top of page

Znaleziono 347 elementów dla „”

  • Piotr Pazdej – trzy opowiadania

    Golem Świat rozpada się w potężnym grzmocie i oślepiającym błysku sekundę po tym, jak dostrzegam swojego syna w wylocie korytarza. *** Gdy odzyskuję przytomność, otacza mnie cichy szum – farelka?, wiatrak w komputerze? – przerywany regularnie krótkimi piknięciami. Mam zamknięte oczy i dogłębne wrażenie bezcielesności. Dopiero po dłuższej chwili umysł powoli odbiera i przetwarza coraz więcej informacji: najpierw zaczynam czuć materac, na którym leżę, potem coś twardego tkwiącego w gardle. I wreszcie pojawia się ból. Jest wszędzie. Jestem nim, jestem bólem. Szum jakby cichnie, a może pikanie staje się coraz głośniejsze. I przyśpiesza. Nie mogę się poruszyć ani otworzyć oczu, ból się wzmaga. Pikanie przechodzi w przeciągły pisk. W ciemności pojawiają się obrazy, z początku niewyraźne, jakbym oglądał coś przez grubą folię, by po chwili zalać mnie krwawo-stroboskopowym chaosem. Charczę. Z bólu i przerażenia. Szum zmienia się w ryk, pikanie w zawodzącą syrenę. *** Opaska na nadgarstku wibruje krótko. Sięgam po smartfona, wiadomość na mesendżerze. Od Marcela. Obejrz I link do filmiku na YouTubie. Kolejny, trzeci, może czwarty dzisiaj. Oglądam bez dźwięku, z napisami. Młody mężczyzna opowiada o traumie po wypadku, o tym, że chciał się zabić, gdy po raz pierwszy dotarło do niego, że już nigdy… Wyłączam i wracam do mesendżera. Dzięki, ale ja to wszystko wiem. Mówiłem Ci już. Wysyłam. Patrzę w wyświetlacz. I pisze się „obejrzyj”, nie „obejrz”. Miniaturowa kropka z jego awatarem niemal od razu przeskakuje w dół. Chwilę później pojawiają się trzy podskakujące kropki. Czekam. musisz działać a nie tylko czekać nie doczekasz się jak chcesz to ci pomogę, tylko Odkładam telefon na stolik przy łóżku. Nie mam na to siły, nie dzisiaj. Jest dopiero dziewiąta rano, a ja już czuję się zmęczony. Leżę i patrzę w sufit, nie wiem, co robić z czasem, pielęgniarka przyjdzie dopiero za dwie godziny. *** Kobieta podchodzi do biurka. Nie widzę, na co patrzy. Przesuwa palcami po blacie, porusza książki. Jestem już umyty i przebrany. I jeszcze bardziej zmęczony – od kilku dni znowu źle sypiam. Przyglądam się kobiecie, zaczynam lubić jej obecność, przyzwyczajam się na nowo do dotyku kobiecych dłoni, zapachu pudru, uśmiechu. Jej bliskość przestała już budzić we klaustrofobiczną niechęć, nie wstrzymuję oddechu, gdy powoli unosi kołdrę, nie zamykam oczu, gdy odpina pieluchę, nie zaciskam pięści, gdy przycina pożółkłe paznokcie, a potem szlifuje je i starannie, jeden po drugim, pokrywa przeciwgrzybicznym lakierem. – To ten sam obraz, prawda? Wyrywa mnie z zamyślenia. Patrzę w jej stronę. Trzyma w ręku Golema Macieja Płazy i wskazuje na wiszącą na ścianie reprodukcję Czarnego sztandaru Samuela Hirszenberga. Przytakuję. Kobieta długo wpatruje się w obraz. – Dojmujący – mówi, gdy w końcu się odwraca. Jej duże oczy lśnią, pociąga nosem, mruga rozpaczliwie. Milczę i odwracam wzrok, mam wrażenie, że przeżywa właśnie coś, czego nie powinienem być świadkiem. – Chyba pójdę już. Chce pan, żebym jeszcze coś zrobiła? – Nasilony wschodni akcent w jej głosie wskazuje, że miałem rację. Czuję ukłucie ciekawości. – Nie, dziękuję, Yulio – mówię jednak, zdjęty nagłym strachem i wstydem. – Nie ma za co. Do zobaczenia jutro. Odprowadzam ją wzrokiem. Przechodząc obok reprodukcji, kobieta spogląda na nią pośpiesznie. Z każdym szczękiem zamykanego zamka zapadam się coraz bardziej w materac. *** Wśród gęstego dymu dostrzegam wyciągniętą ku mnie dłoń syna. Jest cała we krwi. Próbuję się ruszyć, nie mogę jednak podnieść nóg. Macham tylko bezradnie rękoma, ale robię to powoli, jakby otaczała mnie zewsząd przezroczysta, ale gęsta maź. Krzyczę bezgłośnie. Dłoń znika w tłumie biegających we wszystkich kierunkach ludzi. Serce wali mi szaleńczo w piersi, duszę się, ściśnięte panicznym strachem gardło nie przepuszcza powietrza. Wytężam wszystkie siły, próbuję napiąć mięśnie, lecz są sztywne niczym wysuszona sierpniowym słońcem glina. Nagle dym rozwiewa się i widzę go, leży pod osmaloną ścianą. Dolna część jego ciała zniknęła, głowę ma nienaturalnie skręconą, ale patrzy prosto na mnie z błaganiem w nieruchomych oczach. Zbieram wszystkie siły, coś pode mną pęka, uwalnia z uwięzienia. Spoglądam w dół: nie mam stóp, a nogi przypominają dwie, niezbyt foremne kolumny, jakby ktoś oblepił mnie gliną, piaskiem, ziemią, zgarniając z tym zeschłe liście, gałązki, śmieci. Znowu krzyczę, to znaczy: czuję, że otwieram szeroko usta, czuję ból przeciążonych strun głosowych i napinającą się przeponę, ale jednocześnie wokół mnie panuje martwa cisza. Kołyszę się niezgrabnie na boki, jeden krok, po nim drugi. I wtedy widzę znowu tego mężczyznę. Mija mnie w pośpiechu z małą walizką, rozgląda się, po czym stawia ją przy wylocie korytarza, tuż przy głowie mojego syna, po czym pochyla się i coś wciska. Głowa mojego syna rozpada się w potężnym grzmocie i oślepiającym błysku. Otwieram oczy. Wciąż słyszę swój jęk. Poduszka jest mokra od potu. Prześcieradło też. Oddycham ciężko, próbuję uspokoić szum w skroniach, rozluźnić zaciśnięte kurczowo palce. Nie mogę wyprostować kciuka lewej dłoni. Ciągnę za niego prawą, ale jestem zbyt słaby. Skurcz narasta, zginają się kolejne palce, potem cała dłoń, ból staje się nie do wytrzymania. Przygryzam wargi do krwi, żeby mój krzyk nie obudził sąsiadów… *** – Jak się pan czuje? – W głosie lekarza słyszę szczerą troskę. Pochyla się nade mną, lekko, tylko na tyle, bym nie miał wątpliwości, że naprawdę interesuje się moim losem. – Do… – Muszę odchrząknąć, przełknąć gęstą ślinę i rozkleić zaschnięte wargi. Za mało piję. I nie odzywałem się do nikogo od wczoraj. – Dobrze. – Cieszę się. Obustronne zapalenie płuc w pana wieku jest niebezpieczne. Pan Wolnarowitz trafił do nas dosłownie w ostatniej chwili. Ostatnie zdanie wypowiada już do stojących wokół mojego łóżka młodych ludzi. Wszyscy mają na sobie nieskazitelnie białe kitle. Studenci i studentki. Przyglądają mi się z poważnymi minami – mojej twarzy, ramionom i splecionym na brzuchu dłoniom. Jak rzadkiemu okazowi skorupiaka wyrzuconemu przez sztorm na plażę. Albo nieforemnemu dziwadłu, leżącemu bezradnie na środku wybrukowanego rynku, które dopiero co powalili kamieniami, rzucanymi naprędce zza drewnianych ścian koślawych domów. Mam ochotę krzyknąć, żeby sobie już poszli, i nawet zbieram się w sobie, ale wtedy lekarz ponownie zwraca ku mnie swoją zadbaną twarz i mówi: – Pana syn dzwonił dziś rano. Bardzo się o pana martwi, prosił, żeby powiedzieć, że przylatuje pojutrze. *** Drzwi otwiera mu Yulia. Słyszę jego głos, cichy, grzeczny. Przedstawia się, potem rozmawiają przez chwilę, ale półszeptem, nic nie rozumiem. Leżę wystrojony w koszulę i spodnie. Yulia zignorowała moje protesty – przecież dzisiaj jest wtorek! – i umyła mi włosy, a potem je uczesała. Nie chciałem się zobaczyć w lusterku. Patrzę w okno. Deszcz wciąż pada, już kilka godzin. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz padało tak długo, może w grudniu? Nie pamiętam też, kiedy ostatni raz czułem krople deszczu uderzające o moją skórę. Nagle bardzo chciałbym znaleźć się gdzieś tam, za oknem, z dala od tego pokoju, tego łóżka. Wypełnia mnie ni to smutek, ni to złość, dziwne to takie, nie wiadomo, czy się człowiekowi chce śmiać, czy płakać. Mój syn zmężniał, może nawet nie poznałbym go w większej grupie ludzi. Włosy ma rzadsze, ale je zapuścił – gdy spogląda w tył, pewnie na Yulię, dostrzegam cienki kucyk, zwisający smętnie z za dużej jak dla niego głowy. Źle to wygląda, nie podoba mi się, czy ta jego żona nie może jakoś mu tego wytłumaczyć? Na szczęście zgolił w końcu tę okropną brodę. Chyba trochę przytył, ale luźna koszula utrudnia dokładną ocenę. Największe zmiany dostrzegam jednak w oczach: nie ma w nich już tej młodzieńczej energii, którą tak zachwycała się jego matka. Mam wrażenie, że patrzy na mnie dojrzały, niemal obcy mężczyzna. – Nie masz parasola? Spogląda w dół, na kilka mokrych kropek przy swoich stopach. – Tam, gdzie teraz mieszkam, nie padało od pięciu lat. – Uśmiecha się lekko, w kącikach jego oczu pojawiają się zmarszczki. To też nowość. Przyglądam mu się w milczeniu. – Cześć, tato. – Cześć, Marcel. I znowu milczymy. Ciszę przerywa Yulia, która staje w drzwiach do pokoju. – Zrobię herbaty. – Nie trzeba… – Dobrze. Odzywamy się jednocześnie. Znowu cisza. Dlaczego tak stoi? Dlaczego nie podejdzie do mnie, nie uściska? Nie wiem, czy tego właśnie chcę, ale na pewno byłoby to lepsze niż to jego stanie i patrzenie na mnie, jakbym to ja zrobił coś złego. Yulia uśmiecha się samymi ustami i wychodzi do kuchni. Marcel odprowadza ją wzrokiem, potem znowu spogląda na mnie. – Byłem w szpitalu. – Wiem. – Codziennie. Odwracam wzrok. Milczę. Chcę mu tyle powiedzieć, a nie mogę otworzyć ust. Zaciskam pięści, na pewno to widzi. Gdy kilka minut później Yulia wchodzi z dwoma kubkami w rękach, Marcela już nie ma. *** – Źle zrobiłam, że to okno zostawiłam uchylone. Bardzo pana przepraszam. Yulia kończy mnie wycierać. Jest południe, pierwszy grudnia, czwartek. Przychodzi od ośmiu miesięcy i czterech dni. Przed nią były trzy inne pielęgniarki: dwie Polki, jedna Ukrainka – jak Yulia. Ma na sobie koszulkę na ramiączkach. Przyglądam się jej rękom. Są szczupłe, ale pod bladą skórą przy każdym ruchu poruszają się silne mięśnie. Yulia sięga po stojące na taborecie opakowanie z pudrem. Wytrząsa trochę na dłoń, która zaraz znika mi z oczu. Wiem, że wciera puder w moje krocze, ale tego nie czuję. Nie czuję też wstydu, już od dawna. Jest mi tylko tak bardzo smutno. – Zupełnie niepotrzebnie, to na pewno nie przez to. Nie pamiętam, żeby było mi wtedy zimno. – To kłamstwo. Kiedy spadłem z łóżka, gdy w końcu skurcze ustały, leżałem na podłodze przez kilka godzin i trząsłem się z zimna. Yulia patrzy mi głęboko w oczy. Długo. Podnosi się. Sprząta wszystko, wynosi ręczniki, miskę z wodą, puder, grzebień, zużytą pieluchę, brudną poszwę. Jak każdego dnia nie mogę się już doczekać, żeby wyszła i zostawiła mnie samego, a jednocześnie panicznie się tego boję. – Yulio… Zatrzymuje się i odwraca. Jej oczy lśnią, ale nie wiem czym, nigdy nie opanowałem sztuki odczytywania kobiecych spojrzeń. – Nic… nic, przepraszam. Ona ani drgnie. Odwracam głowę w stronę ściany i czekam, aż sobie pójdzie. *** Od przyjazdu Marcela, od dnia, w którym wszedł do mojego mieszkania z dwoma dużymi walizkami i mężczyzną z opieki społecznej, nie mogę się pozbyć dojmującego uczucia smutku. Syn krząta się po mieszkaniu, uczy wszystkiego, co gdzie stoi, gdzie ma odkładać moje książki, skąd brać kremy, pudry i pieluchy. W pierwszych dniach starałem się cierpliwie odpowiadać, nie zważać na potknięcia, zaciskałem tylko zęby, gdy zbyt mocno mnie obejmował albo gdy woda w wannie, do której mnie wkładał, była za zimna lub za gorąca. Uczucie klaustrofobii pojawiło się jednak ze zdwojoną siłą. Ani chwili spokoju, ciągły stres, napięcie, nawet gdy wychodził coś załatwić czy po prostu „przewietrzyć głowę”. Marcel wszystko to widział, tę moją niechęć, pustkę w oczach, gdy siadał wieczorami przy łóżku, żeby poczytać na głos jedną z moich lub przyniesionych z biblioteki książek. Z dnia na dzień stawał się coraz bardziej zniechęcony, coraz bardziej wściekły. Mam wrażenie, że teraz obaj czekamy już tylko na kolejny wybuch. *** – Spotkałem właśnie Kamionkowską – oznajmia wieczorem, siadając przy moim łóżku. Już jego głos zwraca moją uwagę, a gdy tylko spoglądam mu w oczy, wiem, że stało się coś poważnego. – Poznała cię chociaż? – próbuję jeszcze zażartować, myśląc, że to tylko moje starcze wyobrażenie. – Wciąż pamięta, że nasikałem jej na wycieraczkę. Uśmiecham się, ale natychmiast poważnieję. – Wiesz, co mi powiedziała? Milczę. Boję się spytać, poza tym wiem. Wiem, że mi powie. I wiem, co zaraz usłyszę. Marcel patrzy przez chwilę w okno. – Że to dobrze, że ta banderowska dziwka już się tu nie szwenda. I że już dawno powinni z Polski ją wygnać, jak innych, tylko u ciebie tak długo ukry chować się mogły, bo żydy z ukrami zawsze razem, byle Polskę zniszczyć. Milczę. – Wiesz, wciąż pamiętam, jak nam powtarzałeś, że kiedyś wszystko się tu zmieni. Obiecywałeś, zapewniałeś, prosiłeś, żebyśmy wrócili do kraju. Tomek ci uwierzył i… – Wystarczy! Patrzy na mnie spokojnie. – Wiem, że kochałeś go bardziej, że był… – Nic nie wiesz! Nigdy nic nie wiedziałeś. Zawsze widziałeś tylko czubek swojego nosa! Ja, ja, ja! Tylko pod siebie, ale od siebie to już wielka obraza. Nigdy mu nie chciałeś pomagać, odtrącałeś