychodzi z windy i zbliża się do mnie, kołysząc wąskimi biodrami wciśniętymi w dopasowane spodnie. – Tak sobie – odpowiadam, wciągając zapach jej perfum. – Przynajmniej gdzieś pojechałaś – stwierdza z lekkim uśmiechem i wygląda przez okno. – Że też im się chce. Naprawdę nigdy do tych ludzi nie dotrze, że takie rzeczy to strata czasu? Zastanawiam się, czy skierowała to pytanie do mnie, czy raczej wypowiedziała na głos myśl, część prowadzonego przez siebie od jakiegoś czasu wewnętrznego monologu. Wzruszam ramionami. – Tak było, jest i będzie – mówię, a Ula spogląda na mnie i parska śmiechem. – Dobre to! – woła. – Nie wiedziałam, że taka z ciebie filolożka. Już otwieram usta, żeby ją poprawić, ale przypominam sobie, że to bez sensu. Ula przygląda się jeszcze przez chwilę tłumowi przy bramie, po czym mówi, że ma jakieś dokumenty do sprawdzenia i oddala się, wypełniając korytarzem miarowym stukaniem obcasów. 6 Smród bijący z otwartych drzwi mieszkania na parterze stanowi dla mnie niemożliwą do sforsowania przeszkodę. Cofam się na oślep, niemal spadam ze schodów, a gdy w końcu udaje mi się wydostać na zewnątrz, wymiotuję na drobne kwiaty o czerwonych płatkach, które pielęgnuje moja sąsiadka. Ciało wynoszą dopiero godzinę później, cały ten czas siedzę roztrzęsiona na ławce. – To pani znalazła zwłoki? – pyta starszy policjant, a ja mogę tylko zaprzeczyć ruchem głowy. Nie mam już nic w żołądku, nie mam też już siły, ale czuję, że jeśli tylko otworzę usta, znowu targną mną torsje. – I tak będę miał do pani kilka pytań, proszę nigdzie nie odchodzić – dodaje i zostawia mnie samą, niezabezpieczoną, wyeksponowaną. Siedzę więc dalej, objęta w pasie, skulona, pochylona lekko do przodu. Mam wrażenie, że z każdego okna bloku ktoś na mnie patrzy, może nagrywa właśnie rolkę z idiotycznym komentarzem. Chcę zerwać się z tej ławki i uciec, ale nie potrafię się do tego zmusić, ciało znowu odmawia mi posłuszeństwa. Rozglądam się za policjantem, lecz nigdzie go nie ma. Widzę tylko ratownika medycznego, który stoi koło karetki i pali papierosa. I ludzi z telefonami. 7 Policjant chyba o mnie zapomniał. A może nie zapomniał, tylko dał mi spokój, gdy zobaczył, w jakim jestem stanie? Karetka dawno już odjechała, policja też, rozeszli się również wszyscy gapie, nikt nie nagrywa lajwów, nie relacjonuje na żywo z miejsca, w którym doszło do kolejnego w tym tygodniu, zaplanowanego samobójstwa, a ja wciąż siedzę i wpatruję się w jeden punkt kosmosu. Czekam na Michała. Spóźnia się, miał być zaraz, natychmiast. „Już jadę”, powiedział, gdy w końcu pozbierałam się na tyle, by do niego zadzwonić. Gdy się pojawia, całuje mnie w policzek, siada obok i pyta, jak się czuję, zaczynam mu opowiadać o swoim dzieciństwie. O chomiku, którego dostałam od taty na ósme urodziny i którego rozdeptał przypadkowo mój czteroletni wtedy braciszek. Mówię o plamie czerwieni, która wylała się z chomika na linoleum, i o tym, że przez chwilę chciało mi się śmiać, gdy zobaczyłam, jaki płaski się zrobił. A potem odwracam się do Michała i mówię, że mam już dość. Dość tego kraju, tego świata, tego życia i jego. Jego wiecznego oderwania od rzeczywistości, bałaganiarstwa, niezaradności, kruchości, uśmiechu, dotyku i optymizmu. Wyrzucam to wszystko, a on tylko siedzi i słucha. Nie próbuje mi przerwać, nie wstaje i nie ucieka, nie zostawia mnie, tylko siedzi i słucha. A potem obejmuje czule i gładzi po głowie, czeka cierpliwie, aż przestanę płakać. 