Znaleziono 424 elementy dla „”
- Marcin Wróblewski – sześć wierszy
miłosierdzie nie wypalajcie traw żyją w nich małe stworzenia godne każdego waszego wzdęcia i orgazmu spójrzcie jak pędzą na swoją szychtę do mikro fabryk gonią ich brak czasu i nieterminowe spłaty kredytu być może kiedyś stanowiły ważny składnik ekosystemu ale coś się popierdoliło moje zaimki: ja ty stałem nad łóżkiem szpitalnym i patrzyłem ci w oczy cała sala słyszała bicie twojego serca bo swoje stłumiłem cienkim splotem chińskich włókien i może nawet przez chwilę pomyślałem o tym potwornie dalekim i obcym kraju z tęsknotą lecz na szczęście okłamałem cię że muszę do toalety po czym wcisnąłem twarz w jakieś drzwi na korytarzu i płakałem szukając tam ciebie i mnie szlaczki zazdroszczę wam serca w pikselach tej wersji świata w której plama krwi jest plamą krwi tylko z daleka jak z daleka ostry widać nóż człowiek porusza się w prawo lub w lewo a każdy krok łatwo przewidzieć najstraszniejsze potwory ważą kilka bitów i mają kwadratowe kły chcę żeby tak zostało bo tylko wtedy zapominam o szlaczkach warunek gdyby pijane myśli ojca zniekształcały mój widok perfidną tłustą plamą a blada smuga tuż obok objawiła się w nimbie choroby matki zrobiłbym to gdyby w przykurzonym rogu wisiał stolik utkany rutyną opasłych pielęgniarek oiom-u a one same zapijałyby kawą wołanie pana z trójki zrobiłbym to gdyby ślady ptasich odchodów układały się w krótkie znajome słowo a cała ta szpetna mozaika zmieniła kierunek widzenia zrobiłbym to umyłbym okno jeszcze raz Over the counter Nie czuję zimna, stary Jelcz kołysze moim strachem, który przesącza się przez zaparowaną szybę. Brunatne grudy pól i szare sześciany domów, umyślnie powielane w chronicznym, niepojętym szaleństwie. Mężczyzna na wózku na tle omszałego płotu, ma obcięte nogi i twarz jak dno popielniczki. Odpycham próby zrozumienia poza czas, poza to nieruchome miejsce. Docieram do celu. funkcja wiem tylko tyle że kosztele mają miodowy smak a kamienie porastają mchem gdy leżą w cieniu znam swoje dzieci bardziej niż siebie bo ani wewnątrz ani na zewnątrz ani tu i teraz chodzę w te miejsca gdzie czas zwalnia i zatrzymuje się lecz nigdy na tyle by go złapać ugryźć schować do kieszeni dlatego wiem aż tyle Marcin Wróblewski (ur. 1980) – wydał dwa zbiory wierszy: Zimne Ognie (2023) i Brama (2023). Ukończył filologię polską, pracował jako nauczyciel. Publikował m.in . w „Toposie”, „Odrze” „Papierze Ściernym”, „Helikopterze”, „Art Papierze”, „Tekstualiach”. Laureat XLVI Ogólnopolskiego Konkursu Literackiego „Limesu” (2023), wyróżniony w Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Georga Trakla (2023). Mieszka pod Nałęczowem.
- Radosław Biniek – cztery wiersze
Pokalane poczęcie Maria przychodzi do Józefa jest naga i drżąca rób to cicho dopiero co zasnął szepcze do ucha świat wypuszcza powietrze i oddycha teraz miarowo nogi są szeroko języki są głęboko paznokcie cierniem orają brudne plecy cieśli ręce starca heblują nastoletnie kształty madonny Józef myśli o kołach tylko to ma sens tak uważa chociaż krzyże sprzedają się teraz jak świeże bułeczki Maria ma już w głowie wiosnę dzieci kwiaty szerokie lniane sukienki uśmiech tego spod dwunastki kiedy zapalają papierosa z kołyski dobiega cichy śmiech dziecka Śmierciuszki ona mówi posłuchaj przyłóż ucho do brzucha ono kopie sobie grób tupią po macicy małe nóżki z sutków sypie się piach ona mówi posłuchaj mam tu w komodzie takie trupie ciuszki trupie ciuszki śmieciuszki Krem na noc krem na dzień rano wypłynęło mi oko na bezmyślną wyspę dostało imię po psie i konto w banku pozostałe oczy mrugały do mnie morsem z gotowanej owsianki w południe zdarzyła mi się miłość po trzykroć odliczona do rytmu pozostałe puszczały całusy mokre z ciał napęczniałych w rosole wieczorem stopy wylizał mi pies miodem przylepiły się do mnie dzieci zostały mi w głowie segregatory i spinacze pożółkłe skorupy żółwich szaleństw Swobodnie jechać zakamarkami miast leśnymi ścieżkami drogami przez pola wioski zaspane przecinać to wszystko na pięć na trzy na pół przez sam środek sklejać z resztek aż pustka w głowie napęcznieje zapachem szosy po deszczu jechać i być linią prostą wznosić się i spadać z zakrętów wychodzić cało zatrzymać się w przydrożnym sklepiku wypić piwo porozmawiać z miejscowymi o dinozaurach co wyginęły razem z pracą i parkiem co stoi pusty i straszy jechać i wciągać w nozdrza pył kurz wcierać w dziąsła oblec się w piach łapczywie połykać wiatr swobodnie splunięciem zawieszać ślinę w powietrzu jak pieczęć na liście do wrogów jechać jechać jechać i nigdy nie wracać Radosław Biniek (ur. 1973) – poeta, aktor, animator kultury, pedagog. Założyciel grupy artystycznej Joint The Vision. Publikował w „thefragmentach”, „Helikopterze”, „Toposie”, „wydawnictwie j”. Autor tomów: Śladomość (2019), Skądinąd (2020), Kilka opcji trwania – tomik w trzech aktach (2021), 30 dni królika (2024). Laureat konkursów literackich. Zawodowo związany z Teatrem Animacji w Jeleniej Górze. (Publikowane wiersze zostały nagrodzone w konkursach poetyckich).