go, starszy brat, a… – Głos mi się łamie, urywam, dyszę ciężko, chrapliwie. Opadam na poduszkę, czując, jak żal unosi swój ohydny łeb, szczerzy się, oblizuje i zaczyna oplatać mnie od wewnątrz, ściskając coraz mocniej płuca, serce, bezlitośnie. Marcel siedzi nieruchomo, patrzy na mnie w milczeniu. To gorsze niż pogarda, gniew czy pretensje. – Zostaw mnie samego. *** Skręcił za róg i już był w miasteczku, szurał koślawo po zabłoconym bruku. Marcela nie ma już drugi dzień. Wyszedł w dniu kolejnego zamachu, to już trzeci w tym roku, a przecież wciąż trwa zima, choć do wiosny zostały niecałe dwa tygodnie. I znowu nie wiadomo dokładnie kto, przyznają się wszyscy i wszyscy zaprzeczają, jedni oskarżają drugich, Rosja Niemcy, Niemcy Rosję, nasi, kolejna prowokacja ukraińskiej partyzantki. Mam wrażenie, że tylko ja rozumiem, że nikt i nigdy nie pozna całej prawdy. Może wcale nie było żadnej bomby w samochodzie zaparkowanym tuż przy wejściu do największego centrum handlowego w Warszawie? Przecież są nagrania z monitoringu! Jakie nagrania… Takie rzeczy może nagrać byle gówniarz z dobrym komputerem! Znowu dajemy się podpuścić, znowu nami manipulują, ogłupiają nas, okłamują. Nie myliło się życie, nie myliła się śmierć, szamoczące się we wzajemnej nienawiści, nie myliły się razem i nie myliły się z osobna, lecz mówiły językiem, którego nikomu z żywych nie dane było pojąć, a kto sądził, że pojmuje, ten ponosił karę, co prawda nie zawsze, bo słowo „zawsze” też jest mylne, ale niekiedy, podług niepojętych wyroków. Nie mogę się dodzwonić do Marcela, kończy mi się jedzenie i woda. Boję się. Boję się, że już nie wróci. Boję się kolejnej wojny, samotności, sąsiadów, śmierci z pragnienia. Do Yulii też nie mogłem się dodzwonić… Żydzi z obrazu Hirszenberga obracają głowy i wpatrują się we mnie z politowaniem. I jeszcze te wszystkie korowody dziwadeł, rzekomych wróżb, fałszywych przyrzeczeń. Zbywała je obojętnie. Ledwie zauważyła, że w mieście zjawił się kulawy drągal, widziadło ulepione z przaśnych strachów, karłowatych nadziei, ulęgnięte z zabobonnych bajań babek przy piecu. Jeśli tak wyglądają teraz prorocy… Zamykam gwałtownie książkę i rzucam ją na podłogę. Nie mogę, nie dam rady. Oczy zaczynają mnie piec, podchodzą wilgocią. Łkam rozpaczliwie, długo, zawodząc przeciągle, aż w końcu ktoś zaczyna walić czymś w rury od centralnego ogrzewania. *** Nad nieruchomą taflą wody unoszą się poszarpane pasma mgły. Blask latarni przenika je, nadając zbiornikowi bajeczny klimat. Nie byłem tu od lat, niewiele się zmieniło, może tylko asfalt alejki trochę bardziej popękał. Jest chłodno, słońce dopiero zbliża się od dołu do horyzontu. Wyobrażam sobie Ziemię, przesuwającą się po jej kulistym cielsku rozmazaną granicę pomiędzy goniącym światłem a uciekającym mrokiem. Jak długo jeszcze będzie trwał ten taniec życia i śmierci? – Chodźmy na mostek – mówię, poprawiając koc, którymi syn przykrył mi kolana. Bez słowa łapie za rączki wózka i pcha mnie po drewnianym pomoście. Kilka minut później wznoszę się po łagodnym betonowym łuku, stajemy na szczycie, widok stąd jeszcze bardziej zachwyca. Ciszę przerywa głośny plusk. – Są tu ryby? – Marcel przechyla się przez barierkę. – Nie wiem, może wpuścili trochę. Odwraca się. Nie patrzę na niego, ale wiem, że on patrzy na mnie. – Cieszę się, wiesz, tato? Nie odrywam wzroku od jednej z latarń. – Wszystko będzie dobrze, masz jeszcze tyle życia przed sobą. Przyzwyczaisz się, zobaczysz. Muszę zamrugać. Odchrząkuję, spoglądam na niego i przytakuję. Uśmiecha się, dawno nie widziałem go tak radosnego. Odwraca się i przygląda nadchodzącemu wschodowi słońca. Przepraszam, Marcel… Łapię za koła wózka i pcham z całej siły. Raz, drugi, wózek nabiera pędu, słyszę krzyk syna, robię głęboki wdech, mostek się kończy, z tej strony alejka skręca gwałtownie, przejeżdżam przez nią, mgła wyciąga się ku mnie, rozchodzi, odsłaniając ciemną wodę. *** Strach ustępuje miejsca spokojowi. Opadam powoli, otacza mnie coraz większa ciemność, aż w końcu czuję pod plecami dno. Oczy zaczynają mnie piec, zamykam je, ulga jest natychmiastowa. Ból mija, ucisk w klatce piersiowej maleje, żal wydaje się nagle czymś niewyobrażalnie odległym. To moje miejsce, odnalazłem je, w końcu, po tylu latach. Czuję, jak moje ciało zamienia się w glinę. Chcę tu zostać, chcę, żeby przykrył mnie muł, żeby czas w końcu mnie unicestwił. Otwieram usta i pozwalam zimnej wodzie wypchnąć z siebie resztki powietrza… Powrót Mama chwieje się lekko i opiera na mojej ręce. Podtrzymuję ją, jest taka lekka, krucha, boję się, że jeśli zbyt mocno zacisnę palce na ukrytym pod czarnym rękawem bluzki chudym przedramieniu, mogę je złamać. Patrzę na mamę z góry, w jej zapadniętych w głąb twarzy oczach widzę lśniący smutek. Wolną ręką obejmuję ją w talii. – Nie dam rady, synuś – mówi prawie niedosłyszalnie. – Nie dam rady… Spoglądam na świeżo wykopany, mieniący się jeszcze tłuszczem czarnoziemu grób, ciemnobrązową, trochę tylko przysypaną, trumnę wzór papieski, „tylko nie niemiecki czy amerykański, synkowie, ojciec będzie się w niej ciągle przewracał”, potem unoszę wzrok na poważne twarze braci, ich żon, dzieciaków starszych i młodszych, kilku sąsiadów i sąsiadek, księdza, czterech grabarzy w znoszonych garniturach i z powrotem patrzę na mamę, na jej twarz obleczoną bladą, pomarszczoną, niemal prześwitującą skórą, wystające kości policzkowe i ciemną kreskę ust. – Chodźmy stąd – wyszeptuję i prowadzę ją przez rozedrgane sierpniowym upałem powietrze ku oddalonej o kilkaset metrów bramie cmentarza. Idziemy powoli, jeden krótki krok za drugim, wzdłuż rzędu w większości zapomnianych, zaniedbanych grobów, ostrożnie, trzymam ją i uważam, żeby żadne z nas nie straciło równowagi na wyłożonej popękanymi od wszędobylskich korzeni płytami alejce. Z każdym krokiem czuję na sobie coraz cięższe spojrzenia. Moich braci, ich żon, ich dzieciaków starszych i młodszych, kilku sąsiadów i sąsiadek mamy, i księdza wraz z grabarzami. Niecałe trzy godziny później siedzę na trzeszczącej ze starości ławce, wciśniętej w kąt maleńkiego ganku, który tata sam dobudował wiele lat temu, żeby mama przestała w końcu narzekać na błoto w sieni. Na podwórko wjeżdżają niemal bezgłośnie dwa duże, lśniące salonową nowością samochody. – Gdzie mama? – pyta wyraźnie wzburzony Zbyszek, najmłodszy brat. W tle jego żona i dzieci rozglądają się z wyraźną niechęcią po podwórku. – Odpoczywa. – Sama nie chciała być na stypie czy to twój pomysł? Patrzę na niego, trochę za długo, wiem, ale nie mogę się powstrzymać. Poza tym potrzebuję chwili, żeby uspokoić wezbraną gwałtownie niechęć, nie chcę kolejnej kłótni, a przynajmniej nie dzisiaj. Gdzieś za nim rozlega się pisk, odwraca głowę, a ja wykorzystuję okazję – wypuszczam głośno powietrze i rozluźniam zaciśnięte pięści. Obaj przyglądamy się rodzinie drugiego brata, średniego, która również zdążyła już wyjść ze swojego samochodu. I oni, i te ich samochody, i ta roztaczana przez nich aura kojarzą mi się z niepasującym puzzlem, który ktoś usiłuje wcisnąć do złej układanki. – Może dajcie jej trochę odpocząć, co? – mówię do brata, gdy odwraca głowę w moją stronę. Teraz to on patrzy na mnie tak, jak niekiedy patrzy się na brudnego bezpańskiego psa, który staje na środki ścieżki. Potem rusza z miejsca bez słowa i wchodzi do domu. – Buty chociaż byś zdjął – rzucam za nim, ale ignoruje mnie i znika w sieni. Wzdycham i kręcę głową, a gdy widzę, że ta przesiąknięta jeszcze zapachami miasta, jego jazgotem i krzykliwością grupa, która zdążyła się już po kostki zapaść w podwórkową ziemię, zaczyna brnąć w stronę domu, wstaję ciężko, poprawiam koszulę i próbuję się przygotować na najgorsze. Stoję na skraju gospodarstwa, tuż przy płocie z siatki, pod wierzbą pochyloną lekko w stronę oddalonego o jakieś sto metrów domu, jedyną z tej strony – wierzbą, której tato darował kiedyś życie. Jest wczesny poranek – odkąd tu przyjechałem to moja ulubiona pora dnia; codziennie wstaję skoro świt, wypijam szklankę wody nabranej dzień wcześniej ze studni, zaglądam przez uchylone drzwi do mamy, czasem przykrywam ją odrzuconą kołdrą, a potem chodzę, przyglądając się temu światu, wąchając go i wsłuchując w wydawane przez niego odgłosy. Po dwudziestu latach w wielkim mieście, otoczony wszechobecnym betonem, zgiełkiem i ciężkim od smogu powietrzem, to miejsce jest prawdziwym rajem wypełnionym wspomnieniami z dzieciństwa. Jestem tu już drugi tydzień i wciąż zdumiewa mnie, jak inne, lepsze i piękniejsze, jest to wszystko, i jak bardzo różni się od moich wspomnień. Kilkaset metrów przede mną wznosi się długa na ponad kilometr, wysoka i zielona ściana blachy. – Nie da się tu wytrzymać – mówi Henryk, średni brat. Stoi obok, przyszedł tu za mną, w milczeniu ciężkim, jak krople rosy, które strącam palcem z drucianych oczek siatki. – Nic, tylko ten szum, od rana do nocy, od nocy do rana. Czasem myślę, że to właśnie wpędziło ojca do grobu. Odwracam głowę i patrzę na niego w zamyśleniu. Chyba dostrzegł to w moich oczach, bo tężeje nagle, napina się pod tą swoją twillową koszulą, na jego szyi pojawia się ciemniejsza plama. – No co? – rzuca ostro, odwracając się do mnie całym ciałem. Wzruszam ramionami i wracam do przyglądania się łące. – Nic. – Przecież widzę! – Co takiego widzisz? – Że masz coś do mnie. Od samego początku, od przyjazdu, patrzysz na mnie jakoś tak… – No jak? – Co, sam nie wiesz? Tłumaczyć ci muszę? – Jakbym wiedział, tobym nie pytał. Widzę kątem oka, że wbija we mnie wzrok, niemal czuję bijącą od niego złość, ale dziś nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Nie jesteśmy już dziećmi, dorosłem, dojrzałem, nie muszę z nim o nic walczyć, ani o ostatniego cukierka, ani o uwagę ojca. Stoimy tak jakiś czas, po czym coś w nim mięknie, garbi się i odwraca w stronę autostrady. Spomiędzy jego zaciśniętych warg wydobywa się ciche przekleństwo. – Nigdy nie umiałem z tobą rozmawiać. – Żaden z nas tego nie umie. – Spogląda na mnie zaskoczony moim łagodnym tonem. – Ale wiesz, co martwi mnie bardziej? Że tyle lat dorośli jesteśmy, a nigdy nie spróbowaliśmy nawet czegoś z tym zrobić. W jego oczach znowu pojawia się ta jego milcząca zaciętość. Znam ją, wiem, co dzieje się teraz w jego głowie, niemal widzę te kotłujące się emocje, pojawiają się i znikają z jego twarzy. Czekam spokojnie, aż wszystko to samo znajdzie ujście lub rozejdzie się, jeszcze bardziej go zatruwając. – Maciek… – odzywa się w końcu. – No? Wzdycha głęboko, unosi rękę, łapie jedną z brzozowych gałązek i urywa ją szybkim szarpnięciem. – Co myślisz o… no wiesz, o tym, co powiedział wczoraj Zbyszek? Robi mi się dziwnie gorąco, wzdrygam się i zaciskam szczękę. Henryk za to jakby się kurczy, jeszcze bardziej garbi. Udaje mi się opanować, oddycham głęboko przez nos, a potem przenoszę wzrok z powrotem na rozciągającą się za siatką zieleń. – O oddaniu mamy do przytułku i sprzedaży ziemi? Nie potwierdza, ale wcale nie musi. Zaciskam palce na chłodnym i wilgotnym drucie. – Nigdy się na to nie zgodzę. – Możemy porozmawiać? Odrywam wzrok od książki i patrzę na Zbyszka. Stoi w drzwiach, nadal w garniturze, ale ze zmienionym już wyrazem twarzy. Takim go pamiętam, cały czas jakby zamyślony, nieobecny, ze zmrużonymi lekko oczami. Jakby nieustannie obawiał się, że zostanie zaatakowany. Kiwam głową. – Siadaj – odpowiadam, skinieniem głowy wskazując na stojące obok krzesło. Siada ciężko i zaczyna się przyglądać coraz dłuższym cieniom, pełznącym powoli, niemal niedostrzegalnie, po zapuszczonym podwórku. Nie zamierzam go popędzać, zamykam książkę i odchylam się na oparcie ławki. – Inaczej to zapamiętałem – mówi w końcu, wciąż na mnie nie patrząc. – Co? – To. – Ruchem głowy wskazuje w stronę błota na podwórku, zardzewiałej bramy, szopki, udeptanej trawy, łąki, drogi utwardzonej chyba tylko maminymi stopami i ciemnej już, poszarpanej ściany lasu wtapiającej się powoli w niebo. – Inaczej. I znowu milczymy, wpatrzeni w ojcowiznę, zasłuchani we własne myśli. Spoglądam na jego profil. Ten sam lekko garbaty nos i wypukłe czoło, ale nie mogę nie dostrzec tego, jak przez te ostatnie lata zmężniał, wydoroślał. Nie był już tym samym Zbysiem, którego tak nienawidziłem, gdy postanawiał się bawić w naszym wspólnym pokoju akurat wtedy, gdy ja potrzebowałem chwili spokoju, żeby odrobić lekcje, posklejać model okrętu czy rozdrapać którąś z ran po żyletce. – Przecież nie wiesz, co w tej ziemi siedzi – rzuca niespodziewanie w coraz chłodniejsze powietrze. – Nie wiadomo, co rozpylali. Nie pamiętasz, jak się tata skarżył trzy lata