Znaleziono 472 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania
- Miłka O. Malzahn – Dziennik Zmian (5)
Szeptucha Jestem z Podlasia. Nie zliczę, ile razy pytano mnie o Szeptuchę. Nierzadko – szeptem. Nie przyznam się, ile razy opowiadałam niestworzone historie, żeby zobaczyć minę pytających. Ale teraz – opowiem jak jest. Bez ściemy. Bo moda na szeptuchy to rodzaj mentalnej plagi, a ja szeptuchy szalenie cenię, oraz – do głębi rozumiem. Badania nad sztuką szeptania prowadziłam w rodzimym regionie, oraz na Białorusi, ale tę jedną szeptuchę uwielbiam i mogę polecić rozbitkom, dryfującym po niespokojnych, internetowych oceanach słów. Tu wszystko dobrze słychać, a czego nie słychać... można sobie wyobrazić A przy okazji - ludzie obawiają się czarnej magii, bardziej niż czarnego charakteru u niektórych, często popularnych ludzi. Szepty to intymny kontakt z podświadomością drugiego człowieka, szepty to odwieczny sposób wszystkich matek świata, żeby ukoić zaniepokojone dziecko. Szepty wymagają ciszy, nie zgiełku. Zatem - oto impresja dźwiękowa i krótki wywiad jednocześnie. *** Panowie i Panie, oto szeptucha, której sposób pracy to czysta literatura. Szeptem lub półgłosem ludzie często wypowiadają najważniejsze kwestie swego życia. Zwierzają się. Wyjawiają swe najgłębsze tajemnice, dzielą się trudnymi lub pięknymi emocjami. Zatem: czy szepty (jako starożytna forma terapii) będą nadal swoistą sztuką życia, pomocy, alternatywy systemowej, powrotu do tego co naturalne, instynktowne i mistyczne? Okaże się za parę lat. Tymczasem można uważnie i z czułością dotykać tego tematu, co robimy z Szeptuchą poprzez rozmowy... nieszeptane. I śpiewy. Miłka O. Malzahn – zajmuje się filozofią oraz dźwiękiem. Jest dziennikarką, pisze książki z pogranicza gatunków, tworzy i publikuje piosenki, wykłada na uczelniach, prowadzi warsztaty. Nieustannie łączy nieoczywiste nauki o myśli ludzkiej z oczywistymi ścieżkami dedukcyjnymi. Tworzy offowy kanał podkastowy „Dziennik Zmian”, moderuje spotkania z artystami, podróżnikami, pisarzami, a najbardziej regularnie – prowadzi muzyczne programy w Radiu Białystok.
- Maksym Krywcow – wiersze
*** Pośród głosu i pośród milczenia obok drzew i owadów jak groźna mewa metalu. Pośród ciężkiego mroku i martwego światła w kwaśnym mleku świtu w labiryncie okopów z Minotaurem wojny. Pośród osmalonych drzew pośród rozbitych niczym okulary co upadły na ziemię dróg pośród duchów martwych i żywych. Pośród ciepła bijącego od broni pośród muzyki serii z karabinu maszynowego pośród basów uruchomionego sprzętu. Pojawia się niczym poranna mgła niczym trądzik na twarzy nastolatka niczym zmarszczki niczym pęknięcia w starych budynkach niczym strzałki na nylonowych rajstopach: Uśmiech milczenia wspomnienia o utraconym cieple wiersz. *** Dzisiaj będzie dużo wierszy o lesie. Wiersz pierwszy: pożar. Wiersz drugi: to dym nie mgła. Wiersz trzeci: a zwierzęta? Wiersz czwarty: żadnego ptaka tam gdzie drapieżniki tylko miny. Wiersz piąty: wieje wiatr a tu potrzebna pomoc międzynarodowych partnerów: kwietniowych ulew czy styczniowych opadów śniegu. Wiersz szósty: upadło drzewo sen pocisk. Wiersz siódmy: próbuję rozpoznać człowieka. Ciekawe jaki by wiersz las napisałby o nas? *** Gdy twoja głowa broczy krwią a nogi są porozrywane owinięte turnikietami spróbuj być szczwany ale się nie uda z przodu — pole minowe z tyłu przylatują pociski chce się wierzyć w świat a świata już dawno nie ma twoje serce wciąż bije jak Tyler w „Podziemnym kręgu” niczym chłopiec-zawadiaka w szkole rybsko ciemności połyka surowe ciasto przeszłości i trafia na haczyk. Gdzie są moje sny? Gdzie są moje sny? Gdzie są moje sny? Spójrz, ukrywają się w okopach. Wojenne hokku Brzęczy szerszeń szeleszczą liście coś przyleci. Gęsty las porzucone okopy wzleciał ptak. Płonie las biegają myszy początek jesieni. Przemokłe skarpety katar trwa październik. Nadlatuje pocisk spada w pobliżu swoi? Trzaska szyfer biega kotek przygarniemy. Uratowano rękę uratowano nogę zachodzi słońce. Szeleszczą słoneczniki skrada się wróg śmieje się sójka. Upadło drzewo wystraszyła się sójka głęboka rana. Sny o domu pachną liście pole minowe. Chowam się w chaszczach wrogi quadrocopter gęsta mgła. Pracuje czołg wybuchają pociski czas na herbatę. *** Pan lasu otula miękką jak zamsz wilgocią Jego łzy spadają z listków ledwo weźmie oddech oddech Jego ciężki jak u palacza. Pan automatycznego granatnika nadaremno nie strzępi języka nadaremno nie pomyśli Jego słowo twarde jak wyschnięta ziemia jego uściski gorące jak wielki piec Jego modlitwa trwa równo 32 słowa w krótkich lub długich seriach Jego włosy cienkie gałęzie cierniowe jagody opadają. Pan snu gwałtowny jak letni deszcz zostawia w spokoju ściera słowa niczym korektor i pisze nowe nieczytelnym pismem lekarskim. Wchodzę do blindażu-celi stawiam okopową świeczkę wysokim drzewom liściastym głębokim parowom oraz naturalnym zagłębieniom porannej rosie prawdziwy Pan – śmieje się. *** Budzisz się a trawa znowu zielona: anioły-farbiarze dobrze znają swój fach. Las krwawi ogniem niestety drzewa nie mają nóg. Słońce jest dziś błękitne jak błękitna gałka lodów o dziwnym smaku i zimne jakby właśnie wyjęto je z zamrażarki. I zapytano mnie, co byś powiedział swojemu dziesięcioletniemu ja dzisiaj? Śmiałbym się i krzyczał: „Koleś dosyć ganiania po kałużach łapania koników polnych leżenia na kłującej skoszonej trawie patrzenia na słońce bo to wszystko nieprawda bo jest błękitne i zimne ulice są czarne niczym czarne dziury wokół pożaru cienie martwych budynków błądzą po wsi rzucaj to wszystko Maksie i tylko zamknij oczy policz jeden dwa trzy zasypiaj”. Póki drzewa krzyczą niczym kibice podczas finału Ligi Mistrzów szorstkimi maźnięciami czarnej farby olejnej zamalowują miasta i sny w lasy potężne krwotoki amputacje i tbi apteczek nie nastarczy szkoda, że drzewa nie potrafią biegać ani chować się w parowach i okopach anioły-farbiarze wychodzą na swoją zmianę jeden dwa trzy obudź się. przełożył Tomasz Pierzchała Maksym Krywcow – poeta, żołnierz Sił Zbrojnych Ukrainy. Miał 33 lata, gdy zginął na froncie 7 stycznia 2024. tutaj ostatni wywiad z poetą.
- Pan Bu – pięć wierszy
postkochanków budzi smród z ich ust i znów seks nie ma przez chwilę nad nimi władzy między nic a coś ta sama ambiwalencja z zewnątrz ogląd bez zmian - postępująca susza gubienie liści i prąd który chciałby się zerwać z drutów ranek nie nosi śladów eksplozji porażeni leżą jak martwa natura tylko martwość jest trwała w tej ekspozycji przeszła wdzięczność za odpalenie płomienia który po fakcie wydaje się ledwie płomykiem oświadczenie RODO na wypadek co dzień wybierałem zaległy urlop na niesamobójstwo w seryjnym niepopełnieniu w kompulsjach bardziej jak sznur tabletki pociąg niż kiedy przed uzurpatorskim godnym złośliwego demiurga zbrodnieniem przeciwko nieżyciu albowiem powiadam wam poczęcie to grzech śmiertelny antynatalizmu wciąż za mało i stale z późno więc wybaczmy naszym wstępnym i przeprośmy dzieci nasze żądam prawa do bycia zapomnianym po śmierci segregacja śmierci co dzień się wyrzucam do odpowiednich pojemników plastik papier nożyce kamień zmieszane metal reggae cały ten jazz pojawił się nekrolog odbioru większych gabarytów już wiem kiedy mam się wynieść nigdy nie wierzyłem w to zaklęcie, że noc jest jeszcze młoda w każdy dzień z tą samą mantrą już kurwa mam dość nie chcę żyć wstaję wcześnie bez problemu ostatnio coraz bardziej to zapewne wpływ zmiany czasu najjaśniej jest przed świtem dziewczyna którą mijam na ulicy odchodzi w swoją przyszłość a ja ciemność oto miłość w ciele starzejącego się cóż że nadal sprawnego mężczyzny to boli że przed nią wciąż jeszcze - na szczęście nie ze mną - te chwilowe zakłócenia odbioru które musi przeżyć metoda na życie na początku lat 80 wychodziłem z dzieciństwa w młodość a z popu w rock (i panki rege party) pewny jak nigdy wcześniej że muzyka zmienia świat a ja posurfuję na niej w lepszą przyszłość zbyt niebawem okazało się że muzyka muzyką a życie dalej do dupy w tej desperacji końca dekady byłem gotów umownie a może i dosłownie wrócić do popu (byle była miłość) jakby od przyjętej estetyki zależeć miało szczęście czy cokolwiek choć przecież mówił dj heraklit (w top of the pops) nie możesz wejść dwa razy do tej samej dyskoteki
- Jagoda Paulina Lewicka – silent night
Zdjęcia pochodzą z serii abstrakcyjnych krajobrazów Silent Night. W swojej pracy posłużyłam się dekonstrukcją medium fotografii. Prace te, nie powstały przy użyciu aparatu, tylko w ciemni, pod powiększalnikiem. Utrwaliłam w nich trudny moment mojego życia, przepełniony wieloma odcieniami szarości. Nie umiem jednoznacznie określić, czy miałam dużo szczęścia, czy dużo pecha. Nie piszę o faktach, bo zapisane wspomnienia to głównie emocje, wrażenia i odczucia. Krajobrazy są odbiciem mojej wewnętrznej rzeczywistości. Jagoda Paulina Lewicka (ur. 1986) – fotografka, autorka książek fotograficznych: Poniedziałek i Piątek (2017), Traktat o tym, co schowałam do kieszeni (2020), N. (2021). Publikowała zdjęcia w magazynie internetowym „Helikopter”, portalu Fresh From Poland. Uczestniczyła w mikrorezydencji artystycznej w OPT (2021). Prowadzi warsztaty z fotografii otworkowej. https://jagodapaulinalewicka.tumblr.com/