- Maksymilian Tchoń – siedem utworów
Zwaśnione rody Postaraj się unieść niebo na barkach niczym Atlas Zrzeknij się grzechu za huragan na morzu, gdzie statek widoku czyta skargę dusz narodów Powierz mi tajemnicę we wnętrzu spojówki Zetrzyj z policzka zmazę pierwotnej północy kiedy to potajemnie spotkaliśmy się za dnia mimo, iż wolałbym nocą przeciw ziemi ognistej kiedy to potajemnie kochaliśmy się w paradoksie testamentu kiedy to budowaliśmy na skale nasz dom z komend rozgromu muzyki myśli docierającej się z taktyczną głuszą kiedy to odkrywaliśmy się w sobie aliterycznie jako mężczyzna i kobieta zrodzeni, nie stworzeni kiedy to planowaliśmy zamach na burzę w szklane whiskey kiedy to zerwaliśmy czystość z pościeli błękitu jako Adam i Ewa odgrywając rajskie role w teatrum bez kurtyny i kiedy to zrozumiałem, że medycyna się pomyliła i będziemy żyli wiecznie będziemy żyli wiecznie w Mieście bez imienia w kraju bez rady w domu bez fundamentu nie znam człowieka, któremu warto byłoby zazdrościć stawiam pokera z kości słoniowej matko i rachuję myśli, by ułożyć je w dywan z róż czerwonych, bo tak i drzewa, które nie daje cienia, bo nie rzeki, która nie gasi pragnienia bo nie może góry, która nie zmęczy… rozkoszy, która jest doskonała bo pozaziemska historii, która nie zatacza koła bo mitem jest zapas pamięci byś idąc pokłuła się jedynie o mój magnetyzm dłoni i ust, szlifierze naszego uczucia szlifierze naszego uczucia stoją na baczność a celem naszym zbawienie i dom rodzinny, gdyż tam gdzie my, tam granice naszej Ojczyzny *** Porwij karty codzienności zdemobilizuj wspomnienia ubierz się w trzepot głuszca zatańcz na wietrze i nie pytaj o żelazny dowód U źródła życia Czytajcie wiersze przyjaciele milczenia Mówcie prawdę obrońcy honoru Słuchajcie ludu aniołowie stróże Sądu najwyższego radcy nie słowo przeciwko słowu lecz uczynek dla chluby Nie łamcie chleba sami ojcowie Gabinetu Pokoju Zostawcie nam Raj nieświęci niebłogosławieni nie słudzy boży i ten tłum niezliczony obarczając sławą zbawczej myśli Krzewisz pocieszenie naruszony mirem Wspólnego powietrza u źródła życia Epoka bez epoki dłonie pełne ucieczki w spokój redagowana cisza według modelu jakości olśnienia Demiurga porwani pisarze w kryminał własnoręcznie napisany eseiści dobrego paktu ananke mojry się buntują – każda swym rodzajem literackim bądźmy wierni śladom milczenia zbiegowie okoliczności łagodzącej czwarty wymiar nagrody w imperatyw kategoryczny spisany na sklepieniu niebieskim ułaskawieni prawdą nader młodzi protoplaści alegorii cienia w bólu odchodzących pór roku i aksjologicznym ujęciu chwil dojrzałych, a już wiecznie starych jak owoc zdrady róża to twoja wierność rosa na niej to wybaczenie kolor kocha chwalebne tajemnice skrzynie z dytyrambami pozbawione ram czasowych i patosu zakopane w melancholii antropocenu zdrada stanu – ponawiam choć jakaż to zdrada, kiedy owoc miłości wydaje Ruch oporu Państwa rozbite wojnami domowymi złamane serca ukontentowaniem stracony rozum myślą nieczystą pomieszane zmysły darem juchy bite dowody utracone westchnienia a choćbym zaczął na wspak rozniecać płomień Feniks i tak się odrodzi Odys dopłynie do swej Itaki Ewa zwabi Adama i tak spalą na stosie Joannę i spadnie z wieży głowa Tomasza Romeo ujmie Julię przeżyję trzy wojny, w tym dwie światowe ona napisze wiersz i ja spiszę listy na niebie niewysłane do słońca wytoczę mu proces za codzienne docieranie duch się we mnie trzyma mocno co tam panie w polityce? pojemne formy z treścią nieprzystające pakty łask elementarnie danych obywatelom rzeki żalu nieuzbrojone w nadzieję i wiarę wersety Wysoka cena wyładowanie atmosferyczne krzepi ziemię operuje grunt powietrze wzywa metrum podczas wybijania którego zaczynam istnieć wedle lat świetlnych dni porzuconych drozdów na gałęzi, które są tylko drozdami na gałęzi