temu, w dwudziestym piątym? Wszystko się wtedy zaczęło, do tego czasu zdrowy był przecież, a potem? Wrak człowieka. Po co ci to? Mieszkać tu będziesz? Sam jak… – urywa i dopiero teraz obraca głowę w moją stronę. – Przepraszam, Maciej. Wyrwało mi się, nie… Macham ręką. – W porządku, braciszku. Było, minęło, akurat tej rany żadna sól już nie podrażni. I choć tak właśnie jest – po mojej dawnej wrażliwości nie ma już bowiem śladu – to nagle czuję do niego zadziwiająco silną niechęć. Pomieszaną z żalem, tym samym, który pojawiał się z regularnością faz księżyca i który żywiłem, zdaje się, po równo do obu braci. Patrzę Zbyszkowi prosto w oczy. – Nie zgodzę się na sprzedaż tej ziemi. Nigdy. Otwiera usta, ale od razu je zamyka. Nie odwraca wzroku, jednak w jego spojrzeniu nie ma choćby cienia zaciętości czy gniewu. Jeśli już to smutek, który sprawia, że moja niechęć zmienia się w gorzkie przeświadczenie o własnej głupocie i małostkowości. – Niech cię… – zaczynam, podnosząc się z ławki, ale nie kończę. Zbyszek wyciąga w moją stronę rękę, ale uchylam się i szybkim krokiem idę w stronę bramy, prosto w objęcia zapadającej coraz szybciej nocy. Chłopak siedzi na pieńku ze wzrokiem utkwionym w trzymanym w dłoni telefonie. Jego pochylona twarz zdaje się promieniować odbitym, zimnoniebieskim blaskiem – nie jest już ciemno, słońce zdążyło się wznieść nad horyzont, ale przy lekko przekrzywionej, porośniętej mchem i pleśnią ścianie szopy wciąż panuje półmrok. Cokolwiek ogląda, jest tym tak pochłonięty, że moją obecność spostrzega dopiero wtedy, gdy zatrzymuję się tuż obok. Aż podskakuje i unosi gwałtownie głowę, odwracając urządzenie ekranem do dołu. – Wujek… – odzywa się niepewnie, sięgając dłonią do ucha i wyciągając z niego małą słuchawkę. – Coś nie tak? – A co by miało być nie tak? – Uśmiecham się. – Co cię z domu tak wcześnie wygnało? Wzrusza ramionami. – Nie mogę tu spać. – Za cicho, co? Też tak miałem, nie martw się… – Chcę powiedzieć, że za kilka dni przejdzie, ale przypominam sobie, że będzie już wtedy daleko. Drapię się po głowie i rozglądam. – Idę na krótki spacer, chcesz dołączyć? Zastanawia się i krzywi. – Chyba nie, dzięki. – Jak tam chcesz – mówię i ruszam w stronę starej furtki. Po kilku krokach odwracam się jednak i gestem wskazuję na telefon. – Ale w tym swoim telefonie takich rzeczy, jakie są tu, tam pod lasem, to ty nigdy nie doświadczysz. – Rzeczy? – Ogląda się i patrzy w stronę niedalekiej ściany drzew, wyraźnie zaciekawiony. – Niby jakich? – Nie chce mi się tłumaczyć. Zresztą od pieluch miastowy jesteś, nigdy nie zrozumiesz, choćbym ci do nocy nawijał. No, chodź, za godzinę będziemy z powrotem, twoja matka nawet się nie zorientuje. Trafiam. Spogląda w stronę domu, widać, że myśli intensywnie. W końcu kiwa głową, wstaje i chowa telefon do kieszeni. – Zamknij oczy – mówię, gdy wchodzimy między pierwsze drzewa. Słońce jest już dość wysoko, za nami, nad łąką unoszą się poszarpane pasma porannej mgły. – Po co? – Chłopak patrzy na mnie dziwnie, jego twarz poważnieje, obraca się i cofa o pół kroku. Kręcę głową i uśmiecham krzywo. – Żebyś przestał patrzeć – mówię łagodnie. – Zaufaj mi, zamknij oczy. Zamiast tego w jego spojrzeniu pojawia się jeszcze większa nieufność. Wzdycham. – W porządku, zamknę pierwszy. Możesz dołączyć, kiedy będziesz chciał. Tylko powiedz mi, gdy to zrobisz, dobrze? I możesz się trochę odsunąć, jak się boisz, że coś ci zrobię. To jak, umowa stoi? Mija chwila, ale kiwa w końcu głową. Zamykam oczy. I świat posłusznie, natychmiast maleje, zapada się w sobie, skupia w otaczającej mnie ciemności. Jak zawsze potrzebuję chwili, by zaczęły docierać do mnie nieobecne jeszcze przed sekundą dźwięki i zapachy. Odgłosy ptaków – których nie umiem, co prawda, nazwać, ale w niczym mi to nie przeszkadza – zaczynają górować nad nieustającym nigdy szumem tirów, przetaczających się jeden za drugim po autostradzie. Robię głęboki wdech przez nos. Zawsze wydawało mi się, że węch mam co najwyżej średni, działający wyłącznie w skrajnych sytuacjach, jak mikroskopijna kuchnia w mojej kawalerce wypełniona dymem z przypalonego naleśnika czy nachylający się nade mną PiEM z halitozą. Tu jednak mam wrażenie, że codziennie odkrywam nowe zapachy. Na łące, w lesie, w domu. Mgła, rosa, trawa, butwiejące deski starej komórki na narzędzia, zachód słońca, gwiazdy w noce, połyskujące światłem sprzed milionów lat, z prehistorii. Nawet mama ma swój zapach, mydlano-starczy, który roztacza co wieczór, gdy odprowadzam ją z łazienki do łóżka, drobną, smutną, drżącą, i kładę do łóżka, wzbierający na intensywności, gdy pochylam się nad nią i całuję w czoło. Wychowywałem się tu, a i tak teraz wszystko jest dla mnie jak nowe, oszałamiające i pobudzające jednocześnie. Na samą myśl o powrocie do miasta odczuwam smutek, który, co stwierdziłem ze zdumieniem wczoraj wieczorem, był silniejszy niż ten, który czułem, gdy dowiedziałem się o ojcu. Słyszę stłumione sapnięcie i krótki krzyk. Otwieram oczy. W pierwszej chwili myślę, że chłopak odszedł, wrócił do domu albo poszedł głębiej w las, ale gdy rozlega się kolejny, głośniejszy i wyraźnie już przestraszony krzyk, patrzę nieco w bok i widzę jego wierzgające na wszystkie strony stopy. Chłopak leży w gęstej wysokiej trawie, z której wystają strzeliste i grube łodygi o długich, pierzastych liściach i rozłożonych szeroko na boki pędach zakończonych rozłożystymi kwiatostanami. – Nie ruszaj się, leż spokojnie! – krzyczę i rzucam się w jego stronę, ale on, jakby przeczuwał już, co mu grozi, wpada w coraz większą panikę. Próbuję złapać jego nogę, ale kopie mnie prosto w twarz tak mocno, że upadam na plecy. Jego wrzask przechodzi w piskliwy sopran, czuję krew na ustach, potrząsam głową, zrywam się z trawy i tym razem udaje mi się złapać najpierw jedną łydkę, potem drugą, a sekundę później jednym szarpnięciem wyciągam chłopaka na ścieżkę. – Spokojnie, już, mam cię, spokojnie… – mówię, próbując go przytrzymać, ale on w ogóle mnie nie słucha. Wyrywa mi się, zrywa na równe nogi i rusza w stronę gospodarstwa. Biegnę za nim, jego krzyk cichnie nagle i przez głowę przebiega mi myśl, że może jednak nic mu nie jest, że to wcale nie był… Wtedy chłopak najpierw chwieje się, zatacza, staje, a potem zgina wpół i wymiotuje. Na jego odsłoniętych nogach, rękach i twarzy pojawiają się czerwone plamy. Znowu krzyczy, nie, wyje raczej pomiędzy kolejnymi wstrząsami wywoływanymi skurczami żołądka, a ja mam wrażenie, że gardło i płuca zacisnęły mi się już na zawsze. Klękam tuż przy nim i patrzę bezradnie, jak skóra chłopaka zaczyna lekko dymić. Czuję pieczenie i zdumiony spoglądam na swoje dłonie: całe ich wnętrze i przedramiona lśnią złowrogą czerwienią. – Willi! – Słyszę dziwnie stłumiony, kobiecy krzyk. Unoszę głowę, wszystko wokół zaczyna wirować: sylwetki moich braci, ich żon, dzieci, to zbliżają się, to oddalają, i mnie też robi się niedobrze, krzywię się i zamykam oczy, próbuję powstrzymać wymioty, ale nie daję rady, wyrzucam z siebie parzącą maź, która spływa mi po brodzie i kapie na uda. Jakiś cień pojawia się obok mnie, krzyki stają się jakby wyraźniejsze, bełkoczę coś, nie mogę unieść ręki, coś uderza mnie w ramię i przewraca. Trawa i ziemia są cudownie chłodne, wymiotuję jeszcze raz i nagle robi mi się lepiej, chyba nawet udaje mi się uśmiechnąć, ale nie jestem tego pewien, ręce wciąż oblewa mi płynny ogień. Cień porusza się, rozdwaja, pochyla nade mną, to chyba Henryk, a może Zbyszek, znowu są nie do odróżnienia, jak wtedy, jak wiele lat temu, gdy mieszkaliśmy wszyscy trzej w jednym pokoju. Zamykam oczy i, dokładnie tak jak się tego spodziewam, świat posłusznie maleje, zapada się wokół mnie, ale choć znów czekam i czekam, i czekam, to tym razem poza ciemnością nie ma niczego więcej. The future is now 1 Lśniącym od potu ciałem kobiety wstrząsa dreszcz. Jej plecy wyginają się w łuk, palce dłoni zaciskają na prześcieradle, rozłożone szeroko nogi drżą, a spomiędzy rozwartych, napompowanych niemal karykaturalnie wypełniaczem warg wydobywa się przeciągły jęk, który po kilku sekundach przechodzi w wycie. – Świetnie, bejbe! Idealnie, nie przestawaj. Pusz, pusz! Patrzę ze swojego miejsca pod ścianą na wymuskanego mężczyznę z dużym smartfonem w dłoni. To mąż tej wyjącej kobiety, poród „idzie” na żywo, płatny streaming. Oboje są znanymi celebrytami, podobno, nie znam ani ich, ani większości klientów kliniki, w której z takim trudem znalazłam pracę kilka miesięcy wcześniej. – Chyba… – Mężczyzna pochyla się i wkłada telefon między nogi żony. – Tak! To główka, yes!, yes!, bejbe, jesteś megazajebiście dzielna, brawo, to nasze bejbi… Kobieta krzyczy ponownie, widzę, że prześcieradło pod jej tyłkiem robi się czerwone. Sprawdzam wskazania aparatury: puls w normie, ciśnienie też, wszystkie diody palą się na zielono, wszystko zgodnie z protokołem, znajomość którego poświadczam za każdym razem własnoręcznie złożonym podpisem. Żadnego powodu do interwencji. Nieuzasadnione przerwanie transmisji z naturalnego porodu to kolosalne odszkodowanie. I natychmiastowe zwolnienie z naganą, która będzie się za mną ciągnąć do śmierci. Nie stać mnie na to. Nie teraz, nie w tych popierdolonych czasach. – Chłopak! Zajebiście bjuti boy! – krzyczy facet wprost do obiektywu aparatu w swoim telefonie. – Tylko patrzcie, kozak, co!? Szerujcie, kochani, szerujcie, zaraz dobijemy do miliona wyświetleń. Ale jazda, kurwa, ale zajebista jazda! Dałaś radę maleńka, urodziłaś… Facet drze się dalej, a ja przezornie odwracam wzrok, staram się wtopić w otoczenie, w ścianę, jak kameleon, byle tylko nie zwrócić na siebie uwagi nabuzowanego samca. Wspomnienie tego, jak miesiąc temu podobny typ kazał mi trzymać telefon, a sam zabrał się za wyciąganie dziecka z na wpół przytomnej żony, wciąż jest zbyt żywe. Wolę już szybkie poprawianie makijażu na spoconych, wyczerpanych twarzach świeżo upieczonych matek – podobno pierwsze zdjęcie z nowo narodzonym dzieckiem zarabia nieraz tyle samo co streaming. Na szczęście tym razem wszystko przebiega bez żadnych komplikacji czy niespodzianek. Niedługo po noworodku z kobiety wysuwa się szarosiny popłód, choć łożysko musiało być umiejscowione nisko w macicy, bo krwawienie jest większe niż zwykle. Celebryty i dziecka już nie ma. Jesteśmy we dwie, kobieta leży w milczeniu, wpatrzona w sufit. Pakuję wszystko do plastikowego worka, który później wyrzucę do specjalnego kosza na medyczne odpadki, i zaczynam wycierać ostrożnie krocze. Ciemna krew wciąż sączy się spomiędzy opuchniętych warg sromowych. Unoszę głowę i napotykam spojrzenie kobiety. – Wszystko jest w porządku – mówię głośniej, żeby usłyszała mnie przez maseczkę, siląc się przy tym na swobodny ton, bo nie chcę, a raczej nie mogę jej przestraszyć, wszystko musi być idealne, „klient – nasz pan” wiecznie żywe, a teraz, w tych chorych czasach, chyba jeszcze bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. – Muszę tylko przeprowadzić kontrolę jamy macicy. To standardowa procedura poporodowa – dodaję szybko na widok zaniepokojenia w oczach kobiety. – Proszę się położyć i spróbować rozluźnić, to zajmie tylko chwilę. 