- Maksym Krywcow – wywiad
Przedruk fragmentów wywiadu z Maksymem Krywcowem – opublikowanego w ukraińskim magazynie poświęconemu literaturze i czytelnictwu “Czytomo” – W 2014 roku jako ochotnik dołączyłeś do Ukraińskiego Korpusu Ochotniczego Prawego Sektora. Czy zdawałeś sobie wtedy sprawę, że ta wojna będzie trwała wiele lat i że pierwszy etap przerodzi się w inwazję na pełną skalę? – Wtedy nie zdawałem sobie sprawy z niczego. Wszystko wokół mnie było nowe. Ludzie, zapachy, dźwięki. Ruiny, ranni, broń. Tę gumę żuto długo. Miałem straszny sen i często go widziałem we śnie, że chodzę po Kijowie z karabinem w ręku i czekam na swoim stanowisko z bronią na kolanach. Należę do tych okropnych ludzi, którzy twierdzili, że wojna musi wyjść na ulice w postaci płomieni. Aby inni mogli zrozumieć, co się właściwie dzieje. Pożałowałem tych myśli rankiem 24 lutego. – Co zmieniło się przez te dziewięć lat snu: w nas samych, w naszym państwie, w armii, w Waszym postrzeganiu wojny? – Ziemia okrążyła Słońce dziewięć razy w ciągu tych dziewięciu lat, ptaki odleciały do ciepłych regionów i wróciły dziewięć razy, liście opadły, a drzewa utworzyły pąki dziewięć razy. Przez te dziewięć lat wiele się zmieniło. (...) – Czym jest wojna? Jak ty to widzisz? – Myślę, że wojna to rodzaj żrącego płynu, który wszystko zmywa: z twarzy, ulic, planów i zachowań. To motyka, która tnie krzaki szałwii i pozostawia gorzki posmak nieodwracalności. Stajesz się sobą na wojnie, nie musisz odgrywać żadnej roli. W tej chwili jesteś tylko osobą, jedną z miliardów, którzy kiedykolwiek żyli na Ziemi. Wspólna jest tylko jedna rzecz – wszyscy oddychamy. Na wojnie nie ma czasu na miłość. Ona leży obok sterty śmieci i znika jak dziadek we mgle, gdzieś za nieskoszonym polem słonecznika. – Co cię zadziwia na wojnie? Co sprawia Ci największą trudność? – Wojna jest okropna, absurdalna i bardzo nielogiczna. Ale jest to jedna z tych rzeczy, która zaczyna się ciągle od nowa. Siedzisz w miejscu, z którego nie możesz wyjść, bo wróg jest blisko, a twoje umocnienia nie są zbyt mocne i nagle twój towarzysz mówi: „Patrz, dudek zjada kapustę”. Bo dudek to ptak albo chrząszcz (śmiech). Ludzie, którzy witali nas brawami w Balakli, wprawiali mnie w zdumienie. To był jeden z najlepszych dni w moim życiu. Najtrudniej jest zasnąć. I uświadomić sobie, jakie okrucieństwa mogą nas spotkać… *** Pewnego razu wiosną 2014 zapadłem w sen i nie budziłem się przez lata moje sny pokrył śnieg i stały się zimne jak dłonie zabitych w okolicach miasta Izium Myślę, że nie obudziłem się, że nadal śnię swój sen długi jak dorosły czarny wąż – Swoim wyglądem, sposobem mówienia i myślenia przypominasz filozofa lub ojca-apostoła. Czy hipostaza wojownika jest bliska prawdziwego ciebie? – Nie wiem, co jest mi bliskie. Myślę, że w ogóle nic nie wiem. Ale też nie ma nic do poznania. Po prostu musisz. To będzie albo nie, będzie istnieć albo nie, będzie oddychać lub brakować tchu. To jest powód, dla którego toczę wojnę. – Jakie cechy Twojego charakteru pomagają Ci w służbie? – Może spokój. Czasem poczucie odpowiedzialności, trochę doświadczenia. Najważniejszą rzeczą na wojnie jest zrozumienie, co tu robisz. Myślę, że ten dziwny rodzaj naiwności, taki dziecinny mi pomaga. W obliczu niebezpieczeństwa zazwyczaj dużo się uśmiecham i czekam na przygody. Myślę, że łatwiej byłoby dostrzec pewne rzeczy. – Twój pseudonim to Dali? Jaka historia się za tym kryje? – Och, to proste. Ktoś zapytał mnie, jaki jest mój pseudonim. Nie zastanawiałem się nad tym wcześniej, więc nie wybrałem niczego specjalnego. Ale potem zapuściłem wąsy, żeby je zakręcić, tak jak zrobił to Salvador Dali. I tak zostało. – Masz teraz 33 lata. Wielu nazywa to „wiekiem Chrystusowym”. Czy czujesz się jakoś wyjątkowo? – Rzadko myśle o tym, ile mam lat. Nawet nie pamiętam dat, dni tygodnia czy miesięcy. Wszystko, co się tutaj dzieje, jest inne. Tu nie ma wieku, nie ma czasu. Ważne jest to, co dzieje się na końcu. (…) – Opowiedz nam kilka słów o świecie, który Cię teraz otacza. Co w nim masz? – Niedawno narzekałam, że przez te trzynaście miesięcy nie miałam ani jednego dnia, który mógłbym spędzić sam. Właśnie tego mi brakuje podczas wojny. (…) Wielokrotnie zmienialiśmy kwatery. Zawsze interesujące jest odkrywanie nowych budynków, do których się wprowadzasz: jakie są tam książki i zdjęcia. Najzabawniejsze jest oglądanie mieszkań kolaborantów. Pewna kobieta miała w mieszkaniu wszystkie półki zapełnione mydłami, szamponami i wacikami z różnych hoteli. Była właścicielką całkiem sporej firmy rolniczej. Inna kobieta zabrała z domu wszystko, co ważne, ale zapomniała zeszytu w piwnicy, a był w nim pełno bardzo przydatnych informacji. Pracowała jako asystentka rosyjskiej służby paszportowej. Zjadłem wszystkie czekoladki „Czerwony Mak”, które trzymała w lodówce (śmiech). – Swoją drogą, w twoich tekstach jest dużo jedzenia. – Wytnij część ze słodyczami, stary (śmiech). Nie zdawałem sobie sprawy, że w mojej poezji tyle jest o jedzeniu. Cóż, może dlatego, że jedzenie jest czymś, co się rozumie: ma zapach i formę. Naprawdę nie wiem. Jedzenie wiąże się z czymś dobrym. Z dzieciństwem. – Twoja poezja jest bardzo delikatna, wzruszająca, czasem tak krucha, jak się wydaje, że wystarczy jedno nieuważne pstryknięcie – i rozbije się jak szkło od fali uderzeniowej. Czym jest dla Ciebie: chodzenie po krawędzi, ból, rozkosz, katharsis? – Właściwie czerpię radość z wymyślania opowiadań o ludziach. Zwłaszcza, jeśli uda im się przez to wszystko przejść. Choć może się to wydawać dziwne, okazuje się, że dzisiejszym ostatecznym celem i najważniejszym osiągnięciem jest po prostu przetrwanie. W tej wojnie każdy człowiek ma swoją historię. Jest wyjątkowy i bardzo wyjątkowy. Z własnymi dźwiękami, głosami, snami. Ktoś przez całe życie budował dom, ktoś dostał pracę jako kierownik zmiany w fermie drobiu, ktoś uwielbiał czytać najgrubsze książki, ktoś zbierał opadłe liście i kasztany. Osoba to historia. – Twój zbiór, który wkrótce ma się ukazać, nosi tytuł „Wiersze z luki”. Luka to wąski otwór służący do strzelania w murze obronnym lub wgłębieniu w okopach. Gdyby nie wojna, pisałbyś? A jeśli tak, to o czym? – Pisałem też przed wojną. To były proste wersy. Teraz zaczynam rozumieć, co lubię i co chcę mieć w swojej poezji: kolory, zapachy, emocje, rzeczy zapomniane i rozpoznane. (…) – Kto Twoim zdaniem ze znanych na całym świecie artystów najlepiej opowiadał o wojnie? – Munch i jego cykl obrazów „Krzyk”. Poza tym bardzo lubię filmy „Czas apokalipsy” i „Taksówkarz”. Kiedy przychodzę odpocząć na dwa-trzy dni, czuję się jak ten bohater grany przez Roberta de Niro. Jestem wśród innych ludzi, ale jednocześnie jestem daleko od wszystkiego. Jestem obserwatorem. Moją pracą jest bycie obserwatorem świata. Na początku kwietnia 2022 zacząłem czytać „Komu bije dzwon”. Główny bohater miał wysadzić most. Tam też był kwiecień i to było przejmujące. Szczególnie wiedząc, że będąc na wojnie, można przeżyć całe życie w dwa dni. „Rzeźnia 5” też jest świetna. Wytatuowałam sobie nawet na przedramieniu dwa wyrażenia z książki. Psalmy też wiele mówią o wojnie, a dokładniej o konkretnych bitwach. “Badass” Chartsyzy’ego słucham już od miesiąca. Chciałabym też mieć siłę, by z uśmiechem na twarzy przyjąć śmierć, jako koniec jakiejś historii. – W twoich tekstach często pojawiają się koncepty i wątki religijne. Czy religia jest nieodłączną częścią człowieczeństwa? – Myślę, że wszyscy jesteśmy tchórzami. Boimy się siebie, boimy się samotności. Dlatego zawsze jest ktoś, do kogo możesz się zwrócić i kto zaakceptuje Cię takim, jakim jesteś. – Czyli religia to reakcja na strach? I na co jeszcze?– Na samotność. Na ciszę. Na naturę. Zjednoczenie. Dialog. I na ciągłe poszukiwanie. Na głos. Deszcz. Świeżo pieczone ciasteczka z makiem. Albo dzieciństwo i zabawy w chowanego na strychu. Na wiele innych rzeczy. Co pozostanie na Ziemi, jeśli znikną z niej ludzie? – Spokój. Maksym Krywcow zginął na froncie 7 stycznia 2024 roku. Informację o śmierci poety przekazała jego matka, Nadia Krywcowa. Wstąpił do wojska po pierwszej fali rosyjskiej agresji na Ukrainę w 2014 roku. Następnie pracował w Ośrodku Rehabilitacji i Adaptacji Kombatantów. Wrócił na front w 2022 r. po inwazji Rosji na Ukrainę na pełną skalę. Jest autorem tomiku poezji Wiersze z luki, (inna wersja tytułu to Wiersze z otchłani ), który znalazł się na liście najlepszych książek 2023 roku ukraińskiego PEN Clubu.