świętych konających w strofach pór roku i czasu siewu oraz zbierania plonu moim marzeniem jest urodzaj w miejscu pustki tego wiersza nie wypełni banicja ani też powrót ni marazm spowiadam się Wszechmogącemu i wam bracia i siostry, że jestem czysty w fuzji surowca umysłu i materii ciała dostępuję Nieba horrendalnie wysokie ceny bez apelacji trawestuję szczęście Wspomnienia z frontu – Byłem młodym oficerem, w mieście po radzieckiej stronie wpływów. Pewnego dnia spacerując chodnikiem postanowiłem przejść przez ulicę. Po drugiej stronie była kobieta, widywałem ją każdego dnia. Nie wiedziałem jak ma na imię, wiedziałem tylko, że pracuje w Ministerstwie Obrony. ~ Tego dnia, było słoneczne, niemal bezchmurne, gorące południe. Jeśli kobieta miała by zmienić echo bicia mego serca w stronę bardziej ludzką, i którędy wiedzie droga nie na zatracenie – czyli wolną postanowiłem: zaryzykuję. – Idąc aleją chciałem przejść przez przejście, zauważył mnie pułkownik rosyjski, mówi: idź. Samo spojrzenie jego budziło grozę i słowa wypowiadane wraz z zamaszystymi ruchami dłoni. ~ Przeszedłem kilkanaście metrów w głowie mając jedną, jedyną nieśmiałą myśl, by być w niej i śmiać się i kląć, jak to robią zwykli amerykańscy żołnierze. Zszedłem z chodnika, idąc wzdłuż Alei, doszedłem do skrzyżowania i zobaczyłem maszerujący oddział wojsk alianckich. Postanowiłem, że przejdę koło nich, w pobliżu nie było patrolu radzieckiego. ~ Wszedłem na przejście, przed oczami stanął mi cały Zachód w moim sercu, wszystkie moje wyobrażenia, to o czym marzyłem. To, co miałem i to, co mogłem bezpowrotnie utracić czyli swoje życie. ~ Przeszedłem przez ulicę i w mgnieniu oka postanowiłem: biegnę. Zacząłem biec. Ten rosyjski oficer skręcił w moją stronę, zobaczył to. Natychmiast wyciągnął pistolet z rakietą w kolorze czerwonej flary oznaczającą wystrzelenie jej: mamy zbiega, mamy dezercję. ~ Biegnę ile sił w nogach w głowie mając kolor oczu kobiety z Departamentu Obrony. – Chciałem przekroczyć granicę. Słyszę głos, to Amerykanie, jeden przy szlabanie mówi do drugiego ile ma czasu? ~ Odpowiada: 30 sekund. Nie zdąży. Ludzie dokoła zamarli - tylko patrzą, ja w tym mundurze młodego oficera czuję się trochę skrępowany, jeszcze rozwiązała się sznurówka, rosyjski patrol zbliża się na motocyklu. ~ Jestem już blisko. Wyciągają broń. Zielona Granica otwiera się przede mną. Jednemu zaciął się karabin. Słyszę głos Amerykanów: mamy go. (Przez głowę przeszła mi jedna myśl, że zostanę zdegradowany, jakby to miało już jakiekolwiek znaczenie?) – Biegnąc ile sił w nogach miałem tylko nadzieję, że będę w nowym, lepszym świecie. ~ Ten Rosjanin musiał się bardzo wkurzyć. Kolejny stracony człowiek przeszedł na stronę wroga. Po chwili witają mnie wszyscy, a ja widzę uśmiech tej kobiety na twarzy. Jej imię to: Janah. ~ W oczach kobiety zobaczyłem zwierciadło swojej duszy oraz studnię bez dna. A także: „las wiodący sarnim rytmem w świat, gdzie zamyślone ryby gwiazd nad nawałnicą lat. W kręgi pieśni zasłuchane niemo – Serca jak obłok.” – Młoda, czarująca Portorykanka z podwójnym obywatelstwem. Wiedziałem, że będzie moja. Zamyka się granica. Po stronie radzieckiej milkną głosy, rozpoczyna się długo wojna. – Byłem już chyba bezpieczny. Maksymilian Tchoń – poeta, eseista. Absolwent Filologii Polskiej na UJ. Jest członkiem Stowarzyszenia Twórczego Artystyczno-Literackiego (STAL) w Krakowie. Autor 24 tomów poezji oraz książki eseistycznej Rezerwat znaków przestankowych (2018). Publikował w wielu pismach literackich oraz za granicą. Pasjonuje się muzyką, sportem, szeroko rozumianą kulturą oraz konkretnie dobrą książką. Teksty autora tłumaczone są na język angielski, włoski, rosyjski, hiszpański, portugalski i ukraiński. Wiersze autora były wyświetlane na ul. Brackiej 1 w Krakowie w ramach projektu "Wiersze na murach".