8 – Jak to zapłacą?! – Trzydzieści tysięcy. – Trzydzieści?! – I dorzucą dwuletni termin ważności, jeśli zdecydujemy się od razu i zrobimy lajwa z poczęcia. – Przecież… – Michał patrzy na mnie zdumiony. Wciąż zapominam, jaki potrafi być niedojrzały i niezorientowany. W takich chwilach przypomina mojego brata. – Sfałszują datę. To tylko dwa tygodnie. – Mogą?! – Michał, to największa telewizja w kraju. Klinika do nich należy, mogą wszystko, prawie. Pomyśl tylko, ile to pieniędzy. To tylko trzy, może cztery miesiące, a potem… – Przestań! Wpatruję się w niego zdumiona. Nie pamiętam, kiedy i czy kiedykolwiek zwrócił się do mnie takim tonem. Jakby mnie oskarżał, osądzał i wydawał wyrok. Co gorsza, to samo dzieje się w jego oczach. Uśmiecham się lekko i kładę mu dłoń na policzku. – O czym myślisz? – pytam po jakimś czasie, a on aż podskakuje. – Ja?! – No ty, a kto? – Po moim początkowym lęku przed jego nagłą surowością nie ma już śladu; czuję, jak narasta we mnie wściekłość. Z nas dwojga to on zawsze na wszystko narzeka, albo milczy, albo wychodzi z domu. I wszystko zostawia na mojej głowie, to ja muszę się martwić o pieniądze, o rachunki, o wodę, o prąd, o jedzenie… Mam ochotę wrzasnąć mu w twarz, żeby spierdalał, uderzyć, opluć, szarpnąć za włosy, wydrapać oczy, cokolwiek, byle tylko zareagował inaczej niż tym swoim wyniosłym milczeniem. Chyba to widzi, bo podnosi się z kanapy i rusza w stronę drzwi. Zaciskam pięści tak mocno, że paznokcie wbijają mi się we wnętrze dłoni. Wstaję, ale on zatrzymuje się i odwraca. – Przecież już zdecydowałaś – rzuca takim tonem i z takim wyrazem na twarzy, że równie dobrze mógłby uderzyć mnie z całej siły w splot słoneczny. Nie mogę złapać tchu, siedzę nieruchomo, patrzę bezsilnie, jak Michał wychodzi i czuję, że po trochu umieram. 9 Pierwszą rzeczą, którą rozpoznaję, gdy otwieram oczy, jest zdjęcie. To w grubej czerwonej ramce. Stoi na stoliku, niedaleko od mojej głowy. Wśród otaczającej mnie bieli wygląda niemal nierzeczywiście. Długo trwa, zanim dociera do mnie, gdzie jestem. Jeszcze dłużej zabiera mi zrozumienie, że nie mogę się poruszyć. Może nie mam ciała, zastanawiam się, a przed oczami staje mi obraz samej mojej głowy leżącej na poduszce. Nawet się uśmiecham, ale ułamek sekundy później uderza panika. Zatyka mnie, nie mogę oddychać, choć wiem, że szeroko otwieram usta. Jakby nagle zniknęło z sali całe powietrze. Poruszam tylko głową na boki i jęczę coś niezrozumiale. Chwilę później ktoś się nade mną pochyla, czuję dotyk czyichś dłoni na twarzy i słyszę łagodny kobiecy głos, jednak nie dociera do mnie znaczenie ani jednego słowa. Chcę krzyknąć, boję się, nie, jestem przerażona. – Dzień dobry państwu. – Pomieszczenie wypełnia nagle zwielokrotniony przez niewidoczne głośniki męski głos. – Nazywam się doktor Wilniowski i mam przyjemność poprowadzić dzisiejszą transmisję z abortus provocatus. Jesteśmy w klinice… Piotr Pazdej - debiutuje w tym roku zbiorem opowiadań, które wyda Książnica Podlaska. Mieszka w Pabianicach. Ma 47 lat.
- Adam Lizakowski – Wiersze kalifornijskie