- Radosław Wiśniewski – Bany ukraińskie (4)
11 marca. Przyjaciele przyjaciół putlera albo polish establishment Dziwicie się że rząd naszego kraju mimo tego, że wojna trwa dwa tygodnie ciągle niewiele potrafi sam zorganizować, a wy ciągle jeździcie na granicę za swoje pieniądze? Sami stajecie na dworcach, bo uważacie, że tak trzeba? Przyjmujecie skołatanych ludzi w swoich domach o nic nie pytając? Organizujecie przerzut kolczatek, apteczek, bandaży, karmy dla zwierząt? Zapiszę tylko tutaj, dla pamięci potomnych, że w tym samym czasie ten sam rząd przedłuża bezprawny stan wyjątkowy w kilkuset miejscowościach Podlasia, bo uchodźcy, którzy liczebnie nie stanowią nawet promila tej fali ludzkiej, którą środkami społecznymi, samorządowymi wszyscy jakoś staracie się przyjąć - mają umierać w cierpieniu i bez świadków. I w tym samym czasie, kiedy ktoś stoi czternastą noc na dworcu we Wrocławiu, Krakowie, Przemyślu, Rzeszowie, Warszawie i roznosi kanapki rządząca nami bieda-junta uchwala sobie przepis, który chroni ją przed odpowiedzialnością karną za cokolwiek. A premier mówi, że to tak jak z odpowiedzialnością strażaka, który wybija szybę, żeby ratować dzieci z płonącego domu. Tylko jakoś nie widziałem, żeby premier dał dobry przykład i stał na dworcu, albo sortował dary od ludzi. Wiem o co tu chodzi. Oni nigdy nie byli za wolną Ukrainą, oni teraz tylko tak udają, grają. A wiecie dlaczego to robią? Bo nic o nas, o was nie wiedzą. Nie wiedzieli. Myśleli, że kilka lat dęcia w tuby propagandy zrobiło jednak wodę z mózgu Polakom i Polkom. Zróżnicowane, niejasne reakcje na sztuczny kryzys na granicy z Białorusią dały im możliwość uwierzenia w swoje miazmaty. Myślę, że oni chcieli tak samo zamknąć granicę z Ukrainą. Dlatego wiedząc, że robi się do dupy nie podjęli - a jakże! to przecież oni! - żadnych przygotowań struktur państwa na przyjęcie tej fali ludzi. Tak samo jak nie umieli przygotować nas do pierwszej, drugiej, trzeciej i pierdylionowej fali pandemii. Myślę, że oni myśleli, że jak przyjaciel ich przyjaciół - putler najedzie na Ukrainę - to Polacy i Polki zareagują tak jak do tej pory. Postoją z flagami, kilku powie, że ubogich w dom przyjąć, episkopat wyduka po miesiącu jakieś oświadczenie po miesiącu i spokój. Można opływać dalej. I tak jak przyjaciół putlera zaskoczył odruch oporu Ukraińców i Ukrainek, tak naszych domorosłych przyjaciół putlera zaskoczył Wasz odruch spontanicznej pomocy. Pal Teleki, premier Węgier, pisał i mówił, że gdyby w 1939 Węgry opowiedziały się za aktywną pomocą Hitlerowi - to jego rząd by upadł z powodu postawy zwykłych Węgrów, którzy nie wyobrażali sobie, że mogliby pomagać rozjechać Polskę. Taka wtedy była emocja w narodzie. Dekoracje epoki się zmieniły, ale schemat sytuacji ten sam. Nagle się okazało, że ważniejsze od resentymentów wołyńsko-lwowskich jest to, że nasi biją się za wolność i trzeba im pomóc, jak kto może. I to było, to jest, jak fala tsunami. Normalna fala jest krótka – uderza, załamuje się i odpływa. Tsunami jest długą falą, potrafi wdzierać się w ląd o wiele dalej niż zwykła fala sztormowa. To było i jest tsunami. To Wy. I wcale tym naszym przyjaciołom tak odrażających postaci jak Lepenica z Francji czy Salvini-putini nie zależało nigdy na Ukrainie. Nie rozumieli jej i jej majdanowej, kozackiej wolności. Może nawet się jej bali. I boją. Tylko wy - od lewej do prawej, z dołu do góry - mieliście odruch odwrotny i zorientowali się, że nie mogą sie przeciwstawić tej sile, nie dadzą rady. Więc postanowili pożeglować chwilę na tej fali, poudawać trochę, a w cieniu wojny robić swoje. Rwać kotwice i wypychać nas w stronę zbirów. Ciągnie swój do swego, rozumiecie. 12 marca. Ciężka noc, nielekki ranek. Wczoraj rano wieści o bombardowaniu Łucka. Rozmawiamy przez messenger. Wita pisze, że dzieci się boją. Pytam czy mają gdzie się udać, gdyby ruszyły wojska z Brześcia, pisze, że nie. Rozsyłam wieści po znajomych, że może być potrzebna pomoc. Od razu sprawdzam najbliższe przejście graniczne, Uściług-Zosin, ale nie śmiem nic sugerować. Tylko obmyślam w głowie plan na wypadek. Rozpytuję ludzi, gdyby była taka ewentualność. A widać że wyporność społeczeństwa polskiego szybko się kończy, natomiast rządząca partia ma większe problemy niż organizacja systemu i koordynacji pomocy. Zatem dalej – prywatne mieszkania, samochody, ktoś robi kanapki. Myślę też co rano wychodząc z domu do pracy, patrząc po okolicy że gdyby szli do nas to pewnie parliby na Wrocław. Pewnie właśnie po osi trasy S8, koło nas i mielibyśmy totalnie przesrane. Przedmieścia byłyby łatwe do obrony, bo gęsta zabudowa, alezarazem to pułapka dla cywilów. Deweloperka, bez piwnic. Mamy wprawdzie nieczynne szambo z włazem na podjeździe od garażu, ale nie wejdę do stalowego zbiornika z jednym wyjściem i bez wentylacji. Kawałek gruzu na klapie i będziemy pogrzebani żywcem. Takie odruchowe głupie myśli w obliczu. Albo taka myśl, że ledwo co zrzucaliśmy się w rodzinie na fajny rower dla córki Wity, w razie czego nie wezmą go ze sobą z Łucka. I jakoś odruchowo żal mi tego roweru. Chociaż wiem, że to głupie. Patrzę na tę granicę na zachód od Kijowa. Dopóki tam jest spokój - jest komunikacja, zaopatrzenie, transfer ludzi i rzeczy do i z Ukrainy. Wczoraj koło południa ktoś, kto podobno jest na miejscu napisał, że ruskie zrzucają desant spadochronowy między Łuckiem a Równem, że ktoś kto jest w Łucku powinien natychmiast go opuścić, ale nie znalazło to na żadnego potwierdzenia. Mogła być mistyfikacja, a sam desant raczej Łucka by nie zajął, chyba że Łuck całkowicie jest niebroniony. A nawet gdyby zajął – bez pomocy z zewnątrz – musiałby się poddać albo zginąć po wyczerpaniu amunicji czyli po ilu? Dwóch dniach? Trzech? Poza tym dziesięć spadochronów to jeszcze nie desant. Może to być grupa specnazu. Nie sądzę też że Ukraińcy że zostawiliby granicę z baćką zupełnie niestrzeżoną, chyba że nie mają już czego tam postawić. Wieczorem gruchnęła wieść, że rosyjskie samoloty wystartowały białoruskiego lotniska, wleciały w przestrzeń powietrzną Ukrainy, po czym znad Ukrainy ostrzelały miejscowość Kopanie po białoruskiej stronie. Miałaby to być prowokacja mająca dać baćce uzasadnienie dla wejścia lądowymi siłami do gry. Wedle różnych rachunków baćka ma dwie brygady w Brześciu. Pozostała część granicy to bagna i tak zwane – jeszcze za II RP – Morze Prypeckie, łatwe do zablokowania. Jedyny korytarz, którym można by nacierać to właśnie uderzenie z Brześcia na Kowel, Łuck, Równe. Nie wiadomo jakie jest morale tych wojsk baćki, podobno już szef sztabu generalnego groził dymisją, jeżeli białoruska armia zaangażuje się w konflikt. Podobno, znowu podobno, mówiło się, że do walki ciężko będzie w Białorusi zebrać jedną batalionową grupę taktyczną. No ale to pogłoski, a dostępne w sieci mapy mówią, że w Brześciu dwie brygady zmechanizowane. Z tych dostępnych informacji wynika, że po Ukraińskiej stronie w Kowlu jest jedna brygada, pewnie lekkiej piechoty. W Równem jest kolejna brygada plus samodzielny batalion gwardii narodowej. Patrząc na to jak biją się koledzy tych żołnierzy na wschodzie i południu Ukrainy – dwie brygady zmechanizowane baćki, jeżeli to wszystkie siły jakie baćka chce rzucić do walki – wyparują w okolicach Kowla. I to głównie z powodu dezercji, strachu i braku woli walki. Bo niby za co i dla kogo ma umierać białoruski poborowy? Za baćkę, którego po protestach wszyscy raczej mają za gnoja? Czy za putlera, który jest protektorem znienawidzonego baćki? Miało się zacząć wczoraj o ósmej wieczorem naszego czasu. Na razie cisza. I nie ma potwierdzenia tego desantu na drodze między Łuckiem a Równem. Moskale pochwalili się też, że zbierają ochotników w Syrii i Nigerii do walki na Ukrainie. Po wybitnym występie kadrowców z Czeczenii, trudno wróżyć tym wielu sukcesów, raczej wiele ofiar. Propaganda putlerowska zaczyna bredzić o ukraińskich pracach nad bronią biologiczną, chemiczną i jądrową. No niby po to żeby zastosować taką broń w Ukrainie. Tak wielu uważa i tego się lęka. Mogę oczywiście nie mieć racji, ale użycie przez putlerowców takiej broni jest mało prawdopodobne. Po pierwsze – taka broń działa we wszystkich kierunkach. Nie rozróżnia czy swój czy wróg. Nie przypadkiem mimo dziesiątków lat pracy broni biologicznej w zasadzie nigdy nie użyto operacyjnie. Nie przypadkiem też złote żniwa broni chemicznej to przede wszystkim wojna pozycyjna, wojna ciągłych frontów, głębokich linii obrony, wojna okopowa a nie manewrowa. Nigdzie też i nigdy broń chemiczna nie przyczyniła się do większego sukcesu strony jej używającej poza tym, że całkowicie rujnowała wizerunek i zwalniała drugą stronę z jakichkolwiek skrupułów w użyciu swoich trzymanych na ostatnią godzinę zasobów strategicznych. Chemia - to przede wszystkim broń terrorystyczna. Działa przede na bezbronnych, którzy nie mają czym odpowiedzieć. Czy pod Ypres nastąpiło strategiczne czy chociażby op[eracyjne przełamanie linii frontu? Nie. Pod Bolimowem? Też nie. No i zostaje brudna bomba radiacyjna, ale znowu – działa we wszystkich kierunkach i na wszelkie życie w swoim zasięgu. Nie rozróżnia. Sprokurowanie awarii w elektrowni jądrowej? No fajnie, centrum radiacji będzie na bezpośrednim zapleczu wojsk rosyjskich z trudem walczących wokół Kijowa. A użycie operacyjnej broni jądrowej – to w zasadzie koniec świata, czyli brak możliwości wygranej, rozszerzone samobójstwo. No nawet w Rosji podjęcie decyzji o użyciu takiej broni nie jest takie łatwe. To wszystko oczywiście ma sens przy kierowaniu się jakimiś założeniami, może okrutnej, ale jednak logiki. Są też dzisiaj i krzepiące wieści. Po 41 Armii – kolejna, tym razem 29 armia rosyjska straciła dowódcę. Zginął generał Andrij Kolesnikow. Już nie mam palców rąk, żeby policzyć, ale wychodzi na to, że po wczorajszym nagłym zgonie pułkownika Zacharowa to już dziewiąty albo dziesiąty wyższy oficer rosyjski, który po oszałamiających sukcesach w walkach z miejską partyzantką w Syrii, bojowcami Czeczenii, wojskami maleńkiej Gruzji – pożegnał się z żołnierskim szczęściem. Zaczyna się siedemnasty dzień wojny się zaczyna. Na wypadek oblężenia Kijów ma zapasów na tydzień, może dwa. Kiedyś nie rozumiałem jak można się modlić o zwycięstwo jednej strony w konflikcie zbrojnym, myślałem, że to jednak jakaś ściema. Ale używając intencjonalnych słów w jakimś sensie modlę się tutaj każdym słowem. 