- Hubert Czarnocki – osiem wierszy
Pisanie, zatrzymywanie Prześwietlone zdjęcia, kulawe zapiski, udane i nieudane role. To cała reszta. I jest ona o tyle o ile. O ile służy podtrzymywaniu, podszeptywaniu, podprowadzaniu, podświetlaniu. Miłości. Arkadia Wpaść tam raz na jakiś czas. Rozejrzeć się co i jak. Z rzadka i niechętnie przejechać się na latającym rumaku. Zapodziać się we włosach wierzb. Ale tylko na chwilę. W Arkadii się nie mieszka, w Arkadii się bywa. Czy wiedziałbym, co to jest szczęście, gdyby było samo szczęście. *** Wiatr jest cichy i nie szumi. To szumią liście. Nigdy nie przegląda się w lustrze, a nawet gdyby, to nic nie będzie widać. Nikomu nie zaprząta sobą głowy. Nie musisz go karmić ani podlewać. Wszędzie jest u siebie i zawsze jest wolny. Pewien człowiek chciał go złapać i złapał własną dłoń. Osusza spocone twarze i mokre łąki, chociaż nikt mu za to nie płaci. Nie ma początku ani końca. Ktoś chciał go zmierzyć i poplątał mu się centymetr. Być jak wiatr. *** I ten dzień też pójdzie w dym i nawet nie zechce nam się pisać o nim wierszy. Przepomną go, ale nie przypomną. Przeponą w roztargnieniu wypuszczą go na zewnątrz i nawet tego nie zauważą. A przecież żyliśmy, bywaliśmy zachwyceni. Naznaczyliśmy go sobą. My i on to jedno. *** We mnie od wschodu do zachodu wojna. Pędzę w niewidzialnym pociągu każdego dnia, mimo że nigdy do niego nie wsiadałem i nie kupowałem biletu. Nie ruszając się z miejsca wyruszam w dalekie podróże. Fotografuję własne podpalone dłonie, żeby ich nie zapomnieć. Rozpaczliwie zawracam dymiące się statki płynące z nurtem rzeki. Mocuję się z mechanizmem, który uparcie przewija ten film do przodu. Wspominam dzień, w którym ostatni raz bawiłem się w chowanego. Co stało się później nie wiem. Jesienne Jasiowi Rude, żółte i zielone. Podskakuje to wszystko, gdzieś pędzi, wyrywa się, migocze. Drży ze wzruszenia, leci jeden przez drugiego, spada i podrywa się. Przestępuje w zakłopotaniu z nogi na nogę, z palcem głupio wetkniętym w usta. A kolega na wiosnę? Nie, ja na północ. A czasem zamyśla się i nic nie mówi. A każdy chce wyszeleścić wszystkie opowieści. Każdy chce wyseplenić to co się zmieni. Każdy chce coś powiedzieć, bo jest posłańcem, ale wszystkiego zapomniał przez te hulańce. *** Daleko stąd do was. Chodzę po brzegu, ochlapuje mnie czarny wiatr. Przerzucam siebie tęczą, zamaszystym łukiem światła na drugi brzeg, ale nie starcza mi światla, nie starcza mi tęczy. Więc przechylcie się wy na moją stronę, stańcie no trochę na palcach, przesuńcie się, ruszcie. Niech biała malwa wyrośnie na środku pokoju, a wy potrąćcie ją jak strunę, zagrajcie coś na niej, miejcie się ku mnie. Ja jeszcze spróbuję, zagram do was, nadam do was szyfrem i otwartym tekstem, może doniesie. Miejcie się ku mnie chociaż siebie nie macie. Chyba że macie, to się spotkamy, spotkacie. Podróż do światła Pożycz trochę życia, pożycz złotówkę tlenu, pożycz, pożycz dziesięć złotych światła, trochę sensu, mówią ci ludzie do siebie, do widowni, wychodzą z teatru i mówią to samo na ulicach. Nikt ich nie rozumie, biją ich i przepędzają. Oni karmią się czymś, karmią nawzajem łyżkami, ale wciąż to powtarzają, wciąż to powtarzają. Potrzebują czegoś innego, może sami, może sami jeszcze nie wiedzą czego, przynajmniej nie wiedzą dokładnie. Więc w podróż, więc iść, szukać, dusić się już, zataczać, ale światła światła dajcie. Dajcie, pożyczcie choć garstkę małą tlenu. Więc wyciągają do góry otwartą dłoń, na którą wystarczy położyć trochę powietrza, ale jak położyć na rękę trochę powietrza. Więc delegację wyprawiają, poselstwo wysyłają do kraju na północy, gdzie dobry władca rządzi, ale poselstwo nie wraca, choć czekali długo. Ale oni mimo to wierzą, że gdzieś tam daleko jest powietrze, jest zakopane może gdzieś na końcu tęczy. Na pewno jest, musi być. Hubert Czarnocki – ukończył polonistykę na KUL-u i Akademię Fotografii. Wiersze publikował w „Toposie” „artPapierze”, „Kresach”, ,,Arkadii”, „Frazie”, „Dwutygodniku”, „Odrze”. Autor indywidualnych wystaw fotograficznych, e-booka Jasność (2008), tomów z wierszami: Wołania (2009), Opowieść (2011), Tropy (2015) i Oddech światła (2018). Pracował jako nauczyciel, fotograf, dziennikarz radiowy i prezenter.
- Arkadiusz Aulich – trzy wiersze
Przyjaźń Czesław Miłosz napisał list wierszem do Allena Ginsberga Warszawa wtedy w niczym nie przypominała San Francisco W kawiarence przy ,,Nowym Świecie” odbywał się odczyt ,,Kadyszu” a może to był (ostatni) ,,Skowyt” Polsko-Amerykańskiej przyjaźni Ta historia nie ma początku ani końca To było jakieś kilka scen erotyczno-rodzajowych temu Jej ciało pociągało mnie do obrzydzenia a była nieprzeciętnie obdarzona urokiem węża Wiła się w gorącej pościeli gdy ja z trudem przelewałem te słowa na papier jedząc jabłko Wyszedłbym z siebie W ogonie kolejki czekam na swoje pięć minut I zastanawiam się gdyby tak uprzejmie mnie przepuszczono bez zbędnych uszczypliwości typu ,,Pan tu nie stał” A jeśli nawet to odpowiedziałbym: powiedz to Adasiowi Mickiewiczowi Arkadiusz Aulich (ur. 1979) – poeta, dramatopisarz, malarz abstrakcjonista. Opublikował cztery tomy wierszy: Dom czystych myśli (2018), Odmienne stany świadomości (2019), Skądinąd (2021), Za siebie (2023).