2 – Coś się stało? Kręcę głową i opadam na rozłożone, dwuosobowe łóżko, które zajmuje niemal cały pokój. Michał, mój mąż, wciąż stoi w miejscu, w którym go zastałam piętnaście minut temu, gdy otworzyłam sobie drzwi i rzuciłam plecak na podłogę – przy oknie. Pewnie znowu cały wieczór spędził na przyglądaniu się przesłoniętemu bladoróżowymi chmurami niebu. – Na pewno? Wyglądasz, jakby… – Na pewno! – wybucham niespodziewanie nawet dla samej siebie. I od razu tego żałuję. Ale nic nie mówię, nie przepraszam, nie próbuję wytłumaczyć swojego zachowania. Chcę, ale nie mogę się do tego zmusić. Siedzę tylko i oglądam swoje dłonie. Widzę kątem oka, że Michał patrzy na mnie przez chwilę, po czym odwraca się bez słowa i wychodzi z pokoju. Zastanawiam się, co zrobi tym razem. Czekam. Cichy trzask zamka w drzwiach wejściowych. Zamykam oczy i chowam twarz w dłoniach. Łkam bezgłośnie, bo może wcale donikąd nie poszedł, tylko stoi na korytarzu i nasłuchuje. Gdy udaje mi się w końcu uspokoić, wstaję z westchnięciem, ocieram łzy i idę do łazienki. Po drodze poprawiam na ścianie zdjęcie w grubej, czerwonej ramie. Widać na nim mnie i Michała, wtedy jeszcze mojego chłopaka, stoimy młodsi o kilka lat i bagaż życiowych doświadczeń, objęci, ze stopami zagrzebanymi w piasku pustej plaży, a za nami promienie zachodzącego słońca odbijają się w spokojnej tafli Bałtyku. Łazienka jest taka sama jak nasze mieszkanie – mała. Klaustrofobiczny kwadrat, półtora na półtora. Po odjęciu prysznica, kosza na bieliznę i szafki z umywalką zostaje niewiele miejsca. Akurat tyle, by stanąć przed lustrem. Nawet paznokcie u stóp obcinam w przedpokoju. Albo na balkonie, ale tylko wtedy, gdy na sznurkach wisi pranie, które osłania mnie przed wzrokiem przechodniów czy wścibskich sąsiadów z naprzeciwka. A i tak za każdym razem boję się, że ktoś zdoła zrobić mi zdjęcie albo nagrać krótki film, który potem z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu stanie się wiralem. Pozostałe dwadzieścia sześć metrów kwadratowych to jeden pokój, kuchnia, miniaturowy przedpokój, w którym nie ma nawet miejsca na szafkę na buty, i toaleta, która jest tak mała, że Michał załatwia się przy otwartych drzwiach. Cały spadek po jego rodzicach. Po moich zostały mi tylko wspomnienia. Mieliśmy duży dom pod miastem, ale tata musiał go sprzedać w trzydziestym drugim. Choroba mamy i największy „kryzys migracyjny nowożytnej Eurazji” (zwrot, którego po raz pierwszy użył prezydent Niemiec podczas wystąpienia w Moskwie w 2034 roku) to zbyt kosztowne połączenie, szczególnie dla kogoś, kto prowadził jednoosobową firmę. Własny kąt, „prawdziwy cud” – jak mówią nasi znajomi z udawaną radością, choć ja nie mogę się pozbyć wrażenia, że tak naprawdę w ich głosach pobrzmiewa zazdrość. Marzę o kąpieli, ale jest dopiero wtorek, racjonowanie wody trwa dopiero od kilku miesięcy i wciąż nie mogę się do tego przyzwyczaić. Zgodnie z grafikiem, który opracowaliśmy z Michałem zaraz po wejściu nowych obostrzeń, dziś mogę tylko umyć ręce i przepłukać opuchnięte i zaczerwienione oczy. Patrzę na swoje odbicie w lustrze. Szczupła, pociągła twarz, duże, niebieskie oczy, nieco zbyt mdłe wargi i jasne włosy obcięte na zapałkę, najmodniejszą, bo najpraktyczniejszą, fryzurę trzeciej dekady dwudziestego drugiego wieku. Ciekawe, czy wciąż mi się kręcą? Łapię skórę na lewym policzku i mocno ją odciągam. Nie lubię się, nie lubię kobiety, którą się stałam, ale nic nie mogę z tym zrobić. 3 Michał wraca, gdy leżę już w łóżku. Słyszę, jak zdejmuje buty, idzie do kuchni, wypija trochę wody. – Przepraszam, to… – zaczyna, gdy siada przy mnie i kładzie mi gorącą dłoń na odsłoniętym ramieniu. – Nie – przerywam mu. – Nie przepraszaj. Nie chcę tego. Nawet w półmroku mogę dostrzec, że w jego oczach pojawia się niepokój. Mój mąż jest jak otwarta księga, kiedyś, jeszcze przed ślubem, śmiałam się, że to jego największy atut. Tęsknię za tym. Za tamtymi czasami, tamtą mną, tamtym myśleniem, nastawieniem, marzeniami. Robi mi się smutno i ciężko na sercu. Chciałabym wreszcie zasnąć. Muszę odpocząć, muszę się odciąć. – Nie powinienem był wychodzić. Przykro mi. Mnie też. Głaszczę go po twarzy. Uśmiecham się samymi ustami. – Dużo myślałam i… – Wyczuwam dłonią ogarniające go natychmiast napięcie. – …i chciałabym wyjechać. Niemal wyrywa mu się jęk ulgi. – Dokąd? Nad morze? Waham się. – Z Polski. Michał znowu sztywnieje. Próbuję odczytać jego myśli, ale najpierw zamyka oczy, a potem odwraca głowę. Zabiera dłoń, wstaje, podchodzi do uchylonego okna. Przyglądam mu się w milczeniu. Czekam. Na ulicy rozlega się warkot kilku potężnych silników, o tej godzinie to może być wojsko. Napinam się, choć tu, we własnym domu, jestem przecież bezpieczna. Dwa dni temu słyszałam w pracy, że rząd, chcąc zapobiec coraz częstszym zamachom i zamieszkom, zaczyna nękać zwykłych obywateli. Chwilę później cisza staje się jeszcze cięższa. Czuję pierwsze oznaki powracającej irytacji – przyśpieszone bicie serca, ucisk w okolicy prawej skroni. – Dlaczego? – Odwraca się i patrzy mi w oczy. – Dlaczego chcę wyjechać? – Dlaczego wciąż myślisz tylko o sobie. 4 Przez kilka kolejnych tygodni nic się nie dzieje. Świat spokojnie się kończy, a ludzie, przynajmniej ci mieszkający w znanej mi jego części, dalej udają, że tego nie widzą. Po tamtej nocy nie rozmawialiśmy ze sobą przez trzy dni. Mijaliśmy się w mieszkaniu jak obcy ludzie, unikając jakiejkolwiek formy kontaktu, czy to fizycznego, czy wzrokowego. Czwartego dnia upuściłam niechcący kubek z gorącym mlekiem akurat w chwili, gdy Michał przechodził obok w samym bokserkach. Krzyknął z bólu, mleko ochlapało mu prawą stopę, a ja złapałam go odruchowo, gdy tracił równowagę. Bałam się, że nadepnie na któryś z kawałków roztrzaskanego porcelitu. Przytulił mnie wtedy, ale kiedy zobaczyłam jego uniesioną, czerwieniejącą już w kilku miejscach stopę, nie mogłam powstrzymać śmiechu. Święta Bożego Narodzenia spędzamy u znajomych Michała na wsi. Zna ich jeszcze ze studiów. On – niski szatyn o hipnotyzującym spojrzeniu i zniewalającym uśmiechu, ona – wyższa od niego o pół głowy malarka i pisarka z ogromnymi piersiami, których w ogóle nie stara się ukrywać. Pomimo przepięknej okolicy, z dala od najbliższego miasta, rosnącego niepokoju i wszechobecnego napięcia, otoczona soczystą zielenią łąk, czterema kotami i niemal nachalnymi chwilami adorowania ze strony Michała – większość z sześciu spędzonych tam dni chodzę osowiała. Usilnie próbuję to zmienić: co wieczór piję tanie wino i zakładam koronkowe majtki, ale nic nie działa. Czwartego dnia rano, jeszcze przed śniadaniem, kawą i całym tym sztucznie przyjacielskim porannym rytuałem, ale już po kolejnej nieudanej próbie udawania namiętności, Michał oznajmia mi, że ma dość, że się poddaje, rezygnuje i do końca wyjazdu zostawia mnie samą sobie. 5 Pierwszego dnia po moim powrocie do pracy bramę kliniki blokuje liczna grupa ludzi. Stoję przy wielkim oknie na trzecim piętrze i czytam napisy na transparentach. „KONIEC Z PATOLOGIĄ!”, „NIESKALANA POLSKA!”, „ZBUDUJEMY DLA WAS STOS!”, „SM = SS!”. Czarno-szarym tłumem wstrząsa co jakiś czas dreszcz, szura się wtedy i faluje przez minutę, czasem dwie, po czym znowu zamiera. Może ktoś coś wtedy krzyczy?, myślę i oceniam, że na pewno robi to któraś z tych młodych kobiet o najbardziej zaciętych, pozbawionych makijażu twarzach i matowych włosach. – Jak urlop? Odwracam się przestraszona i zaskoczona. Ula, młodziutka recepcjonistka z ustami zawsze pomalowanymi krwistoczerwoną szminką, wychodzi z windy i zbliża się do mnie, kołysząc wąskimi biodrami wciśniętymi w dopasowane spodnie. – Tak sobie – odpowiadam, wciągając zapach jej perfum. – Przynajmniej gdzieś pojechałaś – stwierdza z lekkim uśmiechem i wygląda przez okno. – Że też im się chce. Naprawdę nigdy do tych ludzi nie dotrze, że takie rzeczy to strata czasu? Zastanawiam się, czy skierowała to pytanie do mnie, czy raczej wypowiedziała na głos myśl, część prowadzonego przez siebie od jakiegoś czasu wewnętrznego monologu. Wzruszam ramionami. – Tak było, jest i będzie – mówię, a Ula spogląda na mnie i parska śmiechem. – Dobre to! – woła. – Nie wiedziałam, że taka z ciebie filolożka. Już otwieram usta, żeby ją poprawić, ale przypominam sobie, że to bez sensu. Ula przygląda się jeszcze przez chwilę tłumowi przy bramie, po czym mówi, że ma jakieś dokumenty do sprawdzenia i oddala się, wypełniając korytarzem miarowym stukaniem obcasów. 6 Smród bijący z otwartych drzwi mieszkania na parterze stanowi dla mnie niemożliwą do sforsowania przeszkodę. Cofam się na oślep, niemal spadam ze schodów, a gdy w końcu udaje mi się wydostać na zewnątrz, wymiotuję na drobne kwiaty o czerwonych płatkach, które pielęgnuje moja sąsiadka. Ciało wynoszą dopiero godzinę później, cały ten czas siedzę roztrzęsiona na ławce. – To pani znalazła zwłoki? – pyta starszy policjant, a ja mogę tylko zaprzeczyć ruchem głowy. Nie mam już nic w żołądku, nie mam też już siły, ale czuję, że jeśli tylko otworzę usta, znowu targną mną torsje. – I tak będę miał do pani kilka pytań, proszę nigdzie nie odchodzić – dodaje i zostawia mnie samą, niezabezpieczoną, wyeksponowaną. Siedzę więc dalej, objęta w pasie, skulona, pochylona lekko do przodu. Mam wrażenie, że z każdego okna bloku ktoś na mnie patrzy, może nagrywa właśnie rolkę z idiotycznym komentarzem. Chcę zerwać się z tej ławki i uciec, ale nie potrafię się do tego zmusić, ciało znowu odmawia mi posłuszeństwa. Rozglądam się za policjantem, lecz nigdzie go nie ma. Widzę tylko ratownika medycznego, który stoi koło karetki i pali papierosa. I ludzi z telefonami. 7 Policjant chyba o mnie zapomniał. A może nie zapomniał, tylko dał mi spokój, gdy zobaczył, w jakim jestem stanie? Karetka dawno już odjechała, policja też, rozeszli się również wszyscy gapie, nikt nie nagrywa lajwów, nie relacjonuje na żywo z miejsca, w którym doszło do kolejnego w tym tygodniu, zaplanowanego samobójstwa, a ja wciąż siedzę i wpatruję się w jeden punkt kosmosu. Czekam na Michała. Spóźnia się, miał być zaraz, natychmiast. „Już jadę”, powiedział, gdy w końcu pozbierałam się na tyle, by do niego zadzwonić. Gdy się pojawia, całuje mnie w policzek, siada obok i pyta, jak się czuję, zaczynam mu opowiadać o swoim dzieciństwie. O chomiku, którego dostałam od taty na ósme urodziny i którego rozdeptał przypadkowo mój czteroletni wtedy braciszek. Mówię o plamie czerwieni, która wylała się z chomika na linoleum, i o tym, że przez chwilę chciało mi się śmiać, gdy zobaczyłam, jaki płaski się zrobił. A potem odwracam się do Michała i mówię, że mam już dość. Dość tego kraju, tego świata, tego życia i jego. Jego wiecznego oderwania od rzeczywistości, bałaganiarstwa, niezaradności, kruchości, uśmiechu, dotyku i optymizmu. Wyrzucam to wszystko, a on tylko siedzi i słucha. Nie próbuje mi przerwać, nie wstaje i nie ucieka, nie zostawia mnie, tylko siedzi i słucha. A potem obejmuje czule i gładzi po głowie, czeka cierpliwie, aż przestanę płakać. 8 – Jak to zapłacą?! – Trzydzieści tysięcy. – Trzydzieści?! – I dorzucą dwuletni termin ważności, jeśli zdecydujemy się od razu i zrobimy lajwa z poczęcia. – Przecież… – Michał patrzy na mnie zdumiony. Wciąż zapominam, jaki potrafi być niedojrzały i niezorientowany. W takich chwilach przypomina mojego brata. – Sfałszują datę. To tylko dwa tygodnie. – Mogą?! – Michał, to największa telewizja w kraju. Klinika do nich należy, mogą wszystko, prawie. Pomyśl tylko, ile to pieniędzy. To tylko trzy, może cztery miesiące, a potem… – Przestań! Wpatruję się w niego zdumiona. Nie pamiętam, kiedy i czy kiedykolwiek zwrócił się do mnie takim tonem. Jakby mnie oskarżał, osądzał i wydawał wyrok. Co gorsza, to samo dzieje się w jego oczach. Uśmiecham się lekko i kładę mu dłoń na policzku. – O czym myślisz? – pytam po jakimś czasie, a on aż podskakuje. – Ja?! – No ty, a kto? – Po moim początkowym lęku przed jego nagłą surowością nie ma już śladu; czuję, jak narasta we mnie wściekłość. Z nas dwojga to on zawsze na wszystko narzeka, albo milczy, albo wychodzi z domu. I wszystko zostawia na mojej głowie, to ja muszę się martwić o pieniądze, o rachunki, o wodę, o prąd, o jedzenie… Mam ochotę wrzasnąć mu w twarz, żeby spierdalał, uderzyć, opluć, szarpnąć za włosy, wydrapać oczy, cokolwiek, byle tylko zareagował inaczej niż tym swoim wyniosłym milczeniem. Chyba to widzi, bo podnosi się z kanapy i rusza w stronę drzwi. Zaciskam pięści tak mocno, że paznokcie wbijają mi się we wnętrze dłoni. Wstaję, ale on zatrzymuje się i odwraca. – Przecież już zdecydowałaś – rzuca takim tonem i z takim wyrazem na twarzy, że równie dobrze mógłby uderzyć mnie z całej siły w splot słoneczny. Nie mogę złapać tchu, siedzę nieruchomo, patrzę bezsilnie, jak Michał wychodzi i czuję, że po trochu umieram. 9 Pierwszą rzeczą, którą rozpoznaję, gdy otwieram oczy, jest zdjęcie. To w grubej czerwonej ramce. Stoi na stoliku, niedaleko od mojej głowy. Wśród otaczającej mnie bieli wygląda niemal nierzeczywiście. Długo trwa, zanim dociera do mnie, gdzie jestem. Jeszcze dłużej zabiera mi zrozumienie, że nie mogę się poruszyć. Może nie mam ciała, zastanawiam się, a przed oczami staje mi obraz samej mojej głowy leżącej na poduszce. Nawet się uśmiecham, ale ułamek sekundy później uderza panika. Zatyka mnie, nie mogę oddychać, choć wiem, że szeroko otwieram usta. Jakby nagle zniknęło z sali całe powietrze. Poruszam tylko głową na boki i jęczę coś niezrozumiale. Chwilę później ktoś się nade mną pochyla, czuję dotyk czyichś dłoni na twarzy i słyszę łagodny kobiecy głos, jednak nie dociera do mnie znaczenie ani jednego słowa. Chcę krzyknąć, boję się, nie, jestem przerażona. – Dzień dobry państwu. – Pomieszczenie wypełnia nagle zwielokrotniony przez niewidoczne głośniki męski głos. – Nazywam się doktor Wilniowski i mam przyjemność poprowadzić dzisiejszą transmisję z abortus provocatus. Jesteśmy w klinice… Piotr Pazdej - debiutuje w tym roku zbiorem opowiadań, które wyda Książnica Podlaska. Mieszka w Pabianicach. Ma 47 lat.