13 marca. Tribute to Żółw, który okazał się Piorunem Wielu z nas, ma teraz TAM znajomych. Dzielimy się informacjami, co napisali prywatnie, co powiedzieli - jeżeli to możliwe - przez telefon, jakie zdjęcie gdzie zamieścili. Ja też mam paru znajomych. Paru mogłem uścisnąć kiedyś rękę. Kilka osób poznałem przypadkiem w sieci. Wczoraj, znana mi tylko przez internet Jaryna Czornochuz napisała o swoim towarzyszu broni: 5 marca 2022 roku w bitwie z kolumną rosyjskich czołgów rosyjskich najeźdźców w rejonie Mariupola, został zabity mój dowódca plutonu [...] - Anton Gevak. "Żółw. " - lat 27. Od 18 roku życia w wojsku. Od 2012 roku przeszedł drogę od szeregowego do porucznika. W 2014 roku był na kontrakcie jako zwiadowca w 8 pułku SSO. Był porucznikiem 140. Samodzielnego Batalionu Zwiadu Dowództwa Piechoty Morskiej. Prawdziwy oficer zwiadu, odważny, silny, doskonały w wojsku, twórczy, grał na gitarze, komponował piosenki, miał bardzo piękny głos. Nie bał się śmierci, czuł swój los i go akceptował. Powiedział, że jeśli umrze, to chce tylko [wcześniej] walczyć z wrogiem. To straszne, jak bardzo dotrzymał słowa. Osoba, którą bardzo kochałam. Człowiek o niesamowitej wolności i woli. Był taki prawdziwy, tak godny we wszystkim, że nie wierzyłam, że tacy ludzie mogą istnieć. Wspierał mnie, ratował, wyciągnął z dna, szanował jako walczącą kobietę, [...] zaufał. Trudno to wszystko napisać w kilku zdaniach. Osiem miesięcy służby obok siebie w jednym punkcie w przeddzień wojny i jej początku. Chciałam, żebyś pozostał przy życiu. Ale ludzie tacy jak ty niestety zawsze są na pierwszej linii. Spotkamy się ponownie. Żyj wiecznie i wiecznie. Na zawsze trzymam Cię w ramionach. Chwała tobie. Dopóki żyję, zawsze będę pamiętać o Tobie i o wszystkim, co razem przeszliśmy. Dziękuję za wszystko. Jeśli chcecie wyobrazić sobie żołnierza Sił Zbrojnych, marine, który bez kropli strachu o życie walczył o możliwość życia w swoich domach bez okupacji - wyobraźcie sobie jego. Antoni Gewak, pseudonim "Żółw". Kiedy byłem małym chłopcem - w mojej wyobraźni największym wojownikiem świata był żółw z japońskiego filmu o potworach - o imieniu Gamera. Wie o tym mój ojciec, moja mama, moja żona i mój synek. Opowieść o dzielnym żółwiu Gamera, który pokonuje inne monstra, potwory a na końcu nie waha się zaatakować samobójczo kosmicznego okrętu piratów - konstytuowała moją chłopięcą wyobraźnię. Nie wiem dlaczego o tym piszę i łączą mi się w jedno te dwa nieprzystawalne światy - dziecięcej wyobraźni zamieszkałej przez zmyśloną postać uosabiającą wojownika i prawdziwego wojownika, który miał pseudonim "Żółw". Chyba chciałbym móc poznać dobrze jego historię. Dać mu zamieszkać we mnie, na równych prawach z tamtym bohaterem dziecięcej wyobraźni, na tyle dobrze go oswoić, by móc jego historię powtarzać swoim dzieciom, wnukom w lepszym świecie i mówić o tym, że czasem mit zstępuje do świata indywidualnego, do świata pojedynczej osoby, pojedynczego człowieka i wypełnia postać człowieka szczelnie i już nie wiesz kto jest kim i kto komu udziela swojej siły - człowiek mitowi czy mit człowiekowi. A potem okazało się że Google translator przetłumaczył źle pseudonim Antoniego - nie żółw a "Piorun" – nie wiem dlaczego tak się stało, a ja nie zauważyłem, nic mi nie podpowiedziało, że coś tu nie gra. Ale może nic nie dzieje się przypadkiem. Może tak miał do mnie dotrzeć Antoni Gewak, jako żółw, połączyć się z Gamerą w jedno i zostać z nami na zawsze jako Żółw-Piorun. Radosław Wiśniewski (ur. 1974) – animator, promotor literatury piszący wiersze, prozę, wyżywający się publicystycznie pracownik hurtowni urządzeń niskoprądowych.
- Urszula M. Benka – Sztuki gęba i pupa, i darszany
Czyż pisarz nie wyraża poglądów i postaw Silniejszych od jego podświadomości? Stefan Rusin, „Czesław Miłosz do Tomasza Mertona” Patrzę na nowe tomiki wierszy trzech autorów. Gabriel Leonard Kamiński, Andrzej Saj, Stefan Rusin – sięgnęli po mowę wiązaną, aby oddać dziesiątkami lat gromadzone doznania swoje w kontakcie z filmem, malarstwem oraz cudzą poezją – cudzym doświadczeniem. Nakreślili własną tożsamość poprzez trzy odmienne ciągi wymieniania hieroglifu na hieroglif, trzy widnokręgi …pośrodku wielkiej lśniącej powierzchni / Niepojętego absurdu zwichrowanego świata sztuki i jego apostołów – że użyję słów Saja zapatrzonego w „Wielką szybę” Duchampa. Zapatrzył się Saj w Szybę wyłonioną z bezmiaru względności oceanu wzburzeń i nadziei, niczym z mgieł tratwa rozbitków (w osobnym jego utworze pełna poetów), by następnie poczuć, że nie ma większej wagi, w gruncie rzeczy, czy dzieło zachwyca, czy zdobi, czy drażni, ani czy odbiorca je ceni, ani czy odbiorca ten istnieje – zresztą i twórca, i cała w ogóle ludzkość uroili sobie jakieś szczególne znaczenie w Kosmosie. Tak więc powie Saj, że strącił z siebie ten cały brud, / to całe ubabranie sztuką mojego czasu. Ubabranie? Ujawnił Saj możliwość rozpatrywania sztuki jako brudu – lub brudnego obcowania z nią, lub podążania w rejony splamione, gdzie, jak z kolei w „Anachorecie” odkrył Rusin, nie ma już żadnej tamy, chroniącej stęsknionego za umęczoną ciemnością. Pójdę tym tropem. Świetna forma brudzi. Jest lepka. Utrafia w „coś silniejszego niż podświadomość” i lgnie, bo obiecuje słodki kres samotności: mocą archetypu tak bezspornie oznajmionego połączą nas (uwierzyliśmy) jednakie psychiczne rdzenie oraz uczestnictwo w zbiorowych wypadkach. Uniwersalizm! Uniwersalizm zbanalizował rzeczywiste doświadczenia. Ustawił element świadomy ponad niewiadomą. To, iż cudze jest od naszego nieodwracalnie inne, poznajemy, gdy przy łagodnej nostalgii jeży się nam włos. Mówi Dostojewski w „Idiocie”: „…w każdej genialnej albo nowej myśli ludzkiej, albo po prostu nawet w każdej poważnej myśli, która rodzi się w czyjejś głowie, zawsze zostaje coś takiego, czego w żaden sposób nie można przekazać innym ludziom, chociażby się zapisało całe tomy i wykładało swoją myśl przez trzydzieści pięć lat; zawsze zostanie coś, co za nic nie będzie chciało wyjść człowiekowi spod czaszki i zostanie przy nim na wieki; i z tym człowiek umrze nie przekazawszy, być może, nikomu najważniejszej cząstki swojej idei.” Co oznacza, że staniemy również wobec arcydzieł jako ekspresji powierzchownej, która pozostawia pod czaszką przykładowego Van Gogha coś najważniejszego, co jednak daje o sobie znać, od czasu do czasu: witamy je dreszczem odrazy; brud to nazwa dla spraw, jakim lękamy się dać w sobie miejsce: włącza repulsję dla spodziewanego rozkładu – względnie destrukcji, względnie przemian. Piękno w roli katharsis pełni podobną funkcję, co oziębłość uważana za czystość, funkcję mianowicie powstrzymywania transgresji. Brud przypomina wszakże o tym, że trwają transgresje ukryte. Saj więc patrzy w malowidła, w fotografie, instalacje – tak, aby nie narzucać się, nie zaburzyć, nie skalać czystością. Strąca brud, pozostawia go samemu sobie, na wolności: przyjął wobec brudu postawę wolną od odruchowego usuwania go, unicestwiania, a zatem traktowania jak poddaną sobie własność. Trzej poeci wezwali dziesiątki postaci rzeczywistych i nadrzeczywistych – dlaczego? Z pewnością ikony te uczestniczą w dyskursie kulturowym, w spowiedzi względnie CV, u Leopolda Staffa np. sonet napisany zaledwie cztery lata po straszliwej wojnie, wojnie nazwanej Pierwszą, zabrzmiał: Dzieciństwa mego blady, niezaradny kwiat Osłaniały pieszczące, cieplarniane cienie. Nieśmiałe i lękliwe było me spojrzenie I stawiając krok cudzych czepiałem się szat. I …dopiero od posągów, od drzew i od trawy uczył się Staff postawy „własnej”; wyrazem posąg oznajmił harmonię, w jakiej matematyka proporcji nie jest podukładem cywilizacji, lecz składową panteizmu czyniącą, że poprzez dzieło (czyli szczególne jakieś zawikłanie materii w formę) można tajemnicę komuś uzmysławiać – tajemnicę albo też jej część nieistotną (tak, jakby artystyczną formę przybierała właśnie owa nieistotność) – wszakże nie nazywa po imieniu Staff artefaktów ani ich nie mnoży. Ponieważ sięgnę tu jeszcze do Rilkego, zamknę ten wątek brudu (który może i pragnie się instytucjonalizować choćby w pojęciach estetyki zawiadującej transgresjami) strofą z „Listów do młodego poety”: "Nie szukaj / odpowiedzi. Nie da ci się teraz ich / wręczyć, ponieważ / żyć nimi nie możesz. // Pytaniem jest doświadczanie wszystkiego." Saj i Rusin zbudowali z przywołanych dzieł pogodne aleje dialogu, punkty wyjścia dla własnych pytań. Pozwalają wątpliwościom tchu zaczerpnąć. Kamiński je eliminuje, używa dzieł jako ilustracji dla swojego ja. Jego przejścia od prywatnego do publicznego, lub od „sekretu” do „nie-sekretu”, dają do zrozumienia, iż dotknął on styku miejsca i prawa, podstawy i samego aktu władzy — jak ujął to zjawisko Derrida: władzy „archonta” (strażnika archiwum) nad złożeniem czegoś w umiejscowioną pełnię, przy czym akt gromadzenia znaków z kolei milcząco zakłada teorię instytucjonalizacji. Przedstawił Kamiński archiwum udzielanych mu „dowodów prawdy”. W jego „Niemym kinie” odpowiednikiem rzeźby-mędrca jest pędzące klatkami klisz filmowych zbiegowisko. Jak czytam w wierszu otwierającym zbiorek, autor bawi się szybką akcją. Przerysowuje, sięga po groteskę, zarzuca ją natychmiast, żongluje samym sobą – zgoła czyniąc z czytelnika pewną Ankę, dla której w zakochaniu kiedyś skakał z trzeciego piętra w pryzmę piachu aż mrowiły mu stopy. Film, zauważmy tu od razu, jest sztuką inną niż malarstwo czy poezja: Oscara za najlepszy film roku odbiera producent. Film to nieodłączne od wielkoprzemysłowej już duchowości, dziecię mnóstwa ojców: postaci pierwszo, drugoplanowych, statystów, grymaśnych gwiazd i gwiazdek, scenografów, choreografów, kompozytorów, kamerzystów. Filmem rządzi kolektywizm z jego adoracją Wielkich Liczb. Jako zmaterializowany