- Alicja Regiewicz – cztery wiersze
cela podobno jak wezmę opioidy raz w miesiącu to dostanę drugą szansę na sukces poznawczy między półkulami jakie to zwycięstwo gdy spoidło wlecze się na kasprowy a ja siedzę na podwzgórzu rozgałęziam neurony chociaż mnie połamali mówią po aksońsku zamykają mózg gadzi za kratami mruczą siedź sobie pokrako na tym starym pniu mózgu jaką ty masz szarość twarzy snu czuwania nie chcę doradzać ale trzeba wiedzieć kiedy z półkuli zejść motyle z Antarktydy dom wrzeszczy mi w brzuchu ale nie uciszam wyjąca chata z piernika pogryzłam wszystkie okna delektuję się firankami smakują kurzem spisanym na stratę przyleciały motyle z Antarktydy tańczyły na suchym chlebie skrzydła na pięciolinii umierały po cichu – takie to wszystko spalone jakbyś to powiedziała? zatrzymaj się i zjedz kawałek ciszy może dostaniesz następny łazienka muszę się wykąpać umyj mi plecy szorowałam zaciskałam zęby oglądałam zmęczoną twarz piersi pośladki uda zapamiętać mocniej szoruj suszyłam włosy krzyczała że powietrze parzy popatrzyłam na ręce wyrosły pęcherze boli z każdym wyrokiem boli z każdym słowem może przestaniesz być opryskliwa może przestanę być już na ciebie czekam perfumy na pogrzeb nie kupiłam ci sukienki bo metki gryzą mleczakami a ty nosiłaś skórę dziecka gen marcepanu i skoszonej trawy Alicja Regiewicz (ur. 1997) – absolwentka kulturoznawstwa na UWr oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie SWPS. Pracuje w Fundacji Katarynka jako redaktorka portalu filmowego ADAPTER. Publikowała w „Twórczości”, „Dwutygodniku”, „Odrze”, „Akcencie”,„Tekstualiach”, „Afroncie”, „Tlenie Literackim”, „Zakładzie”, „Czasie Literatury”, „Drobiazgach”, „Stronie Czynnej”. Była dwukrotnie nominowana do nagrody głównej w Konkursie Poetyckim Fundacji Duży Format.
- Grzegorz Tomicki - Frenezje
Niewczesne spostrzeżenia Wszystko jest kwestią obłędnych kodów pamięci frapujących rabatów na czerstwe flashbacki obniżek uwagi zwróconej w przeszłość testów na inteligencję emocjonalną koncentrację neuronów i czczą spostrzegawczość tymczasem wóz przewóz coś poszło nie tak albo o kogoś lub z kimś ktoś się posypał lub coś się rozbiło o niechciane bądź przeoczone ciąże nieprzeczuwane dzieci niespodziewane życia w całkiem przypadkowym materiale przemilczeń nagle dostrzeżone nici powiązań kłębki tajemnic przerwy na łączach między kropkami czyli powszednie kłącza a więc tak to się odbyło kto by pomyślał grom z nieba to byli tacy szczęśliwi ludzie choć niespokojni le coup de foudre kto by się tego spodziewał kto by przypuszczał ataki na mniej chronione flanki codziennych robót umysłu otóż ktoś taki zawsze się znajdzie kto wiedział natomiast zdradzany przez system kojarzeń dowiaduje się zawsze ostatni merde to przecież nie o mnie a jednak siedzę i patrzę jak na niebiańskiej scenie zachodzą na siebie pary obłoków rozbite na monologi fragmenty rozmów cząsteczki wody które nie chcą ułożyć się w płynny dialog suną po niebie jak płaszczyzny powszednich nieporozumień bezładne rozkłady rozjazdów kwantowa fizyka chmur a potem sytuacja jest innego rodzaju znad Leśnego Zboru i Kazalnicy zawiewa polarny wiatr do dusz wciska się chłód więc odziewamy się w ciepłe refleksy tamtych nocy bez końca których krótką serię wyznaczały szyte na miarę współrzędne odmienne od teraźniejszych przebiegi wydarzeń ich zintegrowany zbiór całość jedność którą upchaliśmy po pustych kieszeniach co robić chowamy się teraz w jej zwartych rozdziałach spójnych zdaniach bez przestankowych szykan co począć chuchamy w dłonie pocieramy o siebie usta co począć tak to się między nami zaczęło zrodziło tak się poczęło tak teraz jest. Języki ognia Mój entuzjazm dla eksplozji nieskrępowanej ludzkiej kreatywności która byłaby jednocześnie bezinteresowna wziął się z czegoś w rodzaju artystycznego wygłodzenia jakiego doświadczyłem w trakcie praktykowania ekstrawaganckich życiowych zajęć zatrudnień począwszy od wzorcowania rumuńskich liczników energii elektrycznej w Zakładzie Energetycznym przy ulicy Wałbrzyskiej w Legnicy po katalogowanie sfatygowanych guzików od pruskich mundurów kolejarskich oraz wojskowych w drugorzędnym muzeum zarządzanym przez podrzędnego dyrektora przy ulicy Cieplickiej w Jeleniej Górze Cieplicach i entuzjazm ten nigdy nie wygasł a nawet apetyt na niego wzrósł weźmy na przykład zestaw wyjściowy podaję jak leci: mnóstwo trufli czekoladowych go vege dekatyzowane szparagi arktyczne lody i ostrygi w połówkach muszli marcepan śródziemnomorski różowe namioty wysokie druhny o długich nogach w bucikach zapinanych z tyłu na pasek i ozdobionych kutasikami ze sztucznej macicy perłowej dwadzieścia sześć rodzajów sorbetów w pastelowych kolorach setki tysiące róż tyle na początek nowej drogi życia tylko patrzeć co dalej przykłady z zakresu literatury