Drogi Panie Adamie, Pańskie wiersze przypominają mi wyrywanie zębów na żywca, proszę wysłać coś innego, tych ani „Kultura” ani nikt inny nie opublikuje. Jest w nich dzika brutalność, ale i autentyczność. (Fragment prywatnego listu Czesława Miłosza do Adama Lizakowskiego.) Czarne kobiety mają więcej złota Cieszę się że znowu się spotykamy powiedział penis do pochwy przypominającej owoc papai rozkrojony na pół ja też się cieszę nadszedł maj – odpowiedziała pochwa dodając tęskniłam za tobą… dokąd poszedłeś? mieszkałem obok płaczących łon: miski glinianej, bezwartościowej podniszczonej w której farbuje się wielkanocne jajka później z czymś przypominającą grecką urnę w ciszy cierpliwie czekając na ciebie marnowałem czas i nasienie, chory i zawstydzony jedzenie mi nie smakowało mózg drżał pracowałem jako młot walący w kamień leżący obok ławki przy boisku do piłki nożnej na której młodzi robili dzieci a ty jak sobie radziłaś przez ten cały czas zapytał penis? jeden całował mnie wiosną, drugi jesienią ten trzeci nigdy nie całował tylko patrzył głaskał i ten prześladuje mnie najbardziej w dzień i w noc jakie głupie kutasy pieprzyli mnie napełniając swoimi troskami i wadami ale i ich życie też pieprzyło sukinsyny którzy skakali sobie do oczu z którymi nie mogłabym żyć nic mnie nie obchodzili oszukiwali jak dzieci zachowywali się jak dzieci czułam twoją nieobecność Rick Rosa Połamana szczęka i twarz rozkwaszoną jak nadepnięty pomidor ma dziesięć dolarów, ale chce złowić duży lachociąg z wargami jak poduszkowiec za pięćdziesiąt a może i sto dolarów pożądliwie spogląda jakby był we śnie tak jakby ich ciała należały do nich lub były ich własnością niczego życie go nie nauczyło – przecież nie jest na ulicy przyjaciół czy przyjaźni optymistycznie nastawiony do świata Dyzio marzyciel – buja w obłokach – kiedyś kochał kogoś żarliwie i namiętnie beztroski – za to dostał dwa tygodnie temu wpierdol – gryzł ziemię z bólu ale nie wołał o pomoc - ziemia nieczuła i kulista, turlał się - może zmądrzeje, może się wyliże ale na miłość z wzajemnością nie może liczyć Policyjna suka Wśród wielu aut oczu uszy nóg pisków dzieci emigrantów z Azji południowo -wschodniej przebiegających włóczęgów w poprzek ulicę wycia syren wozów strażackich na czerwono pędzących jak wariaci z płonącą głową nawoływań alfonsów i kurew handlarzy narkotyków i śpiewów psychicznie chorych wyje na niebiesko policyjna suka jakby dostała cieczki goni się poprzez zagony ulic Opowieść wigilijna Jeśli dotniesz tego portfela kochanie – masz złamaną rękę będziesz zwierzątkiem kwilącym w czasie nocy wigilijnej cierpiącym pod ciężarem łańcucha win za złodziejstwo – wykutym sobie za życia - jesteś palantem skurwysynem chytrusem - co masz na myśli zapytał masz prawie 60 lat rodziny nie widziałeś od wieków wciąż wysyłasz im pieniądze żonie którą dyma sąsiad albo listonosz - tak myślisz - tak myślę wobec niej chcesz być szczodrym, serdecznym człowiekiem jakim byłeś za młodu a mnie chcesz dymać za darmo abym ci gotowała i sprzątała prała gacie i była twoją służącą jestem dziesięć lat od ciebie młodsza zasługuję na szacunek szanuj moją młodość bo kopnę cię w dupę to z głodu w powietrzu umrzesz zanim na ziemię spadniesz drugiej takiej nie znajdziesz - tak myślisz - tak myślę też mam rodzinę w Polsce też bym chciała im pomóc nie żartuję to koniec jeśli się nie zmienisz jeśli po świętach nie kupisz mi pary nowych butów na sylwestra jeśli nie kupisz mi nowej sukienki to z nami koniec - patrzy na nią jak maluje usta rzęsy brwi czesze włosy - jeśli będziesz na wszystko żałował odejdę do innego który mnie doceni - tak myślisz - tak myślę jeśli za te wszystkie noce będziesz się bał powiedzieć kocham cię jeśli nie usłyszę do ciebie tych wspaniałych słów ale tak trudnych dla ciebie kocham ciebie odejdę What do you think of the american poets? Jesteś z Polski co myślisz o amerykańskich poetach zapytała blondynka o dużych niebieskich oczach? dużo o nich nie myślę szczerze odpowiedział patrząc na jej wspaniałe piersi oparte na stole przy którym siedzieli w Cafe La Boheme - nie była to jesień ale zapach palonej trawy unosił się w powietrzu zaciągając się im pomyślał o jeszcze jedna trafiła się amerykańska intelektualistka która nawet wie gdzie jest Polska – wiem, że tłumaczysz amerykańskich poetów na polski których powiedz? czuł jakby ktoś wykręcał mu mocno rękę do tyłu, a to przecież jest gra w ping ponga - pomyślał sobie raz ona raz ja i głęboko spojrzał w jej oczy - mam ich dwóch może trzech Walt Whitman i William Carlos Williams jest jeszcze no tym jak mu tam zdolny grafoman Allen Ginsberg Carl Sandburg a najbardziej to lubię Boba Dylana - to raczej staroświeccy poeci powiedziała mieszając cukier w filiżance – a których poetów amerykańskich powinni czytać Europejczycy to nie jest już ping pong ale huśtawka oczami wyobraźni zobaczył sobie i ją na huśtawce góra – dół - dół - góra – ona siedzi na jego kolanach próbują się jak najmocniej rozkołysać - o ludziach których podziwiam trzeba mówić dyskretnie – ważyć słowa – język nie może być banalny trzeba kopać nim głęboko aż do samego dnia tam gdzie są ukryte diamenty – poleciłbym tych dla których Ameryka jest domem być może John Ashbery być może Kenneth Koch być może James Schuyler albo Robert Creely być może Wallace Stevens i jeszcze z tysiąc poetów bardzo oryginalnych i ekscytujących ale najlepiej jest czytać krytyków Helen Vendler czy Marjorie Perloff o poezji i poetach można mówić o w ten sam sposób jak o kawie czy herbacie najpierw trzeba uchwyć kolor nieba przestrzeń plantacji barwy krzewów i drzew na których rosną te rośliny później czujemy ich delikatny bukiet aromatyczno - smakowy - a o czym jest twoja poezja? czy piszesz o Polsce czy o Ameryce? poprawiła białą bluzkę lewą ręką prawą pierś za bardzo z niej wystawała to już było zaproszenie do tanga - pytanie cioci Krysi – powiedz Johnny whom do you love more mom or dad? albo zdradzonego kochanka; Proszę, powiedz mi, że mnie kochasz!!! a jesteś po drugiej stronie globu łatwiej będzie mi powiedzieć o czym moja poezja nie jest – nie jest o miłości gołąbków ani łabędzi te ptaki oskubałbym z piórek moja poezja jest o waleniu się po pyskach z Ameryką i kopniach jakie rozdaje Ameryka nierozgarniętym emigrantom, a także tym co zbyt nisko mają nosy tuż przy ziemie wypinając tyłki proszą się o kopa zauważyłam, że przez cały czas patrzysz na moje piersi, to mnie krępuje but I have got to tell you what I think – jestem dziennikarką czy chce mnie wyruchać? – are you the hooker with the heart-of-gold? Przyszli obalić rząd Spotkali się na United Nations Plaza w najbogatszym stanie Ameryki policjanci na koniach i nogach tajniacy i psy policyjne suki tarcze i pałki oni bronią rząd i państwo ład i porządek dobrze opłacani ogoleni i najedzeni z łatwym dostępem do