artefakt jest tylko taśmą. Oto więc most w tu i teraz Kamińskiego, jeszcze bardziej niecierpliwy od jego Wratislavia cum figuris, gdzie już choćby tytuł przywołał efemeryczne a wielosegmentowe kantaty i oratoria w barokowych i gotyckich wnętrzach oraz, rzecz jasna, Apocalipsis cum figuris Teatru Laboratorium, zatem i Apokalipsę, temat-pieszczoch popkultury. Ta magia filmów jako chronologicznie ustawionych „posągów czasu”, obejmuje zresztą i rozliczenie się z ludźmi kultury Wrocławia, i – nieobecne u Saja i Rusina – rozgraniczanie społeczeństwa wedle nomenklatury klas jako odłamów światopoglądowych i pochodzeniowych, na czele z własną genealogią (w Internecie tomik się zaleca uwagami recenzentów, że istotnie, intencją poety było rzec, iż takie wartości jak Dom i Rodzina są nieprzemijające; „Nieme kino” szczyci się okładką ze starym kinem o nazwie Lwów). Skoro jednak u Kamińskiego te retrospektywy wciąż powracają, to zamieniają się w akcent mocny jak zapach wody fryzjerskiej – i trudno przeczyć, że wracają bez zważania na teorię przemocy i niuans, tak żywe w przedwojennych retrospektywach Fromma mającego middle class za radykalnie niezdolną do radykalnej myśli, czy u Miłosza lub Zagajewskiego, czy w sakralnych Czachorowskiego, który tatarskim swoim korzeniem sięgnął wręcz w „pod-islam” kresów już bezkresnych. Ani, że ogniskują los-status tej wyróżnionej społecznej grupy, osobliwego dziedziczonego przywileju. Bo Rusin, kiedy dotyka mgieł minionego w „Osipie Mandelsztamie”, pojmuje, że przez Wielką Szybę ujrzy przede wszystkim inny stan świadomości, i że więzy rodzinne ani kulturowe nie zmienią tego faktu: Wiozą nas statkiem na Kołymę. Zgubiłem wierze Petrarki i notes w którym opisywałem swoje życie. Nie czuję głodu. Odchodzę od zmysłów. O zmierzchu kryminaliści rzucą moje ciało do morza (…) Pozwoliłem zdeptać swoją duszę, ale i tak nie opuszcza mnie strach. U Kamińskiego zdeptanie duszy zastąpiło łagodniejsze dla ucha zdeptanie ciała. Ciało mogło umrzeć jak dawna Rzeczpospolita, ale duch żył. Kino to potwierdzi, jest fabryką snów i twarzy młodych pośmiertnie też, gwiazdorsko-gwiezdnych, wzywających do idolatrii idola. Rusin natomiast wskazał na transgresję o przeciwnym zwrocie: duszy ku ciału, tak jak Słowa ku Ciału. Uznał rzeczywistość za sacrum. Powie to zresztą wprost w miniaturze „Albert Camus”: Chcesz wiedzieć, kiedy mógłbyś wyrzec się siebie? Gdy pokochasz Ziemię. Zaakceptujesz swoją niewolę. Przestaniesz złorzeczyć demonom (…) Gdy więc Rusin pogodził się z faktem, że istnieje owa Szyba między naszym a cudzym ja, wyrażonym czy to sztuką, czy mową zdarzeń, to Kamiński upiera się, by zdefiniować siebie poprzez slapstickowy kaprys incydentów – przykładowo, że któregoś dnia w PRL zamiast posiłku wchłaniano „wielkie żarcie” na ekranie telewizora, mityczność potraw. Jedzenie to rekompensata głodu lędźwi, rekompensata uczuciowego upokorzenia czy też pustki. Autor „Niemego kina” wszelkie odczytywanie potrafi zbyć wzruszeniem ramion, że mu się przekręca intencję. I wszystko to razem, sprasowane w kolejną figurę. Umocowaną w miejskim konkretnym Kamińskiego pryzmacie. Z drugiej strony, przed odbiorcą otwiera się możliwość sporządzenia rysopisu poety, gdy on dla ekspresji własnej tożsamości używa właśnie filmów, jak przed chwilą padło, multi tożsamościowych tworów na styku masy oraz maszyny. Trudno przeczyć, że osobowość bohaterki filmu Ferreri takiej jak Kobieta Małpa czy Francesca, względnie tego, kto jej pożąda, nie da się uzgodnić w rozumnym porządku z osobowością wrocławianina nastawionego na uznanie w środowisku literackim, oburzonego stanem wojennym, czy Milana Kundery urodzonego w 1929 roku w Brnie, czy choćby Milosa Formana, emigranta, ani że te osobowości kiełkowały z zupełnie innego ziarna niż u Leny Olin; Olin-Sabina wniosła do „Nieznośnej lekkości bytu” Formana doświadczenie urodzonej w Sztokholmie miss Skandynawii oraz gry na scenie pod dyrekcją Ingmara Bergmana. Bez uzmysłowienia sobie tych różnic traci sens „powiew świeżości” na socjalistycznym wrocławskim poniemieckim Grabiszynie. W zbliżeniu: jeden z wierszy nawiązujący ni to do aresztu, ni to do Adwentu, Kamiński zaopatrzył w fotos z „Wielkiego żarcia” Marca Ferreri oraz przypis: puszczone w stanie wojennym miało nam uświadomić degrengoladę kapitalizmu. Było odwrotnie: czekaliśmy na chwilę, żeby jak bohaterowie filmu usiąść do stołu i jeść, jeść do upadłego. Dzisiaj synchronizacja mentalności dopełnia standaryzację opinii z ery przedprzemysłowej. Oto tragiczna druga twarz puszczenia się na fale wielkiej tradycji, w jakiej było już wszystko: twórca traci indywidualność. Nie potrafi już przestać konsumować minionych (nieistniejących tedy w teraźniejszości) rarytasów. Istnieje koncepcja traktowania siebie jako dzieła sztuki, czyniąca fakt artystyczny ze swojej obecności: do tych znaczeń odwołał się Saj strofami zainspirowanymi zjawiskiem Andrzeja Dudka-Dὔrera jako „performensu non stop”, który, co świetnie wydobył filozof Jerzy Hanusek: pojawia się, później odchodzi nie wiadomo dokąd (…) musi wędrować, by móc pozostać w tym samym miejscu; musi przemierzyć tysiące kilometrów, by moc spojrzeć na siebie samego. Wędrowanie staje się Sztuką Podróży, rekwizyty tej wędrówki – Sztuką Rekwizytów. Praca nad sobą jako artefaktem rozciągnięta od bycia kneblem samemu sobie i chwastem drewniejącym, jaki wyrywamy sobie z jaźni, aż po, mówi Saj, przekonanie się, że wrażliwość to pancerz, jaki chroni psychikę. Przedstawienia sztuką czynią świat symultanicznym, byłym a jednocześnie teraźniejszym. Co więcej – gdy wiersz jest jaskinią w skale mowy, w skale mowy jako transkrypcji rzeczywistości, podążam za Saja metaforą, to… sztuka by powodowała, iż rzeczywistość jest nieciągła, perforowana, im bardziej wyśpiewana albo utrwalona, tym bardziej pusta lub punktowa, kryjąca to, co „najważniejsze”? Sztuka zamieniałaby rzeczywistość w coś na podobieństwo pumeksu albo raczej gąbki, jaka wsysa nadrzeczywistość? Przybliżanie takich punktów o odmiennej naturze – po co? Aby umyć się z nich? Nimi się obmyć? Ich palcami rozpoznać rzeczywistość, upewnić, że ona, zupełnie jak poezja, nie jest, a tylko się przydarza? Kamiński ujął swoje życie spotkaniami z filmem, w efekcie jego ja to instalacja z kultowych dzieł, często eksperymentujących z nawykami odbioru, a kultowych, bo zakazanych albo przez cenzurę, albo przez dyktat sztampy. Lewituje w realnej codzienności jako czymś, co poeta tkliwie ocaliłby, albo co namiętnie unieważniał: Topiłem zmęczenie w ‘Rekwizytorni’, słuchałem do rana jazzu / czułem się jak James Kowalski ze / ‘Znikającego punktu’ (…) …To był mój pas ratunkowy i zarazem startowy. Wydarzenia wewnętrzne otrzymują kontrapunkt. Już więc uniwersalne, dowolnie ustalą epistemologiczne warunki swego zaistnienia. Rusin od niczego i nikogo nie ucieka. Rozmawia z ludźmi nawet, jeśli byliby duchami, smakuje inne strony świata: nie są złudą, mają granice jak Herbert pod kroplówką. Saj podobnie. Przez cały cykl „Zapatrzonych” idąc poza dobrem i złem, poza fałszem i prawdą, po prostu rejestruje czarno – białe obrazy z figurami cieni – wiedząc, że …coś zajrzało w oczy tego podglądacza. Trzy tedy próby sprostania widzeniom, skądkolwiek by pochodziły: z meta fizyki czy kulturalizmu (żyjemy w kateringu strawy dla ducha) czy też z faktu, powie Rusin w „Mieczysławie Jastrunie”– że Każde życie bezsensownie się kończy, / nie będzie powrotu, / mojego też. Dodam: Jastrun, tłumacz Hὄlderlina i Rilkego, to rozmówca, który w jakiś sposób łączy obu tych geniuszy tragicznych i ich obłęd – przyswoił ich, pomógł nawyknąć także polskiej liryce do duinejskiej szarej godziny, jak w Elegii I: A gdybym nawet któryś z aniołów przycisnął mnie nagle do serca : musiałbym umrzeć od jego silniejszej istoty. Albowiem piękno jest tylko przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy z takim podziwem, gdyż beznamiętnie pogardza naszym unicestwieniem. Straszliwy jest każdy anioł. bo te wiersze to ścieżki wiodące pomiędzy zamieszkałe w nas ludzkie bestie. Rusin rysując bez odrazy do brudu (wydał właśnie album „Rysunki”, głównie ołówkiem, piórkiem i pastelą), od zawsze penetrował coś naprężaniem kreski. Oto jego „Anioł Jakuba” ma trójkątne skrzydełka, ptasią głowę z drapieżnym dziobem, a korpus niczym stołek osadzony na słupkach: to płynna aluzja do widzenia Ezechiela: cherubów o walcowatych metalicznych nogach – Jakub wdał się we wzorcową szamotaninę z sakralną maszynerią, na domiar w miejscu „bet-El”, gdzie nas oszałamia, wyraził się raz Rusin, przepych żywej materii. W biblijnym micie chodzi o miejsce, gdzie materia obcuje z nami, świadoma naszej obecności, widzi nas tak jak obrazy Saja widziały a on to czuł; niezasłonięta szybą piękna – kompulsywnie fabrykowanego, wsuwanego w estetyczne frezarki, w interpretacyjne celofany. Jakub tym sięgnięciem po przemoc wobec sacrum, albo cofający się szczebel po szczeblu drabiny od stania na ziemi, zredukowany, za karę, do rozpłodu, okaże się ojcem rychłych niewolników. Gdzieś tutaj wpatrzył się Rusin. Inne jego wyobrażenia anioła bywają podobnie rozeźlone. Na „Kto ty jesteś” znowu ptasi łebek, tors kulisty jak zmiękły melon z szarym nalotem pleśni; jego sutki to oczy jak z „Gwałtu” Magritte’a, ale gębą rozdziawioną na brzuchu wywołuje rozkosz szaleństwa. Rusina rysunki powstawały obok rzeczowych recenzji, starannego oczytania i dbałej o obiektywizm sympatii dla dzieł myślicielek i buntowniczek, chociaż w „Bez retuszu” dał głos mężczyznom, kobietom zaś zaledwie pośrednio, np. ustami Konstantego Jeleńskiego: Związałem się z Leonor Fini (…) ona już od dzieciństwa borykała się z burzą własnej / wyobraźni (…) urzeczona pierwotną niewinnością, na tle obezwładniających klęsk. Klęsk kultury. Chodzi o czas Jeleńskiego (po części tedy i Duchampa albo Mandelsztama), w jakim Rusin zanurzał się jak w czymś swojskim, polskim, kulturalnie lirycznym (żył po przeciwnej niż tamci stronie Żelaznej Kurtyny czyli Wielkiej Szyby wspawanej w Europę); w innym utworze i pod wpływem innej inspiracji powie …Mam / w sobie