i sztuki można pominąć liczą się tylko żądze o charakterze czołowym jeśli języki to tylko mięsiste istoty żyjące w jamach gębowych rzucające się sobie z czułością do gardeł nie środki wtórnej komunikacji generatory słownych utarczek nadużyć powikłań wymuszeń dużo by mówić w tym rzecz że jest to przedmiot zawsze owiany jakimś mętnym rodzajem milczenia głos pozbawiony tuby bardziej lub mniej pospolita zguba zupełnie inaczej natomiast jest na weselu z drużbami w muszkach od Saksa i chusteczkami od Paula Stuarta cała reszta łącznie bielizną i podwiązkami od Hugo Bossa zasada jest prosta kiedy masz w ręku przybornik albo niezbędnik wszystko zamienia się w niekompletnik lub nieuważnik same dystraktory rozpraszacze ograniczniki wyzwalacze zmysłowej inercji nic co mogłoby dogodzić chutliwej ambicji zadośćuczynić jałowym spazmom rozumu odwrócić bieg rzeczy zmienić bieg rzek ożywić przedmioty mrocznych pożądań tak się jednak szczęśliwie bądź nieszczęśliwie składa że łatwo je odbezpieczyć i rzucić się z nimi jak z sercem na dłoni do ludzi na łeb szyję i zabój do trzewi dusznych organów żył wodnych istnienia w każdym razie do czegoś w środku w tym miejscu powraca kwestia eksplozji kreatywności liczonej raz transgresyjnymi fenomenami ludzkiego ducha innym razem realną ilością ciał w idealnym przypadku mamy jedno i drugie dwa w jednym proszę popatrzeć urwane kutasiki martwe macice pojedyncze buciki można powiedzieć czynniki pierwsze a jakże ostatnie genialny skrót życia normalnie cud. Człowiek od Pierre’a Cardina Z balkonu świat jawi się rozleglejszy przestronniejszy odpowiedniejszy choć nie tak rozległy przestronny jak dawniej zwłaszcza odkąd po trzecim rozbiorze łąki wkroczyły na zieleń siły wyższe w postaci formacji zwartych legionów ciężkiego sprzętu wymieniam w szyku bojowym: ładowarki przestrzeni koparki pomysłów zmysłowe spychacze przeszkód miotacze ognia dźwigi handlowe ciężarówki jak czołgi i inwestorskie mózgi w granicach ściśle określonych przez aktualizację informacji na temat stanu stosowania przez spółkę zasad zawartych w zbiorze Dobre Praktyki Spółek Notowanych na GPW 2024 z którymi nigdy nie miałem czasu zapoznać się bliżej jakby nie było chodziłem do szkoły co nieco czytałem lecz ostrzej wyraźniej boleśniej człowiek uczy się przez obserwację mam doświadczenie i praktykę nawiasem mówiąc utrzymuję się teraz na trzecim piętrze z patrzenia jak chmury na niebie lawirują kantami zacierają kontury nacierają na siebie jak niszczyciele w kontuszach jak krążowniki w habitach jak lotniskowce w sędziowskich togach jak kuse okręty podwodne zgrzytają opiłkami powietrza kroplami wody cząstkami lodu kondensują resublimują obmyślają strategie przetrwania generują bitewny chrzęst szczęk i szczekanie żelaza zupełnie jak ludzie w swoich ziemskich nieziemskich przebiegach przelotach na przykład jakiś szczęśliwy skurwysyn siedzi teraz u sterów ponaddźwiękowej maszyny z poczuciem pełnej choć iluzorycznej kontroli nad sobą i smugą białego cienia za sobą której zawsze skutecznie umyka choć nie może się od niej w pełni uwolnić jakby to była jego opatrzność kobieta fortuna erynia albo ktoś inny lub coś innego wyliczam w porządku tragicznym: przywiązanie miłość władza pieniądze seks alkohol barbiturany pornografia azbest religia i aspiryna wszystko dla ludzi niebo ziemia powietrze myślę sobie nawet ten zbity pies który właśnie odprowadza swojego człowieka do domu czy to nie ten usiłuję skojarzyć co pracuje u Pierce’a & Pierce’a czy też Pierce’a Brosnana czy też Charlesa Bronsona nigdy nie mogłem spamiętać i cóż z tego składanie do kupy klastrów pamięci nie sprawi że całość nagle zadziała trzeba było jej nie rozkładać inna sprawa że jeśli nawet ten człowiek pracował dla Pierre’a Cardina to było kiedyś widocznie nie dotrzymał zasady jedności miejsca czasu i akcji widocznie nie wystąpił w nim przekonujący publiczność konflikt tragiczny a może właśnie dotrzymał i stąd wynikł konflikt tak czy inaczej nie wyszedł na tym najgorzej ostatecznie ma psa zawsze to lepsze niż grecki chór w obdartych sukienkach zawsze to lepsze niż grecki chór bez sukienek zawsze to lepsze niż klimatyczna katastrofa lotnicza i cała reszta zawsze to lepsze niż azbest. Grzegorz Tomicki (ur. 1965) – elektromechanik urządzeń przemysłowych, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Opublikował tomy wierszy: Miasta aniołów (1998), Zajęcia (2001), Pocztówki legnickie (2015), Być jak John Irving (2017), Konie Apokalipsy (2021), Piekło jest wszędzie (2023), Sto kilo kości (2023), Liryka drogi (2024) oraz monografię naukową Po obu stronach lustra. O twórczości Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego (2015). Autor artykułów naukowych z zakresu literaturoznawstwa, historii, psychologii i socjologii. Mieszka w Cieplicach.