lekarzy i edukacji czujnym okiem własnym i kamer obserwują tłum a raczej zbieraninę niezadowolonych i pokrzywdzonych dynastia bezrobotnych bezdomnych bez szans na podwyżki domaga się lepszego życia godziwych warunków tańszej opieki lekarskiej i lekarstw ich największą armatą w tej wojnie są krzyki i skandowania tańsze mieszkania tańsze mieszkania domagają się większego zainteresowania państwa ich problemami rody biedaków od pokoleń jak stara płyta powtarzają to samo w kółko krzyczą przez megafony: dajcie mam większe zasiłki dajcie mam większe zasiłki a będziemy jeszcze bardziej się pieprzyć ale pozwólcie mam żyć w godziwych warunkach - drzwi do których tak się dobijają to rząd który podejrzliwie patrzy na nich przez judasza - tłum woła otwórzcie nam drzwi rząd spokojnie pyta - do jasnej cholery kim jesteście? tłum odpowiada– naród czego chcecie pyta rząd? tłum głośno odpowiada wypierdolić was z urzędów - po dwóch godzinach pokojowych demonstracji czas na protest minął muszą się pokojowo rozejść teraz siedzą na murkach częstują się papierosami, piją piwo z puszek ukrytych w rękawach ich bomby spuszczone na rząd z późnym zapłonem jeszcze nie wybuchły powoli rozchodzą się po okolicznych barach i knajpach tam przy whisky i martini omówią dalszą strategię rządu o tym pieprzeniu się wszystkiego ze wszystkim Wang And Li Hotel Dla tych co nie mają czasu na chodzenie i tańczenie kupowanie kwiatów prezentów picia kawy miłe słówka jest Wang and Li Hotel - szybki numer na saddle-up or hand job or oral sex - miała szczęście ją wybrano rozczochrana czarna grzywka głowa unosi się w górę w dół grzeczna dziewczynka wyrywa chwasty na polu za jedzenie pochylona głowa i myśli o domu w Sichuan - czuje się trzy razy bardziej samotna wspomina tęskni za tym co zostało daleko zamyka oczy i widzi księżyc nad Jinsha River matkę z igłą w ręce cerującą ubrania trawy na bezkresnej równinie jesienną burzę - piorun - wielki pożar wiosną trawa dochodzi do bram miasta tam ludzie rozpalają ogień na łodygach strąkach gotują fasolę ta krzyczy w garnku jesteśmy z tego samego korzenia dlaczego mnie torturujecie… Półwysep San Francisco, albo nie pokazuj mi swych piersi miła po północy nie trzeba wiatrem być, aby na zimne dmuchać nie trzeba chuchać, aby być hutnikiem nie trzeba być w ulu, aby jeść miód nie trzeba być rybą, by płynąc pod prąd nie trzeba niczego zgubić, aby znaleźć coś wielkiego nie trzeba być beznadziejnym, aby przy nadziei być nie trzeba być w drodze, by o drogę pytać nie trzeba być aniołem, aby dostać po skrzydłach nie trzeba być łysym, aby nie mieć grzebienia nie trzeba jeść cukru, aby słodkim być nie trzeba być królem, aby iść tam piechotą nie trzeba zębów, aby gryźć nie trzeba być żarówka, być świecić w ciemnościach nie trzeba jechać do Kalifornii, by jeść kalafiory nie trzeba mieć psa, by być oszczekanym nie trzeba być szalonym by szaleć nie trzeba mieć giętkiego języka, aby napisać co pomyśli głowa nie trzeba być na szczycie, aby szczytować nie trzeba być w dolinie, aby mieć doła nie trzeba drążnic psa, by być pogryzionym nie trzeba być kamieniem, by mieć kamienne serce nie trzeba śniegu, by być bałwanem nie potrzeba być strażakiem by to olać nie trzeba być hydraulikiem by podnieść ciśnienie w żyłach Adam Lizakowski (ur. 1956) – poeta, tłumacz, fotograf. Urodził się w rodzinie