trudne upojenia. Nie wiem, co się mogło na nie złożyć. Wersami „Bez retuszu” kobieta zatem przemyka jak ciche ćmy przez płomień z głosem przy uchu Kaliguli, rozumiejąca żona, już ostatnia, łagodna gdy on z posępnym czołem pełza na kolanach, / miota się jak dzikie zwierzę. Patrzy moimi oczami (…) Poją go winem, karmią mięsem. Och, Cezonia to po Fini druga kobiecość, zaszlachtowana wraz z ich dwuletnią córką, bo ofiara złożona z monstrum, w każdej epoce staje się obsesją. Owszem, na czworakach odbywa się ta odyseja wędrowca, w istocie cherubowego jak Anioł Ślązak – czy też raczej jak anielski pozór nadany na dworze biskupim Johannesowi Schefflerowi. Anioł więc nadworny. Episkopalny panegirysta. Anioł teolog. Nawrócony na katolicyzm w czasach, kiedy moralność była kontrreformacyjna, konkwistadorska i feudalna, jest on u Rusina przecież wariantem anioła Jakubowego. Bo romantycy, którzy Angelusa „prawdziwie pojęli”, szukali antyracjonalizmu w podporządkowaniu rozumu zbiorowym wartościom. Te wymagają walki. Od walki wewnątrz i od zwycięstwa zależy cała siła zewnątrz – głosił Mickiewicz w „liście kapłańskim”, postulując rząd dusz dosłownie pojęty, zorganizowany w ministerstwa i departamenty duchowości, bo moralność – to polityka. W „Bez retuszu” złączyli się w jednego Rusina, obcego sobie samemu, Anioł Ślązak, Jeleński-Fini, Kaligula, Włodzimierz Szymanowic, Bruno Schulz, Sigmund Freud, Jakub Boehme tęskniący za inteligencją drzewa olejowego, za odnajdywaną w sobie perłą o bezszelestnym blasku istot, które wędrują tajemniczymi drogami (…). nic nie budują, (…) nie dzielą niczego na lepsze i gorsze… Rusinowe zaś ja pod skrzypiącym drzewem, w ciele Witkacego („Witkacy”) już z lufą przyłożoną do policzka, próbuje milczeć wobec upiornych utopii. Tu obcość klaruje się w akt milczenia, bo w dzień święty wszystko zostaje „od-robione”, zostaje „uczynione bezczynnym, zawieszone i wyzwolone ze swojej ‘ekonomii’” racji i celów roboczego dnia („nierobienie jest ostateczną formą tego zawieszenia”, ostatnim stworzeniem Boga, dokonanym właśnie w Siódmym Dniu, tłumaczył Giorgio Agamben znaczenie Szabatu). Dzień śmierci jest więc dniem zaniechania świeckich czyli nieświętych usiłowań przemiany materii oraz światopoglądów – na kolejne wciąż wadliwe, jałowe, dopóki śmierć nie wniesie doświadczenia Ostatecznego, bez jakiego nie dojrzewamy nigdy. Tak więc milczenie wobec ścian wskazywanych omylnie. Odpoczynek to od-poczynanie, wyzwolenie od celowości. Od inicjowania. Saj natomiast w „Szybie” chce te bariery, w sobie, widzieć, dostrzegać, poezja utwardza mu pięść, po prostu pięść bólu równa się percepcji, widzeniu bólem, skoro poznawanie równa się destrukcji. Jeśli widzimy – uświadomił mi Saj – to poprzez ból. Czy ból to forma bezczynu dnia świętego i zbawienie emanujące z od-poczynania, a więc powrót do źródła, ad uterum? W wierszu „Aura przyszłości”, kiedy brzytwą lśnienia, którym czas uciął swój ciężar, wyczuwam, że w swoich mętnych szybach wycinamy okna ku nielinearnym skojarzeniom, sami jak wklęsłe kule, punkty w stanie implozji – i napotykamy życia unikat. Pamiętajmy, że w psychiatrii otwiera się pole badań nad śmiercią jako żywotną potrzebą, analogiczną do odżywiania i snu. Saj okazuje się dionizyjski w tym akcie ucinania ciężaru. Spoza czasu, spoza czasoprzestrzeni wypływające dzieła sztuki świata, same są jak mgły, same są energiami przez chwilę uzmysławianymi jako formy. Co powoduje, że jakiś twórca poruszył innego twórcę aż tak, że ten wyda na świat dzieło potomne? Jedną z odpowiedzi rzucił Dostojewski w „Idiocie”: „Wystarczyło temu lub owemu rozniecić w swoim sercu trochę jakiś lepszych, jakiś ludzkich uczuć, żeby natychmiast dojść do przekonania, że nikt tak żywo nie czuje jak on, że nikt go nie zdoła wyprzedzić w ogólnym rozwoju. I wystarczyło któremuś z tych ludzi przyjąć na wiarę jakąkolwiek myśl albo przeczytać stroniczkę czegoś bez początku i końca, żeby od razu uwierzyć, iż to są ‘jego własne myśli’ zrodzone we własnym mózgu. Zuchwalstwo naiwności, jeśli się tak można wyrazić, dochodzi w takich wypadkach do rzeczy zgoła zadziwiających; wszystko to jest aż niewiarygodne, zdarza się jednak co chwila.” Inną, zapewne mniej wstydliwą, jest artystyczna perfekcja „ojca” – i odpowiedź ta oddaje dumę ze sprostania wymogom warsztatu oraz wiedzy w zakresie obcowania z adresatami jako współtworzywem dzieła, gdyż masowa rozpoznawalność np. „Irysów” Van Gogha to oczywisty komponent pełni artystycznej. Dzieło, powtórzę któryś raz, jest projekcją odbiorcy. Już Stefan Mallarmé dowiódł jedności książki i towarzyszącej jej krytyki – co dotyczy wszelkich dziedzin sztuki oraz intelektu i… działa w obu kierunkach. Musnął to zresztą Jerzy Pluta w niesłusznie zapominanych „Monologach na wietrze”, biorąc za punkt orientacyjny Kafkę, zmarłego na dwa lata przed wyłonieniem się Szyby Duchampa. Punktem uwagi jest tam Gregor Samsa, robak z „Przemiany”, w swoim (robaczywym) przeświadczeniu twórca Kafki, to z nim bowiem toczy Pluta rozmowę. …kimże byłbyś ty, Grzesiu, gdybyśmy my, wydawcy, krytycy, komentatorzy i przyczynkarze, tłumacze i przeróbkarze, epigoni i pospolici oszuści literaccy nie przemieniali na wszystkie prawie języki (…) „Przemiany”, wyjaśniali we wszystkich światowych językach (i kilku peryferyjnych) ciemne strony (a zaciemniali jasne)… W istocie, jeśli rozmaici odbiorcy widzą dzieło jednakowo, to zdają się na odczytania funkcjonujące w zupełnie innym, kolektywizującym układzie sił, zatem nie widzą dzieła, wyłączają własną percepcję i wspierając te siły-interesy, rugują dzieło poza ich kontrolą. Inicjują dyskurs na temat środków wyrazu. Saj w drobniutkich postaciach łyżwiarzy na obrazie Pietera Bruegla widzi obserwatorów siebie, kpiących na równi z krytyka, jak z Bruegla. Próby rozumienia sztuki są jak ustawianie kół rowerowych na stromym zboczu: byle ruch, a toczą się coraz bardziej pokiereszowane. Wtedy też pojęcia użyte do analizy będą jak sterczące szprychy, a idee jak przekłuta dętka. Tak jak na „Pejzażu zimowym” Bruegla, sterczy z tego obcego, za szybą schowanego wymiaru, pułapka na ptaki. Ba, przyjmuje się, że ta Szyba to lustro życia. U Saja kruszy się ono pod naciskiem zmian rzeczywistości. Saj wie, że twórcy (także odczytań) potrzebują obrazu po to, wyłącznie po to, by, zapatrzeni w siebie, malować swój portret zdobny ich kunsztu aureolą. Sztukę można jedynie opowiadać samym sobą, snując autobiografię w tej mierze, w jakiej dostrzegamy dzieje własnej psychiki. Co jednak może mimowolnie zdradzić, iż pociąga nie tyle dusza bądź duch sztuki, ale jej gęba względnie pupa, po to, by malować swój portret zdobny ich kunsztu aureolą. W przeświadczeniu, że …byli moimi krewnymi – jak napisał Kamiński w randze zdania tytułowego. Opowiadał o dzieciństwie, o zwabieniu Jolki na poddasze, żeby postawić jej pieczątkę z kartofla na pośladku (…) uciekała ze strachem przez piwnicę. Rości sobie to intrygujące prawo, bo „obudził go ku ironii” Juri Menzel, którego czarno biały nagrodzony Oskarem film według prozy Hrabala, „Pociągi pod specjalnym nadzorem”, nadać ma sztubackim jeszcze ironiom nietykalność. Film (akcja toczy się w czasie II wojny światowej) opowiadał o młodziutkim kolejarzu, pochłoniętym własną inicjacją seksualną, a także platoniczną miłością do koleżanki. Wybudzonym tedy z maligny erosa. Wybudza się on w rzeczywistość masowych śmierci. Złożona sprawa, gdyby, och, próbować oszacować co ważniejsze: wojna czy seks? Twórcy mitu, znający całą amplitudę wojny i seksu, unikali tu hierarchizacji a nawet separowania. Dojrzewanie duszy przez dojrzewanie do wojny, biorące seks na smycz, ma oczywiście własne mityczne ekspozycje trudnej prawdy – jest nią niedorozwój skutkujący niedostrzeganiem glorii przeciwnika, oparciem słusznej sprawy na wiedzy z pominięciem intuicji oraz żądzy, co umniejsza i psyche, i erosa – i czyni z wojownika ucznia w szkolnej ławce. Pomijam kwestię zaślubin miecza ze szkolną ławką lub urzędniczym biurkiem, oddającą niemniej przemianę polityki współczesnej, gdyż mityczny heros jak Achilles albo Odys, nim stanie do bitwy, przemierza wpierw pole semantyczne „bycia łudząco podobnym” do przeciwieństwa heroizmu: kobiety lub szaleńca. Właśnie to biegunowe odmienne dopełnienie jest omijane: Kamiński swój wiersz „Stan wojenny albo wojna polsko-polska” uzupełnił przypisem: przepisywałem „Z dnia na dzień”, sklejałem znaczki dla Solidarności Walczącej. Akcje propagandowe zawsze spłaszczają problem sporu, narzucają walkę o dostęp do informacji z oddechem historii na jedno pokolenie, jednej podgrupy. Wcielanie się w „kobietę” i „szaleńca” z punktu widzenia herosa oznacza wręcz zanurkowanie w plamę hańby. Tu pozwolę sobie więc na pewną hm, ekstrapolację, gdyż Kamiński nie tak dawno stworzył cykl wierszy pt. „Hommage a Witkacy”, w jakich chce zamiast rozmowy patrzeć jego oczyma, może wręcz rozpoznać Witkacego w sobie, w stosunku bliskości sugerującym wzajemną immanencję. Uzupełniając wyżej przytoczone słowa z „Idioty”, sięgnę otóż po pracę Krzysztofa Dubińskiego „Wojna Witkacego czyli kumboł w galifetach" o autorze „Nienasycenia” na froncie I wojny. Nigdy nie dał się namówić na żadne wynurzenia czy wspomnienia. Nie mówił dosłownie nic, nawet w żartach, nawet po wódce. Sądzę, że podczas rewolucji przeżył coś tak strasznego, że nie był w stanie o tym rozmawiać. Jego lęk przed rządami bolszewików ujawnił się w ostatnich godzinach życia, tuż przed samobójstwem, na które się zdecydował na wieść o wkroczeniu wojsk rosyjskich do Polski we wrześniu 1939 roku" – mówił prof. Lech Sokół. Kamiński wierzy, że gloria słusznej walki obywa się bez gnicia, świętego stygmatu wojny; gnicia w sobie nie rozpoznaje. Może chciałby też ochronić Witkacego, który latem 1916 walczył wśród bagien Wołynia, żołnierze wpadli w niemiecki kocioł i zostali zmasakrowani. (…) Witkacy razem z innymi deptał po trupach, pod ogniem broni maszynowej. W tej samej ofensywie po stronie austriackiej walczyły polskie Legiony, co stało się podstawą przypuszczeń, że Witkacy był uczestnikiem bratobójczego