- Roman Bromboszcz – dwa opowiadania
Escape Room To był prezent urodzinowy. Nieograniczona ilość godzin w Escape Roomie. Były tutaj meble barokowe, które miały wbudowane interfejsy elektroniczne umożliwiające przechodzenie do n-światów. Ich liczbę ograniczymy do czterech lub nie. Po pierwsze była to realis świata op-artu i postapokaliptyczności, w której nie działa radio. Po drugie był to kubizm życia na bezdrożu. Po trzecie byłby to pointylizm krabów w zakresie sztucznego życia. Ostatni byłby temat zombie bardzo bliski pewnym poganom. W pierwszej opcji mieliśmy do czynienia ze światem w Rosji, gdzie wybuchł konflikt postatomowy. Tutaj rodzą się mutanci, którzy łączą w sobie małpy i smoki. Wiele z akcji odbywa się w tunelach metra, które wypuszcza ludzi na powierzchnię, na której znowu poluje coś w rodzaju smoka-ptaka. W drugiej, wielkie pająki strącały z siebie radioaktywny pył, który wywoływał halucynacje. Mówił niezrozumiałymi niefrazami. Trzeci świat montował wojsko w poszukiwaniu wyjątków. Osaczony przez elektronikę doktor przeciwko teczkom w komisjach śledczych. Ostatni świat, na który zerkała z najmniejszym zainteresowaniem, był zdegenerowany i bezlitosny. Choć właściwie każdy z nich był taki. Ale na dłużej zatrzymywała się przy świecie krabów. Tutaj widziała laboratorium i zastanawiała się, w jaki sposób mogłaby tam wejść. Szukała wśród szuflad, pokręteł, klawiatury, luster, w jednej z gablot. I znalazła sposób, choć była to prowizorka, mętlik. Pewne drzwi się otworzyły i wsunęła tam głowę, później barki, ręce, w końcu nogi i była tam już cała. Rozglądała się za kimś żywym w miejscu, które przypominało portiernię. - Gdzie jestem – spytała jakby do siebie kierując pytanie. - To ośrodek badawczy. Tutaj produkuje się plazmę i kwarki, a także przeprowadza się badania nad portalami. Coś poszło nie tak i mutanci z odległej planety pojawili się w laboratorium. - Odpowiedział jej głos. Za tym głosem kryło się indywiduum, którego nie zauważyła dotąd. Podeszła bliżej do biurka, a tam, ukryty za ekranem człowiek cedził herbatę i uśmiechał się szczerze. Był ubrany w niebieski uniform z dużą ilością kieszeni, przypominający ubrania mechaników. Na głowie nosił czapkę z daszkiem, na której wyszywane było jakieś logo, którego treść była jakby zatarta od kurzu. Wydawało się, że dostrzega "mess", czyli bałagan. Rzeczywiście całe to pomieszczenie przypominało piwnicę, przy czym, było wysokie. Brak tu było okien. W narożniku znajdował się automat, jakby do kawy, aczkolwiek, gdy podeszła do niego zauważyła, że są tu zatarte napisy przyponiające "nergy" oraz "apon". - Możesz odebrać residuum i zagłębić się bardziej w strukturę labiryntu – stwierdził zaschnięty portier. – Tu w szafce jest rewolwer, strzelba, stympak w strzykawce oraz mapa pierwszego poziomu – dodał. - Jesteśmy jakby starsi tutaj? - spytała. Na jej twarzy zagościło zwątpienie, Wygięła się i zmarszczyła brwi. - Tak, to jest jak entropia z bocznym torem. Jesteśmy tu jakby zakurzeni, podstarzeni, zamazani, nieco zatruci. Wsteczna propagacja enzymów, mimośrodowy zestaw miękkich tortur. - Wejdź głębiej w nasz system – zaproponował. Wydawało się, że nie ma wyjścia. Należało podążać za białym królikiem. Miała w końcu wykupione nieograniczone godziny. Zastanawiała ją mapa. Podeszła do ściany i spojrzała na szuflady. Otworzyła jedną z nich i westchnęła. - To wszystko? - spytała. - Co to za broń, jak ją obsługiwać? - Milcząco starała się dopasować do reguł gry, ale podskórnie bała się o swoje ciało. Czy tutaj też będzie miała wiele żyć, jak to w grach jest utrzymywane? Zastanawiała się, czy przetrwa pojedynek z czymś, co być może czai się już za rogiem. Czy jej ciało tutaj jest erzatzem, czy też to jest to samo? Czy pozostawiła swoją powłokę przed ekranem i teraz jest wirtualna, czy też nie? - Gdy słyszę podpowiedzi stresuję się – odparł. - Najtrudniej jest mi znieść, gdy nie wiem jak postępować dalej w grze. Można oczywiście oprzeć się o poradniki. Ale to zabiera satysfakcję z przejścia na własną rękę. A to nie to samo. - Co mam robić, gdzie iść. Jaki jest cel mojej misji? - spytała. - Chodzi o to by przetrwać. Cel odsłoni się sam – spuentował. Zabrała broń, spakowała mapę i