  • Adam Lizakowski – Wiersze kalifornijskie

    Drogi Panie Adamie, Pańskie wiersze przypominają mi wyrywanie zębów na żywca, proszę wysłać coś innego, tych ani „Kultura” ani nikt inny nie opublikuje. Jest w nich dzika brutalność, ale i autentyczność. (Fragment prywatnego listu Czesława Miłosza do Adama Lizakowskiego.) Czarne kobiety mają więcej złota Cieszę się że znowu się spotykamy powiedział penis do pochwy przypominającej owoc papai rozkrojony na pół ja też się cieszę nadszedł maj – odpowiedziała pochwa dodając tęskniłam za tobą… dokąd poszedłeś? mieszkałem obok płaczących łon: miski glinianej, bezwartościowej podniszczonej w której farbuje się wielkanocne jajka później z czymś przypominającą grecką urnę w ciszy cierpliwie czekając na ciebie marnowałem czas i nasienie, chory i zawstydzony jedzenie mi nie smakowało mózg drżał pracowałem jako młot walący w kamień leżący obok ławki przy boisku do piłki nożnej na której młodzi robili dzieci a ty jak sobie radziłaś przez ten cały czas zapytał penis? jeden całował mnie wiosną, drugi jesienią ten trzeci nigdy nie całował tylko patrzył głaskał i ten prześladuje mnie najbardziej w dzień i w noc jakie głupie kutasy pieprzyli mnie napełniając swoimi troskami i wadami ale i ich życie też pieprzyło sukinsyny którzy skakali sobie do oczu z którymi nie mogłabym żyć nic mnie nie obchodzili oszukiwali jak dzieci zachowywali się jak dzieci czułam twoją nieobecność Rick Rosa Połamana szczęka i twarz rozkwaszoną jak nadepnięty pomidor ma dziesięć dolarów, ale chce złowić duży lachociąg z wargami jak poduszkowiec za pięćdziesiąt a może i sto dolarów pożądliwie spogląda jakby był we śnie tak jakby ich ciała należały do nich lub były ich własnością niczego życie go nie nauczyło – przecież nie jest na ulicy przyjaciół czy przyjaźni optymistycznie nastawiony do świata Dyzio marzyciel – buja w obłokach – kiedyś kochał kogoś żarliwie i namiętnie beztroski – za to dostał dwa tygodnie temu wpierdol – gryzł ziemię z bólu ale nie wołał o pomoc - ziemia nieczuła i kulista, turlał się - może zmądrzeje, może się wyliże ale na miłość z wzajemnością nie może liczyć Policyjna suka Wśród wielu aut oczu uszy nóg pisków dzieci emigrantów z Azji południowo -wschodniej przebiegających włóczęgów w poprzek ulicę wycia syren wozów strażackich na czerwono pędzących jak wariaci z płonącą głową nawoływań alfonsów i kurew handlarzy narkotyków i śpiewów psychicznie chorych wyje na niebiesko policyjna suka jakby dostała cieczki goni się poprzez zagony ulic Opowieść wigilijna Jeśli dotniesz tego portfela kochanie – masz złamaną rękę będziesz zwierzątkiem kwilącym w czasie nocy wigilijnej cierpiącym pod ciężarem łańcucha win za złodziejstwo – wykutym sobie za życia - jesteś palantem skurwysynem chytrusem - co masz na myśli zapytał masz prawie 60 lat rodziny nie widziałeś od wieków wciąż wysyłasz im pieniądze żonie którą dyma sąsiad albo listonosz - tak myślisz - tak myślę wobec niej chcesz być szczodrym, serdecznym człowiekiem jakim byłeś za młodu a mnie chcesz dymać za darmo abym ci gotowała i sprzątała prała gacie i była twoją służącą jestem dziesięć lat od ciebie młodsza zasługuję na szacunek szanuj moją młodość bo kopnę cię w dupę to z głodu w powietrzu umrzesz zanim na ziemię spadniesz drugiej takiej nie znajdziesz - tak myślisz - tak myślę też mam rodzinę w Polsce też bym chciała im pomóc nie żartuję to koniec jeśli się nie zmienisz jeśli po świętach nie kupisz mi pary nowych butów na sylwestra jeśli nie kupisz mi nowej sukienki to z nami koniec - patrzy na nią jak maluje usta rzęsy brwi czesze włosy - jeśli będziesz na wszystko żałował odejdę do innego który mnie doceni - tak myślisz - tak myślę jeśli za te wszystkie noce będziesz się bał powiedzieć kocham cię jeśli nie usłyszę do ciebie tych wspaniałych słów ale tak trudnych dla ciebie kocham ciebie odejdę What do you think of the american poets? Jesteś z Polski co myślisz o amerykańskich poetach zapytała blondynka o dużych niebieskich oczach? dużo o nich nie myślę szczerze odpowiedział patrząc na jej wspaniałe piersi oparte na stole przy którym siedzieli w Cafe La Boheme - nie była to jesień ale zapach palonej trawy unosił się w powietrzu zaciągając się im pomyślał o jeszcze jedna trafiła się amerykańska intelektualistka która nawet wie gdzie jest Polska – wiem, że tłumaczysz amerykańskich poetów na polski których powiedz? czuł jakby ktoś wykręcał mu mocno rękę do tyłu, a to przecież jest gra w ping ponga - pomyślał sobie raz ona raz ja i głęboko spojrzał w jej oczy - mam ich dwóch może trzech Walt Whitman i William Carlos Williams jest jeszcze no tym jak mu tam zdolny grafoman Allen Ginsberg Carl Sandburg a najbardziej to lubię Boba Dylana - to raczej staroświeccy poeci powiedziała mieszając cukier w filiżance – a których poetów amerykańskich powinni czytać Europejczycy to nie jest już ping pong ale huśtawka oczami wyobraźni zobaczył sobie i ją na huśtawce góra – dół - dół - góra – ona siedzi na jego kolanach próbują się jak najmocniej rozkołysać - o ludziach których podziwiam trzeba mówić dyskretnie – ważyć słowa – język nie może być banalny trzeba kopać nim głęboko aż do samego dnia tam gdzie są ukryte diamenty – poleciłbym tych dla których Ameryka jest domem być może John Ashbery być może Kenneth Koch być może James Schuyler albo Robert Creely być może Wallace Stevens i jeszcze z tysiąc poetów bardzo oryginalnych i ekscytujących ale najlepiej jest czytać krytyków Helen Vendler czy Marjorie Perloff o poezji i poetach można mówić o w ten sam sposób jak o kawie czy herbacie najpierw trzeba uchwyć kolor nieba przestrzeń plantacji barwy krzewów i drzew na których rosną te rośliny później czujemy ich delikatny bukiet aromatyczno - smakowy - a o czym jest twoja poezja? czy piszesz o Polsce czy o Ameryce? poprawiła białą bluzkę lewą ręką prawą pierś za bardzo z niej wystawała to już było zaproszenie do tanga - pytanie cioci Krysi – powiedz Johnny whom do you love more mom or dad? albo zdradzonego kochanka; Proszę, powiedz mi, że mnie kochasz!!! a jesteś po drugiej stronie globu łatwiej będzie mi powiedzieć o czym moja poezja nie jest – nie jest o miłości gołąbków ani łabędzi te ptaki oskubałbym z piórek moja poezja jest o waleniu się po pyskach z Ameryką i kopniach jakie rozdaje Ameryka nierozgarniętym emigrantom, a także tym co zbyt nisko mają nosy tuż przy ziemie wypinając tyłki proszą się o kopa zauważyłam, że przez cały czas patrzysz na moje piersi, to mnie krępuje but I have got to tell you what I think – jestem dziennikarką czy chce mnie wyruchać? – are you the hooker with the heart-of-gold? Przyszli obalić rząd Spotkali się na United Nations Plaza w najbogatszym stanie Ameryki policjanci na koniach i nogach tajniacy i psy policyjne suki tarcze i pałki oni bronią rząd i państwo ład i porządek dobrze opłacani ogoleni i najedzeni z łatwym dostępem do lekarzy i edukacji czujnym okiem własnym i kamer obserwują tłum a raczej zbieraninę niezadowolonych i pokrzywdzonych dynastia bezrobotnych bezdomnych bez szans na podwyżki domaga się lepszego życia godziwych warunków tańszej opieki lekarskiej i lekarstw ich największą armatą w tej wojnie są krzyki i skandowania tańsze mieszkania tańsze mieszkania domagają się większego zainteresowania państwa ich problemami rody biedaków od pokoleń jak stara płyta powtarzają to samo w kółko krzyczą przez megafony: dajcie mam większe zasiłki dajcie mam większe zasiłki a będziemy jeszcze bardziej się pieprzyć ale pozwólcie mam żyć w godziwych warunkach - drzwi do których tak się dobijają to rząd który podejrzliwie patrzy na nich przez judasza - tłum woła otwórzcie nam drzwi rząd spokojnie pyta - do jasnej cholery kim jesteście? tłum odpowiada– naród czego chcecie pyta rząd? tłum głośno odpowiada wypierdolić was z urzędów - po dwóch godzinach pokojowych demonstracji czas na protest minął muszą się pokojowo rozejść teraz siedzą na murkach częstują się papierosami, piją piwo z puszek ukrytych w rękawach ich bomby spuszczone na rząd z późnym zapłonem jeszcze nie wybuchły powoli rozchodzą się po okolicznych barach i knajpach tam przy whisky i martini omówią dalszą strategię rządu o tym pieprzeniu się wszystkiego ze wszystkim Wang And Li Hotel Dla tych co nie mają czasu na chodzenie i tańczenie kupowanie kwiatów prezentów picia kawy miłe słówka jest Wang and Li Hotel - szybki numer na saddle-up or hand job or oral sex - miała szczęście ją wybrano rozczochrana czarna grzywka głowa unosi się w górę w dół grzeczna dziewczynka wyrywa chwasty na polu za jedzenie pochylona głowa i myśli o domu w Sichuan - czuje się trzy razy bardziej samotna wspomina tęskni za tym co zostało daleko zamyka oczy i widzi księżyc nad Jinsha River matkę z igłą w ręce cerującą ubrania trawy na bezkresnej równinie jesienną burzę - piorun - wielki pożar wiosną trawa dochodzi do bram miasta tam ludzie rozpalają ogień na łodygach strąkach gotują fasolę ta krzyczy w garnku jesteśmy z tego samego korzenia dlaczego mnie torturujecie… Półwysep San Francisco, albo nie pokazuj mi swych piersi miła po północy nie trzeba wiatrem być, aby na zimne dmuchać nie trzeba chuchać, aby być hutnikiem nie trzeba być w ulu, aby jeść miód nie trzeba być rybą, by płynąc pod prąd nie trzeba niczego zgubić, aby znaleźć coś wielkiego nie trzeba być beznadziejnym, aby przy nadziei być nie trzeba być w drodze, by o drogę pytać nie trzeba być aniołem, aby dostać po skrzydłach nie trzeba być łysym, aby nie mieć grzebienia nie trzeba jeść cukru, aby słodkim być nie trzeba być królem, aby iść tam piechotą nie trzeba zębów, aby gryźć nie trzeba być żarówka, być świecić w ciemnościach nie trzeba jechać do Kalifornii, by jeść kalafiory nie trzeba mieć psa, by być oszczekanym nie trzeba być szalonym by szaleć nie trzeba mieć giętkiego języka, aby napisać co pomyśli głowa nie trzeba być na szczycie, aby szczytować nie trzeba być w dolinie, aby mieć doła nie trzeba drążnic psa, by być pogryzionym nie trzeba być kamieniem, by mieć kamienne serce nie trzeba śniegu, by być bałwanem nie potrzeba być strażakiem by to olać nie trzeba być hydraulikiem by podnieść ciśnienie w żyłach Adam Lizakowski (ur. 1956) – poeta, tłumacz, fotograf. Urodził się w rodzinie żołnierza, uczestnika walk o Berlin, osadnika wojskowego. Lizakowski debiutował w roku 1980 w ogólnopolskim Tygodniku Kulturalnym, dzięki poecie Tadeuszowi Nowakowi, który w swoich utworach poruszał tematykę chłopską. Od 1981 roku Lizakowski przebywał poza granicami kraju. Studiował na Columbia College Chicago (BA) i Uniwersytecie Northwestern w Chicago (MA). Jest członkiem redakcji studenckiego kwartalnika „TriQuarterly Online”. Tłumacz poezji amerykańskiej m.in. Walta Whitmana, W.C. Williamsa, Allena Ginsberga, Langstona Hughesa, Carla Sandburga, Roberta Pińskiego i Boba Dylana. Także z angielskiego przełożył ponad 50 wierszy chińskiego filozofa i poety Lao Tse, oraz wiele wierszy perskiego poety z XII w. Rumiego. Był wydawcą kwartalnika „Dwa Końce Języka” w Chicago oraz redaktorem naczelnym miesięcznika „Razem” wydawanego w San Francisco. Przez wiele lat publikował wiersze w paryskiej Kulturze. W 2016 powrócił do Polski. Jest autorem ponad tuzina książek m.in. Złodzieje czereśni, Jak zdobyto Dziki Zachód czy Pieszycka księga umarłych.

  • Rafał Gawin – wiersze

    Moją intencją jest pisać do skutku Gdybym miał wolne 50 złotych, rozpocząłbym nowe życie. Piotr Gajda Jacek Dukaj, lód; Rafał Gawin, brak loda. Moją intencją jest wytrzymać do końca, nawet jeśli to miłość A tribute to „Brulion” vol. bez znaczenia Im większy postęp, tym większy podstęp. Przysłowie ludowe, jeszcze przed rewolucją – Więcej grzebałeś w telefonie niż w moich majtkach. Bolek pali lolka, gdy Tosia jest na wakacjach A Tribute to „Brulion” vol. prowincja, feat. Piotr Gajda – Ty umrzesz, ja umrę, a to mnie odkryją. – Tak, odkopią, jeśli będą budować autostradę przez Tomaszów. Piknik feat. Ewa Filipczuk tęsknię za wiszącą skałą Miałem kiedyś smoka na koszulce, Ale sprał się i wygląda jak chomik Motto z Guya Deborda zostało zanegowane. Jesteśmy jak tanie piwo. Wszyscy byliśmy chrzczeni. Rudy rydz w kolorze kupy Tymoteuszowi (6 lat), który lubi golić frajerów Broda rozrasta się, jakby miała owinąć mi szyję: jestem szalikowcem nicości. Trzy słowa do księdza prowadzącego dzieci na rzeź Pan Jezus zakazuje rozmawiać o księżach-pedofilach z mediami. Tadeusz Rydzyk Miałem kiedyś sen. Testament i chuj na wszelki wypadek wolę to zapisać: żadnych nagrobków pogrzebów kwiatów w polu ślady niech zostaną tutaj a reszta da się przemilczeć wystarczy obieg sam się zamknie gdy nikt nie zajmie mu miejsca zdrowia i szczęścia Długimi zdaniami rekompensujesz sobie krótkie życie, ponieważ wiesz, że to, co się wydarzy, świadczy tylko o innych, gdy ci sami, ciągle ci sami, stoją w kolejce, nie zajmując miejsca, o nic nie prosząc, mając wytarte kolana i slogany, slogany, aż twój stary przewraca się w grobie, chociaż ciągle żyje Krzysztofowi Śliwce Wiersze są tak wyczyszczone, że nie zostawiają śladów. Rafał Gawin (ur. 1984) – korektor, instruktor, inspektor RODO, skarbnik, animator i poeta. Wydał m.in. Wiersze dla kolegów (Raymond Q., 2017); bonusy w „Helikopterze”, Jem mięso (Convivo, 2019); bonusy w menu podczas łódzkiego Restaurant Week i Wiersze dla koleżanek (Własny Sumpt, 2022). Mieszka w Łodzi, gdzie pracuje w Domu Literatury i działa w oddziale Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Niniejszy zestaw to bonusy do jeszcze nieopublikowanej książki Oferta bezzwrotna. Wiersze przeciw brandzlotechnice.