starcia. W historii jego służby napisano, że pomimo obrażeń „pozostał w szeregu". Po bitwie otrzymał awans. Dubiński przypuszcza, że Witkacy padł ofiarą głębokiego szoku, od napadów agresji po depresję. „Pułk mój Lejb-Gwardii Pawłowski Połk, zaczął pierwszy Wielką Rewolucję Rosyjską" – napisał potem w „Niemytych duszach". W lutym 1917 w Petersburgu wybuchły rozruchy przy racjonowaniu chleba. Zmuszanie do strzelania do robotników stało się przyczyną buntu, lejbgwardziści przyłączyli się do demonstrantów, starli się z policją. Wielu oficerów padło ofiarą samosądów. Witkacy tłumaczył to po latach, że obserwował rewolucję niczym teatr. Wiadomo, że w Petersburgu zarabiał sprzedając portrety, że wziął tam udział w wystawie polskich artystów, w maju 1918. Nastała groza, kto mógł uciekał. Witkacemu udało się. Tak więc Kamiński, istny wózek bibuły wzywającej do bitewnego entuzjazmu, istna „Maszyna wojenna” Wojciecha Prażmowskiego, nie chce ani gnicia, ani ze złem dyskursu – jedynego pragnienia de Sade’a oraz Witkacego. Zamiast dyskursu cielesnego, zmysłowego, przywołuje, matczyne korzenie z wileńskiej inteligencji i film, choćby de Saury „Nakarmić kruki”, i własne, zgoła jak z „Transatlantyka”, kręcenie młynkiem. Młynkiem do kawy. Co nie jest „nakarmieniem demonów”. Demony to nasze lęki, zawiść, uzależnienia. One pod zażartymi ciosami nie znikną, są jak hydra. W przypływie szczerości włoży Kamiński w usta Witkacemu istną arię tuż przed samobójstwem: Nie interesuje mnie człowiek ani wszechświat / ale zewnętrzny porządek rzeczy, który rządzi / tym teatrzykiem marionetek; twarze to tylko / pusty element wypełniający żywe maski, / ubierane w codzienność i od święta, ale / najbardziej niszczy wolę przyzwyczajenie / i skłonność do wiary w imaginację i fałsz / to one jak kobiety wyzwolone mamią nas / prowadząc na manowce, albo margines, / firma portretowa jest częścią użytkową / mo0jej twórczości, mogę ją zjeść albo zwrócić, w zależności od użytej palety, działa / przeczyszczająco, nie lubię jak strach / reguluje nasze porachunki z tą kreaturą, odbiciem w lustrze / najgorsze w życiu jest / karmienie się złudą, iż sztuka zmienia nas / na lepsze, to bujda, gdyż niemożność / zrozumienia formy i idei bytu powoduje / niestrawność, torsje i zaparcia, bo nie ma / wśród nas przewodnika, a jeno ignoranci, / ci bez żadnej wiedzy formułują sądy, wydają / wyroki na tych, / którzy odbiegają od normy / przyjętej przez ogół na zasadzie, bo tak musi być, / a gnojki i potakiwacze idą w ich ślady / nie mając wstydu ani filozofii w sobie zdolnej / ocenić ich podłe, miałkie nieżycie, ach, / dajcie mi powody, dla których miałbym zmienić / o was zdanie. Nadobnisie i koczkodany. Problem w tym, że Witkacy nie był operowy, operetkowy, estradowy, a tylko pienia takowe dostrzegał wokół – i przedrzeźniał odpowiedź odbiorców na jego punkt widzenia. Tak więc, wolał karmić demony, karmić samym sobą nawet, jak w „geście” machnięcia na życie jako już od chwili poczęcia mieszanki śmierci i życia. U Kamińskiego karmienie kruków pozostaje raczej piosenką z filmu de Saury: (…) Gdy biegnę już, kolejną z dróg kolejną z dróg kolejną z dróg Skąd ja twoje tajemnice znam? Nie pytaj mnie I o czym myślę kiedy patrzę w twoją twarz (…) W 1932 roku Sándor Ferenczi zapisał w „Dzienniku klinicznym” słowa swojej pacjentki: Analityk nigdy nie będzie w stanie doświadczyć tego, co mnie spotkało, w taki sposób, jak ja to odczuwam. Dlatego nie może on podążać za «psychofizyką» mojego intelektu i partycypować w moim przeżyciu”. Odpowiadam jej na to: ,,Chyba że wraz z pacjentką dostanę się do jej nieświadomości dzięki moim własnym kompleksom i traumom”. Ale, skoro nadmieniam o demonach? Najczęściej kontakt z „pokonanym” dżinem wieńczymy próbą spożytkowania zaczerpniętej mocy – tyle, że już bez bólu (bez dyskursów), w imię powszechnej infantylizacji wszelkich dziedzin życia społecznego, bowiem spełnia się przepowiednia Amosa Oza o „globalnym przedszkolu", a granica między polityką a przemysłem rozrywkowym zaciera. Dialogi ze wszystkimi naraz, ze zbiegowiskiem, Kamiński próbował „grać” Witkacym jako figurą. Witkacy definiował wolność w kategoriach najdalszych od wizji, że dom rodzicielski to sanktuarium, a Polska jest okopem, funkcjonowanie w Europie wojną, a już zwłaszcza dobra ze złem. Ani miasto żadne z jego „fuguris”, ani żadna więź inna niż kontemplacja ukazująca senną raczej naturę spraw, nie była Witkacemu więzami w znaczeniu religio. Te trzy poetyckie próby są w swojej istocie mową o sztuce fizjologicznie, bo są mówieniem sztuką, czyli fizjologicznie. Mowa wiązana, werbalna tylko po części, ma dopowiedzieć lękiem konkretnego odbiorcy to coś nie do nazywania, na moment, na okamgnienie wywołując stan zachwytu, ale też osłupienia. Czym jednak jest biegłość wykonawcy? Władzą nad tworzywem; kręgi odbiorców też są tworzywem. Im bardziej odbiorca sugeruje się tworzywem, tym słabiej czuje piękno za szybą wstrętu. Władza korumpuje, a korupcja to psucie, rdzewienie, gnicie. Władza zaślepia, odbiera więc zdolność percepcji. Czyni niemożliwym dopuszczenie piękna i prawdy – do siebie. Miliony „znawców” obrazu z namalowanymi przez głodomora irysami to miliony reprodukcji, komunałów, wywodów pisanych oraz cytowanych w imię zapewnienia sobie obfitej konsumpcji w kulturze konsumpcji – tyrad więc o głodzie, buncie lub odmienności po to, aby sprawniej wsunąć się w tryby maszynerii konsumpcji – tyrady te są następnie wdrażane (co wynika już z samej natury edukacji), pod kątem rozgrywek socjotechniki. Bo „Irysy” to obraz, jaki …sięga tej siły przedstawienia, /co się ująć daje lecz nie odtwarza, zauważył Saj. Władza nad tworzywem, jakiej patronuje tyle instrukcji, czyni z odbiorcy bierny przedmiot, zmuszany zamiast własnego wnętrza penetrować „świat obiektywny” tj. przedmiotów. Za Agambenem przypomnę, że łaciński wyraz persona oznaczał wpierw maskę, maskę umarłego. Ten szczegół ma tutaj kapitalne znaczenie, gdyż personalizm w sztuce jest nekrokracją. Władza oddziela ludzi od tego, czego zrobić nie mogą. Człowiek, oddzielony od swej niemocy, pozbawiony doświadczenia dotyczącego tego, czego zrobić nie może, sądzi, że wszystko potrafi (…) wtedy właśnie, kiedy powinien uświadomić sobie, że jest w najwyższym stopniu uzależniony od sił i procesów, nad którymi utracił wszelką kontrolę. Stał się ślepy nie na swoje zdolności, lecz na swoje niezdolności, nie na to, co może zrobić, ale na to, czego nie może lub czego może nie zrobić. (…) Nic nie zubaża nas i nie pozbawia wolności bardziej niż to odepchnięcie od niemocy (…) Nic nie zubaża bardziej niż poddanie się nekrokracji: używania śmierci. Napotkane dzieło zatem okazywało się istotą, kimś zamkniętym w puszce formy, artefaktu, jednocześnie martwym i żywym – dopóki nie otworzy się puszki, a tą jesteśmy my. Z puszki wyskakuje potworek żywy naraz i martwy, ale też, jak w baśni o rybaku i dżinie – podobniejszy do zatkanej mocno butli, niezdatnej do niczego poza spieniężeniem na targu. To być może mit o kontakcie ze sztuką: z buntem, dnem, bezgranicznością. Rybak odkorkował szyjkę naczynia, a wtedy zaczął się unosić (chodzi właśnie o uniesienie) dym, w coraz gęstszych kłębach – już po chwili człowiek miał przed sobą postać przybyłą z ciemności, w jakiej oczekiwała Dnia Sądu. Sądu i kary – za świadome i celowe (sztuczne) wprawienie dzieła w stan mana. Mana zapewnia autorytet i władzę, siłę fizyczną i mądrość, bogactwo, sprawność rąk i umysłu. W celu ochrony przed utratą mana lub jej szkodliwym działaniem stosuje się ryty ujęte w regułach tabu, których naruszenie uważa się za zbrodnię. Chyba, że dojdzie do spotkania – i wglądu. U Stefana Rusina w wierszu poświęconym Brunonowi Schulzowi pojawiła się scena adoracji stopy, czarnej pończochy, pantofla na obcasie – przez bałwochwalcę; monstrancją jest ulica brukowana kocimi łbami oraz wnętrze łączące wystrój urzędu i burdelu. Bałwochwalca zachłannie patrzył na to, co się oddala. W tym krótkim ustępie mignęło słowo „darszan” – adorowane Coś mianowicie pozostawiło woń paczuli i Darszanu, mówi Rusin. Otóż to. Słowo darszan oznacza „boską wizję”. Jest to wzajemne doświadczenie, chwila, w której patrzymy na Boga, a On patrzy na nas. Podczas gdy wiele tradycyjnych form hinduskiej pobożności obejmuje intonowanie długich mantr, rytuały, medytacje – darszan wymaga tylko, aby z szacunkiem wpatrywać się w unikalne „pomiędzy tobą a Bogiem” choćby pod postacią pantofla ukradkiem ocieranego o wycieraczkę. Niektórzy doświadczają wewnętrznej przemiany, inni uzdrowienia, miłości i akceptacji. Zdarza się też, że czasem ludzie nic nie czują. Każda osoba doświadcza czegoś innego. Problem tkwi w postawie rybaka – że wrócę do mitu o wyłowieniu butli z dżinem. I na moment do „Elegii duinejskich”: Nie, żebyś mógł i zdołał przetrzymać głos Boga. Lecz słuchaj wielkiego powiewu, tej nieprzerwanej wieści, która kształtuje się z ciszy. Gdyby, „tak jak darszan”, ożyli i stanęli przed nami ludzie z psychicznej menażerii Rusina, Saja, Kamińskiego? Gdyby zagadnęli na wzór Dżina, czy zrozumielibyśmy, o co zapytali? – Że zapytaliby: jaki wybierasz rodzaj śmierci? Lub jak Saj: o kosmos, w jakim Homo przestaje być centralną personą-maską, i który dla Boga może być zaledwie jednym z artefaktów bądź… produktów? Kamiński Gabriel Leonard, Nieme kino, AKWEDUKT Oficyna Wydawnicza, Wrocław 2023. Rusin Stefan, Bez retuszu”, Biblioteka Toposu, Gdynia-Kraków 2023. Saj Andrzej, Zapatrzeni, Miejska Biblioteka Publiczna im. Galla Anonima, Głogów 2023. Urszula M. Benka – poetka, eseistka, prozaiczka, tłumaczona na wiele języków, w tym angielski, chiński, czeski, fiński, francuski, grecki, niemiecki, rosyjski, ukraiński i węgierski. Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich oraz nowojorskiego oddziału PEN Club. Jest doktorem nauk humanistycznych. Mieszkała we Wrocławiu, Paryżu i Nowym Jorku. Współpracuje z galeriami sztuki jako krytyk albo raczej hermeneutka. Należy do zespołów redaktorskich „Formatu”, ”Formatu Literackiego”, „Rity Baum”, „Migotań”. Fascynuje się mitem i psychiką.