żołnierza, uczestnika walk o Berlin, osadnika wojskowego. Lizakowski debiutował w roku 1980 w ogólnopolskim Tygodniku Kulturalnym, dzięki poecie Tadeuszowi Nowakowi, który w swoich utworach poruszał tematykę chłopską. Od 1981 roku Lizakowski przebywał poza granicami kraju. Studiował na Columbia College Chicago (BA) i Uniwersytecie Northwestern w Chicago (MA). Jest członkiem redakcji studenckiego kwartalnika „TriQuarterly Online”. Tłumacz poezji amerykańskiej m.in. Walta Whitmana, W.C. Williamsa, Allena Ginsberga, Langstona Hughesa, Carla Sandburga, Roberta Pińskiego i Boba Dylana. Także z angielskiego przełożył ponad 50 wierszy chińskiego filozofa i poety Lao Tse, oraz wiele wierszy perskiego poety z XII w. Rumiego. Był wydawcą kwartalnika „Dwa Końce Języka” w Chicago oraz redaktorem naczelnym miesięcznika „Razem” wydawanego w San Francisco. Przez wiele lat publikował wiersze w paryskiej Kulturze. W 2016 powrócił do Polski. Jest autorem ponad tuzina książek m.in. Złodzieje czereśni, Jak zdobyto Dziki Zachód czy Pieszycka księga umarłych.
- Rafał Gawin – wiersze
Moją intencją jest pisać do skutku Gdybym miał wolne 50 złotych, rozpocząłbym nowe życie. Piotr Gajda Jacek Dukaj, lód; Rafał Gawin, brak loda. Moją intencją jest wytrzymać do końca, nawet jeśli to miłość A tribute to „Brulion” vol. bez znaczenia Im większy postęp, tym większy podstęp. Przysłowie ludowe, jeszcze przed rewolucją – Więcej grzebałeś w telefonie niż w moich majtkach. Bolek pali lolka, gdy Tosia jest na wakacjach A Tribute to „Brulion” vol. prowincja, feat. Piotr Gajda – Ty umrzesz, ja umrę, a to mnie odkryją. – Tak, odkopią, jeśli będą budować autostradę przez Tomaszów. Piknik feat. Ewa Filipczuk tęsknię za wiszącą skałą Miałem kiedyś smoka na koszulce, Ale sprał się i wygląda jak chomik Motto z Guya Deborda zostało zanegowane. Jesteśmy jak tanie piwo. Wszyscy byliśmy chrzczeni. Rudy rydz w kolorze kupy Tymoteuszowi (6 lat), który lubi golić frajerów Broda rozrasta się, jakby miała owinąć mi szyję: jestem szalikowcem nicości. Trzy słowa do księdza prowadzącego dzieci na rzeź Pan Jezus zakazuje rozmawiać o księżach-pedofilach z mediami. Tadeusz Rydzyk Miałem kiedyś sen. Testament i chuj na wszelki wypadek wolę to zapisać: żadnych nagrobków pogrzebów kwiatów w polu ślady niech zostaną tutaj a reszta da się przemilczeć wystarczy obieg sam się zamknie gdy nikt nie zajmie mu miejsca zdrowia i szczęścia Długimi zdaniami rekompensujesz sobie krótkie życie, ponieważ wiesz, że to, co się wydarzy, świadczy tylko o innych, gdy ci sami, ciągle ci sami, stoją w kolejce, nie zajmując miejsca, o nic nie prosząc, mając wytarte kolana i slogany, slogany, aż twój stary przewraca się w grobie, chociaż ciągle żyje Krzysztofowi Śliwce Wiersze są tak wyczyszczone, że nie zostawiają śladów. Rafał Gawin (ur. 1984) – korektor, instruktor, inspektor RODO, skarbnik, animator i poeta. Wydał m.in. Wiersze dla kolegów (Raymond Q., 2017); bonusy w „Helikopterze”, Jem mięso (Convivo, 2019); bonusy w menu podczas łódzkiego Restaurant Week i Wiersze dla koleżanek (Własny Sumpt, 2022). Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje w Domu Literatury i działa w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Niniejszy zestaw to bonusy do jeszcze nieopublikowanej książki Oferta bezzwrotna. Wiersze przeciw brandzlotechnice.