  • Dawid Majer – sześć wierszy

    Wcielenia Dla Teda Hughes'a Szczur nie może zostać motylem dopóki nie stanie się krukiem, ostatecznie nie można być wszystkożernym nie mając skrzydeł. Dla wybrednego picia kwiatowego nektaru konieczne jest najpierw zasmakowanie wszystkiego, co przynależy życiu i śmierci. Motyl umiera po tym jak złapiesz go za skrzydła – wcale nie dlatego, że traci kolorową maź, ale dlatego że musi pozostać nietykalny, by być zbawionym. Nie zrozumie tego biolog, ani żadna Maria Magdalena. Bo kruk jest święty – szczur skrzydlaty, motyl śmierci. Niektórzy leśniczy powiadają, że można go nauczyć kilku słów, nigdy jednak nie przedrzeźnia. Leniwy, lecz nie bezczynny. Z natury nietowarzyski, ale zachłanny wobec żywych i umarłych kruk często mylony jest z gawronem albo wroną. Doprawdy nie wiem kiedy kruk zmienia się w motyla, nie pytajcie mnie o to. Zatrzymali się na stacji benzynowej kupić papierosy. Ojciec odszedł kilkanaście metrów dalej zapalić. Dzieci złapały na łące motyla i wrzuciły go do mrowiska. Za nimi, w głębi pobocza, stał przydrożny krzyż – pośrednik modlitw, adresat pęcherza. Kiedy odjechali na gwoździu lewego ramienia samotnie usiadł kruk. 9 VII 2007 Rzeczywistość a system monitoringu Zapomniałaś szczoteczki do zębów – zauważyłem nad ranem. Tabletkę kodeiny popiłem tanim piwem. W lewej ręce róże, w prawej siekiera. W serce użądliła mnie pszczoła i pszczoła nie umarła. Żądło jej odrośnie jak rozgwieździe ramię. Zbrodnie prawdziwe nie mają świadków. Prawdziwi świadkowie nie są powołani – nie powołuje się prawdziwych świadków. 18 IX 2007 Czwarta piosenka dworcowa serce niegramatyczne, serce amoralne, buddyjskie serce, wulgarne serce, serce chrystusowe, serce free-jazzowe, serce pełnokrwiste, pełne promili serce, chamskie i łaski pełne, jasne i pełne serce, kruche, serce głuche, nieme, niespokojne, dynamo serce, serce bez biletu, arytmiczne i trzeźwe, niepalące w przedziale dla palących, palące w przedziale dla niepalących, pogodnie wściekłe serce, sprzedajne i niezłomnne, niepunktualne, donośne jak dzwon kościelny, serce zakneblowane wodą jak usta topielca, rock’n’rollowe serce albinosów z włosami lśniącymi od brylantyny las vegas, serce kofeinowe i oczytane, zrogowaciałe, zwietrzałe i łatwopalne, ekshumowane i niemodne, moje przeszczepione z powrotem serce, serce złamane – odpierdol się. 21 IX 2007 Dwadzieścia pięć minut po czwartej, osobno kobiece sposoby – ciało, makijaż, ciało, humor, troska, sposoby męskie – pięść, pieniądze, pięść, żart, alkohol, nijakie – łzy, poezja albo muzyka, łzy, dziecko, czas, nie ma nic smutniejszego, niż z zabawek dziecka wycierać kurz, od zawsze żyliśmy w pobliżu morza, radia, stacjonarnych telefonów i telewizji, od lat kilkunastu w pobliżu komputerów, w pobliżu telefonów komórkowych od lat kilku, zapomniałem się – zapytałem głośno o godzinę, chwilę potem podszedłem do zegara, bo nie odpowiedział mi nikt, czas ma na to tylko jeden sposób – milczenie, milczenie obejmuje wszystkie sposoby 26 IX 2007 W półśnie Najszybciej zasypiam twarzą do ściany. Jeśli miłość wybacza, bo nie wie co czyni, a bezpańskie psy nigdy nie aportują, to żadne zmartwychwstanie nie obywa się bez ofiar i bez zabijania miłości nie ma. Mój cień mi mówi, abym nosił przy sobie nóż. Mój cień to bezpański pies - kiedy zasypiam przynosi mi w pysku nóż. 18 IX 2007, 2 II 2008 Cafe Strych jeżeli poezja jest rzeczywiście potrzebna to przecież i tak nikt nie pozna jej tajemnicy Antoni Pawlak (* * * nie odtrącajcie nas) Franc wygrał konkurs jednego wiersza wierszem o miłości. Przewodniczący jury uzasadnił werdykt tym, iż wiersz porusza aktualny problem wejścia Polski do Unii Europejskiej. Ja przegrałem konkurs jednego wiersza wierszem o sumieniu. Przewodniczący jury, decyzję uzasadnił tym, iż wiersz porusza wtedy jak się go słucha, ale nie jak się go czyta. Opróżniam butelkę wina, którą wniosłem tutaj za pazuchą i myślę powoli o zakupie kolejnej. Przepraszając za brak kieliszków częstuję cię abyś pomogła mi w całym tym myśleniu i opróżnianiu. Smak ust, który zostawiasz na szyjce mieszam z kolejnym łykiem. Jeszcze kwadrans, a każesz się odprowadzić tam, gdzie przegrasz albo wygrasz przez nieporozumienie. 2002 Dawid Majer (ur. w 1981 roku w Gdyni) - ukończył filozofię na UG. Poeta, publicysta, performer, autor piosenek, event manager. Wydal tom poezji Księga grawitacji (2009), za który otrzymał nagrodę Złoty Środek Poezji za najlepszy debiut. Następnie ukazał się jego audiobook Popielniczka (2010). Od 2011 roku współpracuje z Włodzimierzem Kiniorskim (m.in. Izrael, Brygada Kryzys, Tie Break), łącząc na scenie muzykę, performance i sztukę spoken word (występy m.in. w Teatrze w Oknie, Mózgu, na festiwalach literackich i teatralnych). Na przestrzeni lat pracował m.in. jako budowlaniec, kurier, agent muzyczny, dziennikarz, event manager, agent nieruchomości, radiowiec, korektor, barman, pracownik fizyczny w stoczni, operator wózka widłowego, magazynier, pilarz, hutnik piecowy, farmer, model czy aktor. Niezależny publicysta i copywriter. Mieszka w UK.

  • Maciej Melecki – cztery wiersze

    Półistnienia Nocne osuwisko, gdzieś między godziną pierwszą a drugą, kiedy cała kubatura mieszkania zaczyna stawać się coraz bardziej plamistym majakiem, pośród kanciastych sprzętów, rzeczy będących przedłużeniem uciętych szpadlem wymiarów, gdzie zjawiacie się w spierzchłym migocie, zawsze obok przedramienia, wzdłuż krawędzi przechodzenia z pokoju do kuchni, wszystko jest bowiem ogłuszone, szumiąca cisza zatyka kanały, tamuje dopływ dźwięków, które rozwierałyby inną przepustowość, lecz uwięźnięcia są półistnieniem coraz bardziej trwałym, jak łacha piasku w rogu przybudówki do śmietnika, stąd zawężony tor, klepisko wgłębionej na środku podłogi, widniejsze niż za dnia widma, które zaszczepiają grążenie strachem przed tym, co być może będzie lub nie będzie już nigdy dane, nie wiadomo, tym samym, co dalej, skoro nieustannie jest się na progu wrażonym w krtań, nie można wytrząść z siebie resztek czerwi, wywlec sparciałego podłoża na inną stronę, której zawsze brakuje skrawka, rozpostarcie nie może być więc realnym domknięciem, dlatego mieścisz się cały w narastającym ubytku, owej przeponie zwłoki, zawiesisty głos roznieca pierwsze prątki burzy, poza tą gardą, drenowane rozbłyskami echa, i ponad oparem cienistego przystąpienia, kopce tutejszych sczeźnięć, szybko, lecz niepionowo, nawarstwiane w każdym odchyleniu, jakby szukało się tylko ostatniej smugi, która mogłaby pomieścić ten zszarzały rumor, transmisyjny pas dookoła, parterowe poddasze wygięte niczym dysza, stróżka wody wycieka spod lodowej muldy, wypychającej drzwiczki w kierunku czarnego kąta, stamtąd przyjdzie sygnał, nie będziemy mogli nijak gdzie indziej wyjść, zatarasowani w skrzyżowanej matni, karbowane kłódki, ostatni raz w swym zgrzycie, wykręcane mokre szmaty nad zlewem, podkładane z powrotem, po dwu dniach wyciągane ponownie, taki przerób, przemiał biegunów w zamachu kłody, chciałoby się tylko ustać w tej szaradzie skłonu, rozszczepiany półkulami nurtu muł, opadła krata, chrypiące dno u końca pochylni. Pochylnie Wszelkie uroczyska wyparowanego w kryształ tchu bezwiednie wyjawiają Ziarnisty ciąg wielosinych spadków, przynosząc jednocześnie kolejną Odkrywkę zbłądzenia w luku ościstego wejrzenia w swój ruchomy spód, Który, niczym niema zapadnia, pozwala na przejście w momentalną Zatratę odchodzenia, byś mógł ostatecznie już tylko widnie wracać w pustą Kadź, przesiewany przez rzeszoto progu, aż po twardniejącą pryzmę rdzawego Prochu. Puchnące dno naszego weń przepadania cierpnie w każdym skurczu Czy zagięciu horyzontalnego załamania, kiedy jesteśmy tylko wyłowioną Lub niknącą sondą, w chyboczącym kręgu pierwszych i ostatnich umiejscowień, Nicowani cieniem jak krawędź równi, poza którą zionie kolejnym przewyższeniem Odmęt tych stratowanych lat, nieustannie na obrzeżu tego zwałowiska, W sekundowym odlocie i pospiesznym przyszpileniu ciągiem gwałtownych Zwrotów, bez przerwy, bez podania powodu, więc zawsze jest się tylko na końcu Łańcucha, prowadzonym nań w dowolną stronę danych szarpnięć, będąc Zależnym od łaskawej jałmużny czyjegoś wyroku. Kubatura tych doznań jest Nie większa od przesuszonej łupiny. Nieustanny krach to tylko rezonujący w Środku strach, samoczynność wychylenia w próżnię tego osierdzia narastających Podsumowań, prognoz większych od najdłuższego spaczenia wiekuistych wiek, Które odmyka nam pospolity gwar przeistaczania się octu w szlam, kiedy na przednówku Azymutu jesteśmy zasysani przez podziemne wiewy i porastamy parą z odbicia Migotliwych krat wyboru. Bezkresne momenty przebijania się na drugą stronę Tutejszej flanki skutkują tylko zgrzebnym oporem, taksonomią mnożący się zer W następnym mirażu pętli zwisających z kikutów byłych drzew, kiedy jesteśmy razem W tym przysadzistym okrążeniu, na bezwietrznym rżysku, jedynym, dostępnym Jeszcze, miejscu ostatecznego utkwienia, gdyż represyjne ograbianie trwa w najlepsze, Ażeby mogli się zabezpieczyć na wszelki ich wypadek, zmuszeni do katapultowania Z klatki swoich rozpostarć, wszechstronnie otamowani wariantami możliwych Rozstrzygnięć. Ołowiana kula na transzei odstępowania od muru tylko na krótko, W ułamku ślepej strony, przenikalnej jak łut łoju na tej krętej pochylni, mylącej ci Wschód z północą ciała tego kokonu, ściernego podłoża, jakim jest wyściełany Każdy sufit odsłoniętego wtargnięciem przemieszczenia poza limes razowego Przyparcia kątami seryjnych przywidzeń, w których wyraźnieje pozór odbieranych Komunikatów, sprzecznych sfer łopoczących sztywnymi sercami, wyrabianymi Za cenę ziszczenia komfortu stanowiskami względem jawnych zjawisk, nie poddających Się ze swej natury innej ocenie, a jednak względnych w ich przedstawianiu. W tym Zawsze trzynastym miesiącu trzynastego roku, w dziesiątą i piątą rocznice waszego Odejścia w odór grobostanu sięgającego aż po górne szczeble tej dwuczęściowej drabiny, Którą się poruszamy, siedząc nań okrakiem, by z jej wierzchołka wypatrywać kolejnych Wydm naszego zaciemnienia, widmowych pięter zamieszkałych przez chyże odmiany Losu, dowolnie żonglowane kuglarskimi sztuczkami, separowani przedzierzgnięciami W kukły mechanicznych pochodów, które osaczają każdy bezwiedny gest, wymuszając Na tobie coraz ciaśniejszy tok samousprawiedliwienia najdrobniejszych decyzji, Jakby tylko takie korowody były już ostateczną formą czeźnięcia na tym zesztywniałym Cyplu dozgonnego trwania po nic, poprzez płaskość wypiętrzenia, surowość Obezwładnienia narzutem jedno stanowienia o najbliższym kwarku przyszłej roli Przechylonego na wpół w pojemniku na odpady, i wygrzebującego z niego Niestrawione resztki czyjegoś nadmiaru. Widnokrąg nadjadany marskością odwłoków Pory rośnie niczym oset w zakątkach wejrzenia poza osinową dal, jest przeto Rozgrzanym kablem, zamiast progu przeciągniętym, między jedną a tak samo nijaką, Drugą odsłoną piekącego spadku, w skłębionym odmarszu, z pełnymi urnami w dłoniach, Pomiędzy gęstymi nitkami lawy, co to wypływa z wyrwy zatrzymania, pełgającymi Polnymi ścieżkami, osiadającymi niczym asfalt na alejkach, by śmielszym mógł być Ruch świadomego przekroczenia tej pozostałej już niedaleko zaspy, tarasującej dostęp Zanikowi, łowiącej wszelki szmer zbudzenia się na nowo, ażeby wytłumione zostało Ostatnie sedno i zniesione były pozostałe zapory. Nie będziemy już nigdy manewrować Drążkami swobodnych przesunięć. Morowy pas mety ostatnie się granicznym zakresem Dla wszelkiej emanacji, skupiającym jony naszych przeżyć w błotną błonę, jaką Powlecze się, niczym impregnatem, żerdź ustania, byśmy już do końca wiedzieli, jak Gorzko rozkwita każdy cierń wewnątrz krótkiego uchylenia, w oczekiwaniu na żrący Przesył piołunowych gwiazd, w docisku kanciastością pojedynczych mar, karnym Rozwidleniu każdego krążka smugi, jaka spowija ci chód, byś nie odbierał niczego Innego, co tylko pęta i zgina ci kark, niż właśnie tak – raz na zawsze, inaczej już nie. Byłość Sinoościstość w przechyle nikłego przechodzenia. Zakręt długi jak Równoległa prosta do obumarłej półkuli. Żyzne dukty danych momentów Mimowiednie prowadzą w kompostowy głąb, rozpartą zatokę bez dna, Skąd można dojrzeć zawężony wylot, jakby spłaszczenia nie miały Żadnych przerw, kiedy każdy skurcz emocji będzie rozkładany przez Gnilne mikroby przepadku w tej wyłupionej brei, którą jesteśmy od Wewnątrz powleczeni od początku tej miotaniny z niczym, zamaszyście Obnażani przez tak właśnie poziomujący aż do szutru świat, ostateczny Włok mieszczący całą, dotkliwie odłamkową gamę sinusoidalnych Daremności, raz po raz przedzierzganych przez ich chromych zawiadowców W konkretne koryta sztywnych poruszeń, galwanizujących ścięgna oraz Krtanie, owego niepochodnego rzutu przez zagęszczenie rozmokłych drzazg U brzegowych wyrw, wobec czego ślad jest kościstym przedawnieniem, Rozrysem kolejnego zwarcia z kanciastym nawałem gruchoczących spraw, Które będzie się jarzyć wewnątrz chyboczącego nami nieustannie splotu. Znikomość przedziera daną stronę na mniej więcej pół, ażeby środek był Tylko tektonicznym kierunkiem, zwieńczonym końcem załomu. Szóstka to Odwrócony hak. Dziewiątka to stygmatyzujący brak. Potna plama wyschła Solnym obrzeżem. Zacięty tryb rozdzielnego odstawania od tężejącego krańca, W polu przeoczonego sygnału, modusu poszczególnego pochłonięcia Przez wirującą nad tą byłością ciemnooką sieć. Spawy nawarstwione na Złącza ramy utrzymują ją w permanentnym obrocie, dzięki czemu staje się Nie do zerwania obrożą. Wtedy zmieniałem połączenia z wolniejszych na Szybsze, już bezpośrednio sam na sam z twoim zrakowaceniem, równo rok Przed ścięciem obrzynu, w poprzecznym rozwarstwieniu, nieopodal swoich Rozrytych spodów, by teraz zwalniać wszelki przesył, opóźniać karbowanie Cienia w tej przegrodzie wyściełanej wysiękiem zmielonego śrutu. Piąte Zaciemnienie holujące w zniweczenie, bagienny przedział skarlałych wizgów. Pęta traceń Ciągi obietnic zapychające niczym knebel rozdziawione wrzaskiem Usta oczadzonych zmór, rozszerzają skalę ich roszczeniowych postaw, Chyboczących na swych przydrożnych krawędziach, dzięki czemu Wielokierunkowo ukazują się kloaczne doły, przesieki naszych Znijaczonych dni. Serce bez podówzki pozbawione jest przydechu, W tej mgielnej kryzie ciasno nakładanej przez osiem lat zmarnienia Aż do szczętu ruchomego gruntu, na skutek czego poruszamy się Po twardniejącym grzęzawisku, w kagańcu naprzemianległych chybień Lub utrafień, oskórowani przez ich żrącą nicość. Garbate rozwidlenia Rozchodzą się poza wietrzną magmę zbijanych ram, każda sekwencja Jest przygwożdżoną łupiną, płynącą w poprzek nurtu wodnej żyły, ażeby Z zatoru iskrzył się wyhamowany pęd niestrawionych resztek chromego Osadzenia między pętlą a rowem. Dokądkolwiek będzie kamieniał ten Zew, poprzez zanikową hegemonię odłowień wszelkiego szczęku, tam Będzie przerastał każdą kłodę perz danego końca. Szabrujące prądy Nastawiają azymuty na niecki błędnych powrotów, nie przestają więc Prządź zębatki otumaniających jarzmień. Zacieranie śladów przynosi Kolejne wzrosty mimowiednych pęt strat, kiełzanie zaś przechodzi w stały Stan wirującego zatrzymania w przechyle. Ostatnia runda tego stałego Wirażu jest kołataniem przystawek okamgnienia, w którym rozpościera Się śrubowana namiastka poziomu godzenia się z niczym, ogłupiającego Czeźnięcia w dziurach, wykrotach oraz przelotach, albowiem kolejne Dostawienie krat grodzi te doczesne rozlewiska mazi na coraz bardziej Prostopadłe pola wtrąceń. Odliczanie nie przybliża żadnej z rozkołysanych Burt, wskaźnik przeniesienia zgina wszelki pion, zostają tylko kopne miejsca, Gdzie lęgnie się samobieżny czerw, pokryty osadami rojonych mniemań o stałej Wypadkowej, kiedy zmienia się jej oścień w graniczny cios, i wierzeja pustki Duje siarczystym pyłem, narzynając kresem skurczone przeguby ostałych gard. Maciej Melecki (ur. 1969) – autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej – wybór wierszy 1995-2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu– wybór wierszy 1995-2020 (2020), Druzgi (2021), Przeciwujęcia (2023) oraz prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021), Żywe mumie (2023). Mieszka w Mikołowie. fot. Paweł Dąbrowski