- Paulina Jania – cztery wiersze
Dom strumyk z mostkiem zdawał się wielki tak naprawdę służył do zabawy nad strumykiem spędzaliśmy całe dnie pergola z różami prowadziła do ogrodu nie ma już takich papierówek ten smak i zapach nigdy nie wróci tak jak mizeria z rzodkiewką i dużą ilością kopru dziś wiem dlaczego z czereśni wypływały wielkie krople żywicy w sieni zawsze było chłodno sień prowadziła do kuchni na stole stały szklane butelki mleka miały posrebrzane wieczko były jeszcze trzy pokoje przy łóżku dziadka mieszkały miętówki Salon w rodzinnym domu najcieplejszy był stary piec miodowy poczciwy piec Miłość w domu wszędzie mieszkały butelki po wódce na pamięć znałam ich miejsce a one głupie chciały się bawić w chowanego czasami z bratem szukaliśmy ich po kątach jak prezentów przed Bożym Narodzeniem równie podekscytowani kuchnia łączyła się ze spiżarnią komórka wąska i ciemna tunel łączący kompoty z truskawek i powidła śliwkowe z wódką serce domu *** gdy chciałam poświęcić kilka słów babce moje myśli kradł dziadek rozsiadał się wygodnie na drewnianym krześle przed dusznym metalowym garażem patrzył na obdarty blok i dach z eternitu przeznaczenie garażu było uzależnione od pory kwitnienia lipy i owadów zbierających nektar ule dziadka znajdowały się za lipowym folwarkiem pszczoły potrafiły wiele co roku zmieniały garaż w ciekłą słodycz wtedy sprytnie podkradałam plastry miodu tato ostrzegał że będzie bolał mnie brzuch już wtedy wiedziałam że nadmiar słodyczy bywa zdradliwy Paulina Jania (ur. 1987) – nauczycielka wychowania przedszkolnego, terapeutka. W minionym roku debiutowała tomikiem Herbaciane róże. Swoje teksty publikowała też w "Helikopterze" i "Babińcu Literackim". Miłośniczka górskich wypraw.
- Hubert Czarnocki – trzy wiersze
*** Byłem cały z powietrza i cały odwiązałem się od rzeczy. Wypuściłem szklankę, łyżkę, siekierę, wszystkie dokumenty, listy, pióro, klamkę i wszystkie pomysły. Odbijałem się od obłoków. Początek zimy, pierwsza bajka Śnieg padał na dobrych i złych i zamieniał ich w postacie z bajek. Nie poznawałem ich ani miasta, nie umiałem wrócić do domu. Przyjaciel cały w przemianach wydawał się kimś nieznajomym. Po ulicach biegali krasnale obrzucając się śniegiem, krasnale budziły się w ludziach. Prezydent porzucił swoje zajęcia, by ulepić wielkiego bałwana. Znany spiker radiowy zaczął seplenić jak dawniej, kiedy był małym chłopcem. Dorośli zgubili przebrania, poczuli jak otwiera się coś w nich szeroko. Pół kancelarii premiera zamiast do pracy poszło na łyżwy. *** Kto będzie kiedyś pamiętał, że był taki rok, taki miesiąc i dzień. Nawet my sami pomyślimy, że to wszystko spotkało jakby nie nas. I gotowi bylibyśmy w to uwierzyć, gdyby nie niezbite dowody. Zdjęcia, które z rozczuleniem przeglądamy, notatki z wykładów, wycięte prognozy pogody. Zapiski wynieść śmieci, zrobić zakupy, napisać wiersz i niezdarnie, nieporadnie, koślawym pismem przeżyć następny dzień. Hubert Czarnocki – ukończył polonistykę na KUL-u i Akademię Fotografii. Wiersze publikował w „Toposie” „artPapierze”, „Kresach”, ,,Arkadii”, „Frazie”, „Dwutygodniku”, „Helikopterze”, „Odrze”. Autor kilku indywidualnych wystaw fotograficznych, e-booka Jasność (2008), tomów z wierszami: Wołania (2009), Opowieść (2011), Tropy (2015) i Oddech światła (2018). Pracował jako nauczyciel, fotograf, dziennikarz radiowy i prezenter. Wykonuje działalność lektorską.
- Mariusz Sambor – pięć wierszy
głowa znałem typa który głowę odciął musiał kogoś odjebać później powiedział twoja książka była pierwszą którą przeczytałem w życiu ale żałował straszniej poznałem też gościa siedział szesnaście lat za głowę też odjebał typa i nie mów mi kurwa że kogoś tam znałeś znałem tamtych innych zabili się sami może z pomocą innych nie mówię że akurat innych odstępstwa a kiedy panie Milošu z daszkiem lub jak pan woli bez pańskie migi latają i tamte piękne aktorki czas przemija może już nie takie krążą nad głowami siedzimy we czworo u mnie na trzecim piętrze pytasz co wolisz nie mam przecież pojęcia że napiszesz pan o tym wiersz /czy to nie były jednak migi/phantomy Pietrali?/ a ja dowiem się o tym w deszczowy dzień Krzysztof Śliwka go opublikuje wtedy pada deszcz katar i trochę boli gardło nie będę dziś biegał i głowa i tak wygrywam kolejny poziom w Candy Crush Saga 4704 mówi to panu coś? o przepraszam to poziom 4726 jak ten czas szybko leci tak! dzisiejsze bieganko to nie byłby dobry pomysł na południu Zakaz chodzenia po ruchomych schodach wszedł w życie ma zapobiegać wypadkom Tak dziś od rana w mieście Nagoja na południu wyspy Honsiu Japończycy biegną po schodach przewracają i potrącają innych jestem zupełnie niedostosowany do codzienności w mieście Nagoja na południu wyspy Honsiu Za złamanie zakazu nie przewidziano kar Zatrzymajmy się i wejdźmy tak na prawą jak i lewą stronę głosiła kampania reklamowa i ja tak wciąż myślę w mieście Nagoja na południu wyspy Honsiu rozwieszono kiedyś plakaty promujące stanie nieruchomo podczas jazdy nie przynosiły żadnych rezultatów to jak się mam pozbierać? w mieście Nagoja na południu wyspy Honsiu Nagoja jako drugie japońskie miasto zdecydowało się wprowadzić zakaz Saitama podobne regulacje wprowadziła już dawno powinienem odpocząć na południu wyspy Honsiu całkowicie dziś całkowicie niedostosowany I błogosławię wszelkie wytchnienia. pytania pytania pytania bez odwołania w końcu wszyscy wir sind die Roboter czy jak to mówią skoro otwarcie niektórych drzwi może cię zranić lepiej zostawić je jednak zamknięte zaślubiny? niebo dla tych którzy chcą energia jest Wieczną Rozkoszą no to już jasne jesteśmy w dupie i błogosławić wszelkie wytchnienia a słońce dość przekornie pojawia się dopiero wczesnym popołudniem i to bez Miltona [jak pisze Petr Hruška z Ostrawy...] byliśmy młodzi nie potrafiliśmy wyobrazić sobie niektórych spraw chyba nawet nie próbowaliśmy nie tylko oglądając amerykański serial Kosmos 1999 nasze umysły nie ogarniały co może zdarzyć się za dwadzieścia lat i nie chodziło wcale o politykę cóż to jest dwadzieścia lat? nie wyobrażaliśmy sobie jak będzie wyglądało późniejsze życie z ówczesnymi dziewczynami czy chłopakami wszystko jednak potoczyło się całkowicie inaczej perspektywa raczej nie jest już tak szeroka wciąż nie jest tak jak mówi Petr Hruška z Ostrawy – Jutro jest obgadane Mariusz Sambor (ur. 1965) – autor surrealistycznej powieści poetyckiej Cztery Filary (2021), powieści I wszyscy go opuścili… (2021) oraz zbioru krótkich form prozatorsko-poetyckich Nieoczekiwane przestoje w chmurach (2022). Wkrótce ukaże się jego nowa książka Pani Kołodziej. Kawki i gołębie. Publikował w czasopismach literackich oraz w antologiach: Strefa wolna. Wiersze przeciwko nienawiści i homofobii (2019), Wiersze i opowiadania doraźne 2020 (2020), Wiosnę odwołano. Antologia dzienników pandemicznych (2020) oraz Kosmonauci Nośnych Haseł (2022). Mieszka w Krakowie.