  • Louise Glück – wiersze

    Louise Glück - amerykańska poetka i eseistka, laureatka literackiej Nagrody Nobla w 2020 roku, zmarła 13 października 2023 roku. Nieszpory Kiedyś wierzyłem w ciebie. Posadziłam drzewo figowe. Tutaj, w Vermont, na wsi Gdzie nie ma ciepłego lata. To był test: jeśli drzewo przyjmie się, to by znaczyło, że istniejesz. Zgodnie z tą logiką nie istniejesz. Albo istniejesz wyłącznie w cieplejszym klimacie, na gorącej Sycylii, Meksyku lub w Kalifornii, gdzie rosną niewyobrażalne morele i delikatne brzoskwinie. Być może widują twoją twarz na Sycylii; tutaj ledwo widzę rąbek twojej odzieży. Muszę podzielić się zbiorem pomidorów z Johnem i Noem. Jeśli jest sprawiedliwość na drugim świecie, ci tacy jak ja, na których natura wymusza życiowe rezygnacje, powinni dostać lwią część wszystkich rzeczy, wszystkie postacie głodu, formy chciwości chwalić ciebie. I nikt nie chwali cię bardziej niż ja, z więcej bolesne powstrzymane pragnienie, czy bardziej zasługuje aby siedzieć po twojej prawej ręce, jeśli to istnieje, i jeść łatwo się psującą, nieśmiertelną figę, która nie podróżuje. Życzenie Pamiętasz, kiedy powiedziałeś życzenie? Mam wiele życzeń. Kiedyś okłamałam cię o motylu. Zawsze się zastanawiałam o czym są twoje życzenia. Jak myślisz, czego sobie życzyłam? Nie wiem, że wrócę, że kiedyś będziemy razem w końcu. Marzyłam o tym, czego zawsze pragnęłam. Marzyłam o kolejnym wierszu. Itaka Ukochany nie musi żyć. Ukochany żyje w głowie. Krosno jest dla zalotników, naciągniętą harfą z białą nitką całunu. Był dwojgiem ludzi. Był ciałem i głosem, atrakcyjny pociągający żywy mężczyzna, a potem rozwijającym się snem lub obrazem uformowanym przez kobietę pracującą na krośnie, siedzącej w wypełnionej sali z prostolinijnymi mężczyznami. Skoro szkoda ci oszukańczego morze, ono próbowało zabrać go na zawsze i zabrało tylko najlepszych, prawdziwy mąż, musisz żałować tych mężczyzn: oni nie wiedzą na co patrzą; nie wiedzą tego, kiedy się kocha w ten sposób całun staje się suknią ślubną. Dziki irys Na końcu mojego cierpienia były drzwi. Wysłuchaj mnie: to, co nazywasz śmiercią Wspominam. Nad głową, hałasy, poruszają się gałęzie sosny. Potem nic. Wyblakłe słońce drży na wyschniętym polu. To jest straszne ocaleć jako świadomość zakopana w ciemnej ziemi. Wtedy to się skończyło: to, czego się boisz, będąc duszą i niezdolny aby mówić, urywasz niespodziewanie, sztywna ziemia trochę się zapada. I wzięłam to za ptaki buszujące w krzakach. Ty, który nie pamiętasz przejście z innego świata, mówię ci, że mogę mówić znowu: cokolwiek powraca z niepamięci powrotów aby odnaleźć swój głos: z środka mojego życia wytryska wielka fontanna, ciemnoniebieskie cienie na lazurowej wodzie morskiej. Syrena Zostałam kryminalistką, kiedy się zakochałam. Wcześniej byłam kelnerką. Nie chciałam jechać z tobą do Chicago. Chciałam cię poślubić, chciałam Aby twoja żona cierpiała. Chciałam, żeby jej życie było sztuką W której wszystkie akty są smutnymi aktami. Czy dobry człowiek Myśli w ten sposób? Zasługuję na Uznanie za odwagę – Siedziałam w ciemnościach na twojej werandzie. Wszystko było dla mnie jasne: Jeśli twoja żona nie pozwoli ci odejść To udowodni, że cię nie kochała. Gdyby cię kochała Czy nie chciałaby, abyś był szczęśliwy? Myślę teraz Gdybym była niej wrażliwa, byłabym Lepszą osobą. Byłam Dobrą kelnerką. Serwowałam osiem drinków na raz. Opowiadałam ci swoje sny. Ostatniej nocy widziałem kobietę siedzącą w ciemnym autobusie- W tym śnie ona płacze, autobus Odjeżdża. Jedną ręką Macha; drugą uderza w Pudełko z jajkami pełne niemowląt. Sen nie uratuje dziewczyny Czerwony mak Wspaniała rzecz nie mieć mózgu. Uczucia: och, mam je; one rządzą mną. Mam pana boga w niebie zwanym słońcem i otwarta jestem na niego, pokazuję mu ogień mego własnego serca, ogień jak jego obecność. Jaka może być to chwała jeśli nie serca? Och, moi bracia i siostry, czy byliście kiedyś podobnymi do mnie, dawno temu, zanim zostaliście ludźmi? Czy wy kiedyś pozwoliłyście sobie otworzyć się, kto nigdy się nie otworzy ponownie? Ponieważ tak naprawdę mówię teraz tak jak wy. Mówię ponieważ jestem zdruzgotana. Mit poświęcenia Gdy Hades zdecydował, że pokocha tę dziewczynę zbudował dla niej kopię ziemi, wszystko takie same, aż po łąkę, na niej postawił. Wszystko było takie same, łącznie ze światłem słonecznym, ponieważ byłoby ciężko młodej dziewczynie przywyknąć do całkowitej ciemności. Pomyślał, że stopniowo wprowadzi noc, najpierw jako cienie trzepoczących liści. Raz księżyc, raz gwiazdy. Raz bez księżyca i gwiazd. Niech Persefona powoli się przyzwyczaja. W końcu pomyślał, że to ją uraduje. Kopia ziemi poza tym, była na niej miłość. Czyż nie wszyscy chcą miłości? Wiele lat czekał, budował świat, oglądał Persefonę na łące. Persefonę wąchającą. smakującą. Jeśli jeden smak ci się spodoba, pomyślał: polubisz wszystkie. Czyż nie chcemy przytulić się w nocy do ukochanego ciała, objąć je mocno, usłyszeć cichy oddech, mówiący żyję, to znaczy też żyjesz, bo mnie słyszysz, jesteś tu ze mną. A kiedy jedno się obraca, z boku na bok drugie też. To właśnie czuł pan ciemności, gdy patrzył na świat, zbudowany dla Persefony. Nigdy nie przyszło mu to do głowy że nie będzie w nim zapachów, a na pewno jedzenia. Wina? Trwoga? Strach przed miłością? Tych rzeczy nie mógł sobie wyobrazić; żaden kochanek nigdy ich sobie nie wyobraża. Marzy, zastanawia się, jak nazwać to miejsce. Pierwsza myśl: Nowe piekło. Następnie: Ogród. W końcu postanawia nazwie je Dzieciństwo Persefony. Za łóżkiem delikatne światło wznosi się ponad płaską łąką. Bierze ukochaną w ramiona. Chce powiedzieć jej, kocham cię, nie może dziać ci się krzywda. Gryzie się w język to kłamstwo, więc w końcu mówi jesteś martwa, nic nie może cię skrzywdzić co mu się wydaje bardziej obiecującym początkiem, bardziej prawdziwym. przełożył Adam Lizakowski Louise Elisabeth Glück – urodziła się w Nowym Yorku, 22 kwietnia 1943 r., a dorastała na Long Island. Ukończyła Columbia University. Uważana przez wielu za jedną z najbardziej utalentowanych współczesnych poetek w Ameryce. Jej wiersze były zazwyczaj zwięzłe i często zajmowały mniej niż jedną stronę. Louise Glück została szesnastą kobietą uhonorowaną literacką Nagrodą Nobla. Zdobyła wiele innych nagród literackich, w tym Nagrodę Pulitzera, Narodowy Medal Humanistyczny, National Book Award, National Book Critics Circle Award. W 2020 roku otrzymała Literacką Nagrodę Nobla „za swój niepowtarzalny poetycki głos, który surowym pięknem czyni indywidualną egzystencję uniwersalną”. Znana jest znana ze swojej technicznej precyzji, opisywania ludzkiej duszy i wglądu w samotność, relacje rodzinne, rozwody i śmierć. Jej poezja jest bardzo zróżnicowana, ale można wyodrębnić kilka tematów. Głównym tematem jest trauma: pisze dużo o śmierci, odrzuceniu, braku akceptacji przez ukochane osoby, niepowodzeniach, o próbach samoleczenia i uzdrowienia. Innym tematem jest pragnienie uwagi drugiej osoby, ciepła ludzkiego, pragnienia bycia kochaną i pożądaną. Jeszcze innym tematem jest przyroda począwszy od roślin, kwiatów poprzez zwierzęta, konie, drzewa. Jej poezja stała się znana ze szczerych wyrażeń smutku i izolacji. Glück jest zwolenniczką prostego języka, który skupiały się na bolesnej rzeczywistości bycia człowiekiem, poruszając takie tematy, jak śmierć, dzieciństwo i życie rodzinne. Inspirację czerpała także z mitologii greckiej. Poeta ma być osobą, która nie ma dość słów takich jak „wcielenie”. Odkąd w wieku czterech, pięciu lub sześciu lat zaczęłam czytać wiersze, najpierw myślałam o poetach, których czytałam, jako o moich towarzyszach, moich poprzednikach – od początku wolałam najprostsze słownictwo. Fascynowały mnie możliwości kontekstu. To, na co opowiadam na kartce, to sposób, w jaki wiersz może wyzwolić się za pomocą ustawienia słów, subtelności czasu, tempa, pełnego i zaskakującego zakresu znaczenia słowa. Wydawało mi się, że prosty język najlepiej pasuje do tego przedsięwzięcia; taki język, będący pospolitym, prawdopodobnie będzie zawierał największą i najbardziej dramatyczną różnorodność znaczeń poszczególnych słów. Lubiłam zakres języka, ale podobała mi się jego niewidzialność. Uwielbiałam wiersze, które wydawały się tak małe na kartce, ale które rosły w pamięci – mówiła. Dokonując porównań z innymi pisarzami, Noblowska Akademia podkreśliła, że Louise Glück przypominała XIX-wieczną amerykańską poetkę Emily Dickinson w jej „surowości i niechęci do przyjęcia prostych zasad wiary”. W ciągu swojego życia Louise Glück opublikowała łącznie 12 zbiorów poezji i esejów.

  • Andrzej Sosnowski – jedna mała proza

    „Kropla Beskidu” już zaraz na powierzchni ziemi. Winda nieczynna, schody wyłączone; może to było już ostatnie metro. Schody więc; nie podnoś wzroku, patrz na sznurowadła i przystawaj. Jeszcze jeden mały krok. Udało się. Daj głos, raz. Hej! Dobrze, że nikt tego nie usłyszał. Teraz łyk tej wody. Dalej powolutku. Stary pająk wodny na powierzchni martwego bajora. Choć poruszam się jak duch, nogi mam ciężkie, zimne, ciężkie, chłodna lignina od kolan po kostki stóp. Moje szare płuca od razu są zmęczone. Lecz poderwij się, złap tamten rytm, nie jest szybki, rozkołysz lekko stopy, ciut lewa, ciut prawa, nikt nie patrzy, i zanuć, jak najciszej: Nightclubbing we’re nightclubbing We walk like a ghost Śmiech na sali. O tej porze już tylko stacja benzynowa, jeszcze dwieście metrów. Ale spokojnie, bez przejść przez ulice, żadnych świateł – zdradliwe zielone, ulga przed czerwonym. Stacja benzynowa… lecz jak to szło, nie pamiętam. Na pewno ESSO–SO–SO–SO. Adekwatnie. Stacja benzynowa w Mikołowie! Mówiliśmy: „Wszystko mamy w promieniu kilkuset metrów. Motel, stację benzynową, na której można kupić alkohol, a tam, za skrzyżowaniem, jest Beskid Żywiecki”. Śpiewaj coś, byle raźniej. Bright white clubbing Oh, isn’t it wild Im płytsze płuca, im krótszy oddech, im słabsze serce, tym więcej koniecznych przystanków. A nie umiem powiązać momentów zaparcia tchu ze wzmożonym parciem na pęcherz. Zagadka. No i jak ta krew hałasuje. Polineuro polineuro. Trzeba usiąść, ciągle trzeba siadać, gdzie się da. W najbliższej okolicy mam teraz coraz więcej ładnych, nowych i wygodnych ławek. W mieście są też niezłe przystanki autobusowe z ławeczkami, na których jednak nie wolno palić. Zwłaszcza jedna nowiutka ławka wydaje się naprawdę miła, częściowo schowana w zaroślach pod akacją, lecz z widokiem na chodnik. Tak niedaleko domu. Mniej niż sto metrów. Jeśli będzie ładna pogoda, jutro znowu przyjdę tu posiedzieć trochę dłużej, w ciągu dnia. A może wieczorem zaśpiewam, z ukrycia lub z wysokiego stanowiska? Im gorszy wzrok, tym więcej przyjemnych domniemań co do urody przechodzących dziewcząt.

  • Igor Frender – pięć wierszy

    Centrala 1984 Lampy uliczne rzucają na sufit ruchome cienie drzew targanych wiatrem. Burza szaleje także w domu. Nigdzie nie ma ciszy. Deszcz bębni o szyby a z nim palce o blat kuchennego stołu. Zaczynamy. Zaciągam zasłony. Idą identyczni ludzie. Noszą niebieskie mundury i sztuczną inteligencję. Emocje pojawiają się tylko na monitorze. Kontrola uczuć w kamerze, trzeba kupić bilet na kolejne chwile. Życie zaczyna awanturę od szafy. Trzęsą się wieszaki, wyprasowany garnitur ściera się z bluzą od dresu. Krawat zachowuje stoicki spokój. Biorę klucze. Jest pierwszy sukces ‒ ruszamy. Przepisy i regulaminy właśnie dostały po mordach na rogu nieoświetlonej ulicy. Nareszcie. Mogę powiedzieć, że. Ale wolę się ugryźć w język. Grzyb Gaszę zło z wczorajszego dnia jak papierosa w popielniczce. Wypijam dobro ze wspomnienia jak szklankę soku jabłkowego. Z apetytem spożywam psylocybinę w każdej postaci i od razu mam wyłożoną iluzoryczność, która idzie boso po rozbitym szkle. Moje myśli cudownie plączą się na prostej linie. Jestem w obrazie namalowanego czasu razem z powietrzem, nie odchodzę zbyt daleko. W mojej głowie nie ma już wczoraj ani jutro, jest tylko dzisiaj. System przykryły liście zmieszane z plastikiem. Potem lecę w przyszłość statkiem kosmicznym. Robot mówi do mnie Bądź ludzki. O nie, tylko nie to, kochany robocie. Oddech Na ulicy pozostawiono śmierć pijaną od szarego dymu spalin. Skrzyżowanie. Tramwaj zadzwonił niecierpliwie. Ktoś włączył klakson. Z okna bloku wyjrzała kobieta ubrana na czarno. To nie jest jej pora, choć jej twarz mówi, że to już. Prezentuję nowy garnitur na wystawie sklepowej. Z wyglądu nie jestem podobny do nikogo. Po drugiej stronie moja ukochana wystawia białą suknię. Z wyglądu też nie jest podobna do nikogo Żadne z nas nie musi oddychać. Północ Droga. Piasek i kamienie, za lasem woda. Płonie ognisko. Śmiech i śpiew. Ktoś gra na gitarze. Jeszcze nie wybiła północ. Młodość klei się do ciał jak sok z pomarańczy. Miasto za dnia bywa szorstkie od kurzu, w nocy śliskie od deszczu. Światła w oknach wykreślają prostokątną przestrzeń. Samotność jest teraz psem piszczącym w domu. Nikt nie przyszedł. Nie będzie spaceru. Starość pamięcią zasypuje swoje kroki. Odwołanie Prawda jest taka, że chciałem zmienić swoje życie, więc wyruszyłem w podroż. Każdej nocy śniło mi się, że zapomniałem butów, a przecież nie wziąłem kurtki. Droga wiedzie przez zaciśnięte usta i zmrużone oczy. Rozjaśnia się dopiero w nocy. W końcu zatrudniłem obwoływacza snów. Prawda jest taka, że – o, przepraszam‒ ziewnąłem. Prawda jest taka, że obwoływacz snów się nie spisał i znowu siedzę w domu, w butach z klamką w dłoni. I nie wiem, gdzie jest moja kurtka. Już nie mogę zasnąć. Igor Frender - z wykształcenia animator społeczno-kulturalny, doktor nauk medycznych. Pracownik Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu. Z zamiłowania pisarz, filmowiec amator. Od wielu lat jest aktywistą i promotorem kultury niezależnej. W 2023 r. założył grupę poetycką Ventyl. B. Autor pierwszej polskiej powieści z nurtu Giallo pt. Człowiek Jatka, która ukazała się w 2018 roku. Kolejne dwa kryminały Mordercza proteza z 2020 r. i Upiór w masce z 2022 r. zostały wydane przez Wydawnictwo CM w serii „nowy polski kryminał”. Jest także autorem książki poetyckiej Idziemy, jest stromo (2022). W 2023 roku rozpoczął serię wydawniczą Literatura Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Dramat tom 1, dramatem pt. Jak obalić człowieka. Mieszka w Poznaniu.

  • Przemysław Znojek – Doktor Kawka

    Nie pamiętam dokładnie tego dnia, kiedy doktor Kawka zamieszkał z nami. Dziadek siedział w salonie, otoczony wielkimi atlasami świata, starszymi i nowymi wydaniami, niektóre ząb czasu nadgryzł tak, że rozpadały się w jego niedźwiedzich dłoniach. Palcem poszukiwał usilnie francuskich wybrzeży, tylko po to, by snuć opowieści o swoich zagranicznych wyjazdach. Zapadałem się wtedy w jasnobrązowym, skórzanym fotelu w oczekiwaniu na opisy lazurowego morza, ławic rybnych oraz szerokich, równych dróg, po których można rozpędzić dwutonowe auto, w przeciwieństwie do szos Miasteczka. Miasteczka przezroczystego, niczym kropla letniego deszczu. Zapadając się coraz bardziej w głąb fotela, wbijając się w szarą ścianę, przekraczając tym samym umowne granice pokoju, usłyszałem krzątanie w długim, aczkolwiek wąskim korytarzu. Dochodził do mnie dźwięk kartkowania książek, czułem resztki kurzu ulatniającego się z pożółkłych stronic. Ktoś nerwowo wyciągał kolejne pozycje, szukając zagubionego zdania bądź słowa klucza. Ten ktoś przypominał filmowego wampira: ubranego w czarny płaszcz, przestarzały i znoszony, fikuśny kapelusz poprawiał co rusz lewą dłonią, ponieważ rondel spadał mu na spiczasty nos. „Co Pan tu do cholery robisz?”, wykrzyknął dziadek, szybko zbliżając się do przybysza. „Szukam książki, gdzieś tu powinna stać, ta o historii Miasteczka…”, usłyszał w odpowiedzi. Dziadek stał jak zamurowany, nie wiedział, co odpowiedzieć, w nerwach zacisnął niedźwiedzie pięści. „Jak Pan się tu dostał, przecież drzwi były zamknięte?”, dopytywał czerwony ze złości. „Miałem klucz, dziwne, żebym go nie posiadał, w końcu wynajmuję tu pokój”, odpowiedział nieznajomy. „Nic mi o tym nie wiadomo”, rzekł oschle dziadek. „Mieszkanie posiada aż cztery osobne pokoje, a ja zajmuje tylko jeden”, ripostował przychodzień. Nie pamiętam dokładnie tego dnia, kiedy doktor Kawka zamieszkał z nami. Nie mogę sobie przypomnieć nawet ówczesnej pory roku, ponieważ w Miasteczku bywa tak, że nie wiadomo, czy niebo wiosną jaśnieje, czy też ciemnieje, wydaje się, jak gdyby mrok opanował to miejsce, a Miasteczko pogrążone jest w wiecznej melancholijnej żałobie. Nasze ścieżki prowadzące przez kręte korytarze mieszkania rzadko się krzyżowały. Doktor Kawka zajmował najmniejszy z czterech pokoi. Pomieszczenie znajdowało się naprzeciwko kuchni, jego jedyne, niewielkie okno wychodziło prosto na szeroki balkon. Pokój wyglądał eklektycznie: poza miniaturową wersalka, starą meblościanką ze sklejki i ogromnej, drewnianej szafy nie posiadał niczego. Wydawało się, że gdyby zaprosić golema, tego z chełmskich legend, mógłby przenieść ową szafę gdzie indziej, nikt inny nie był w stanie tego dokonać. W pomieszczeniu doktora Kawki panował wieczny mrok i zaduch. Lokator rzadko włączał światło, zdecydowanie wolał pozostawać pod wpływem blasku jednej, woskowej świecy. Zaczytywał się wtedy w zgromadzonych książkach, które skrupulatnie znosił do pokoju Bóg wie skąd, niektóre zapewne znajdując na osiedlowym śmietniku. Przynajmniej tak wyglądały. Staram się przypomnieć sobie ten dzień, kiedy doktor Kawka z nami zamieszkał. Lokatorem pozostawał wręcz niezauważalnym. Nigdy nie słyszałem, żeby hałasował krzątając się po pokoju, kuchni czy łazience. Jego kroki, jak gdyby niesłyszalne, nie wybudzały mnie ze świata zabaw. Dzieciństwa odmierzanego każdym kolejnym centymetrem dodawanym do mojego wzrostu, kreślonym niezgrabnie ołówkiem na białej witrynie drzwi, wzbudzało to we mnie pewien rodzaj niepokoju. Niepokoju wynikającego z przeświadczenia, że kiedyś nadejdzie ten dzień, gdy wszystkie zabawki wylądują w kilku wielkich, papierowych pudłach, upchane zostaną niedbale w piwnicy, gdzie dosięgnie je mrok przeznaczenia. Próbuję sobie przypomnieć dzień, w którym doktor Kawka zamieszkał z nami. W myślach zakradam się teraz do wynajmowanego przez niego pokoju. Delikatnie chwytam za metalową, zimną klamkę, pociągam ją w dół, a drzwi powoli uchylają przede mną ciemne wnętrze. Nie panuje tutaj istny mrok, wchodząc ostrożnie zauważam słaby płomień woskowej, cienkiej świecy, palącej się na środku meblościanki. Z jego pomocą na ścianie tworzą się cienie, przypominające dym z kominów ulatniający się wprost do nieba. Zastygam na dłuższą chwilę, wpatrzony w teatr cieni, wybudza mnie dźwięk dochodzący z wnętrza ogromnej szafy. Nie jest domknięta, w jej środku czai się mrok. Powoli sięgam jej drzwi i uchylam coraz bardziej, aż znajduje w jej wnętrzu leżącą postać, podpierającą się o jedną z bocznych ścian. Sylwetka zdaje mi się znajoma, nie mogę zidentyfikować jej twarzy, ponieważ przesłania ją zbyt duży kapelusz, zatrzymujący się na spiczastym nosie. Tymczasem nieznajomy-znajomy gość budzi się, spogląda na mnie jeszcze zaspanym, a już przerażonym wzrokiem. Teraz poznaję go, to doktor Kawka. „Co tu robisz chłopcze?”, pyta dociekliwie. „Ja, szukam, szukam, słoik…, słoiki…, słoików… na przetwory”, wolno i nieskładnie odpowiadam. „W szafie?”, dopytuje. „W szafie, w szafie, kiedyś, dawno temu, były tutaj”, żałośnie przekonuję. Nastaje cisza, długa i przeszywająca. Decyduje się ją przerwać, zadać pytanie, które mnie nurtuje: „Dlaczego pan śpi w szafie doktorze?”, przełykam ślinę nerwowo, zbyt głośno. „Widzisz, niektórzy ludzie boją się ciemności, a ja czuje strach przed światłem i tymi ludźmi. Ci sami, którzy odczuwają strach przed ciemnością i innymi, przyszli pewnego dnia do nas, nie w odwiedziny, nie byli zapowiadanymi gośćmi. Przyszli wraz z blaskiem lipcowego słońca, niosąc ze sobą krzyk, agresję, bestialstwo. Kierowani uprzedzeniami i plotkami na nasz temat, zamieniali się w ten wakacyjny dzień w pomioty o diabelskich oczach. Strzelali, kłuli, rąbali. Pamiętam ten szum w głowie, odgłosy niesione przez wiatr, świst kul mieszał się ze spokojem płynącej nieopodal rzeczki. Trwało to cały dzień, ten dzień spędziłem właśnie we wnętrzu szafy, próbowałem po prostu zasnąć, by obudzić się potem z tego koszmaru, uznać go za zły sen. Ale to nie był sen. Zakurzony, głodny, z drzazgami w ciele wymknąłem się następnego dnia, szum w głowie towarzyszył mi wtedy niczym cień. Zresztą tak jest do dziś. „Co było potem?", zapytałem. „Ukrywałem się u przypadkowej rodziny na obrzeżach Miasteczka, mieli trójkę dzieci, więc powiedzieli, że czwarte znaleźli po wojnie w lesie. Opiekowali się mną, a potem postanowiłem studiować historię, żeby kiedyś móc opisać te wydarzenia zgodnie z prawdą. Chciałbym, żeby o tym pamiętano, aby nigdy więcej się nie powtórzyło”, urwał. Staram się przypomnieć sobie dzień, kiedy doktor Kawka zamieszkał z nami. Pamiętam tylko, że pewnego dnia znikł i nikt w Miasteczku nie wiedział, co się z nim stało. Zapadł się w melancholię, zasypała go ciężka, czarna ziemia, którą z czasem pokryła nierównomierna trawa. Odcięty od źródła światła, ulokowany we wnętrzu ogromnej szafy, pogrążał się w snach o szczęśliwym dzieciństwie, wypierając z pamięci traumatyczne reminiscencje. Oby już nikt mu nigdy w tym nie przeszkadzał. Przemysław Znojek – literaturoznawca, bohemista, historyk kultury. Interesuje się problematyką mniejszości narodowo-etnicznych w obrębie literatury. Zarówno w działalności badawczej, jak i próbach prozatorskich, poszukuje odpowiedzi na pytanie: kim jest człowiek-inny, wyobcowany, żyjący na peryferiach społeczeństwa. Publikował w „Akancie”, „Projektorze”, „Składce” oraz w „Gazecie, która musi się ukazać”.

  • Jakub Parada – trzy wiersze

    16 (Pamiętam jak) modliłem się do szatana, między innymi, o dziesięć tysięcy złotych miesięcznie. Wyobraźnia podsuwała mi wyłaniające się z najciemniejszych zakątków. Ale nie było cyrografu. Ktokolwiek spotęgował chłód w spojrzeniu, na który jeszcze czasem się zdobywam, upomni się. Czego zażąda, nie mogę przewidzieć. 17 (Ruchy frykcyjne) Zostawiłem spokój na środku pomieszczenia. Omijam wzrokiem, potykam się. Wnętrze ust jak u psa, nie myłem zębów od tygodni, upewniam zakażenie. Gryzę i rwę. Nieznana twarz, widuję we śnie. Możliwe, że pomyłka. Wybacz, tak łapczywie; czarnobiały wzrok, ja waham się w kolorze. Jestem czego chciałaś, nawet kiedy gryzę i rwę. 18 (Priapizm) Podoba mi się twoja szczęka, głos wysoki i pełny. Mieszka ze mną taniec ciebie; spojrzenie pozornie pewne, wytężenie zdradza strach. Inne duchy nawiedzają mnie tak samo. Chyba nie ma nic złego w przyjemności, pożądaniu, dopóki ci nie uświadomię. Pojawiają się zawsze nazajutrz po śnie, w którym się wieszam. Nie jesteś pierwsza i to nie twoja ostatnia twarz. Jakub Parada – gotuje na emigracji, żeby zachować resztki godności. Za wiersze wygrał kiedyś 200 złotych. W wolnych chwilach uczęszcza na terapię i udziela lekcji z bycia rozczarowaniem.

bottom of page