stanęła naprzeciw czterech drzwi. Otworzyła ostatnie licząc od lewej do prawej i weszła tam. Pokój był pomalowany na różowo. Na ścianach powieszone były portrety nie znanych jej osób. Pod ścianą stało małe łóżko, w którym leżało dziecko gaworzące coś po swojemu. Nad jego głową umieszczona była zabawka. Wirowały nad nim maskotki, pluszaki: świnka, delfin, gryf, zombie. Zabawka obracała się i towarzyszyła temu muzyka. "Czyje to dziecko, gdzie są jego rodzice?" - pomyślała po chwili. Zaczęła się rozglądać. Doszła do wniosku, że cofnie się do portierni - jak ją nazwała - i spyta o to. Zawróciła do tych samych drzwi, jednych z czterech w tym pokoju, otworzyła je weszła i zaraz pożałowała swojej decyzji. Zobaczyła zbocze górskie, łąkę i gigantyczne pająki czterokrotnie przerastające wysokość człowieka. Chodziły wzdłuż rzeki, broczyły w niej. Wydawało się, że nie jest przez nie zauważona, ale trzymała się na baczności. Na ekranie pojawiła się wiadomość: "Jestem doktor Młotek chciałbym się z Tobą spotkać. Zapraszam na herbatę do mnie." Te słowa wprawiły ją w osłupienie. Starała się je zrozumieć kilka chwil i doszła do wniosku, że gdzieś na tym pustkowiu, nie wliczając zwierząt musi się znajdować mieszkanie. Weszła głębiej w ten świat i zauważyła, za rzeką, jakieś budynki. Postarała się o znalezienie reguły w krokach pająków, zaczaiła się i szybkim truchtem przebiegła przez rzekę. Okazało się, że są tutaj architektoniczne artefakty częściowo przymocowane do skał, wyrastające na grubych żerdziach z wody. Niestety nigdzie nie mogła znaleźć drzwi, ani schodów. Bezużytecznie nawigowała brocząc po kolana lub nawet do pasa w płynności. "Jaki Młotek, gdzie jesteś?" - pomyślała. W końcu cofnęła się do punktu wejścia. Tutaj znowu pojawiły się drzwi, cztery egzemplarze, a jakże. Wybrała drugie choć nie potrafiłaby wyjaśnić dlaczego. Obudziła się w mieszkaniu. Przetarła oczy i podeszła do stołu. Na nim pozostawiono kartkę. "Jestem w barze na dole." - brzmiała wypowiedź. Podpisano: "Doktor Młotek". W szafie przy wyjściu było dużo ubrań. Pikowane kurtki, bluzy dresowe, spodnie skórzane i para butów sportowych. Ubrała się i przejrzała w lustrze. Miała blizny na twarzy, spod których przezierała stal. "Jestem cyborgiem" – pomyślała gładząc otwory w stalowych szynelach. "Nic to." W korytarzu było parę osób dość swobodnie ubranych. Jakaś dziewczyna przy automacie z kawą i przekąskami rozmawiała z mężczyzną. Ona miała tylko body na sobie a on był w bokserkach, a na dodatek na głowie miał ranczerski kapelusz. Gestykulowali i palili papierosy. Stanęła przy dziewczynie i starała się zdetektować język w jakim rozmawiali. Była to pewna odmiana angielskiego wymiksowana z francuskim i esperanto. - Che cosa qui, va bene, mon enfante? - zabrzmiał jej głos. - Czegoś oczekujesz od nas? Chcesz nas zarazić swoim szumem? - odpowiedział bosy ranczer. Stanęła przed nim i spojrzała mu prosto w oczy. Ale niczego więcej nie udało się jej od nich wydobyć. Chodziła w kółko od jednej osoby do drugiej. Obracała się wokół własnej osi, machała rękami i szczekała zębami. W końcu usłyszała znów tę samą frazę, jakby wpadła w pętlę. Ostatecznie porzuciła ich i skierowała się do windy. Na dole miała nadzieję spotkać kogoś, kto może jej coś wyjaśni. Wcisnęła zero i szybko znalazła się w głównym holu. Podejrzała jednym okiem, że rzeczywiście mieścił się tutaj jakiś bar. Był kontuar, za nim barman, a na hokerze, jedyny z gości. To musiał być Młotek. Gdy już była dostatecznie blisko obrócił się i wyszczerzył zęby w uśmiechu. Dokonała szybkiego rozeznania w jego uzębieniu i stwierdziła, że prawie wszystkie zęby miał złote. Na twarzy posiadał, tak jak ona, blizny. Wijące się jak barokowe kolumny, od żuchwy aż po łuki brwiowe. Był krępej budowy, okraszony sążnistymi łańcuchami i bransoletkami, a na palcach miał sygnety. Lekko łysiał, ale włosy miał czarne. Przy lewej piersi widać było kaburę, a w niej pistolet. - Cześć. Miło cię widzieć w naszym świecie. Jest robota dla nas. Kujiwara potrzebuje zabezpieczyć transport z Nowego Tokio do Odessy. Będziemy musieli znaleźć ten konwój i poszperać trochę w serwerach – nie tracił czasu na bezmyślny wstęp i przeszedł od razu do rzeczy. - Tak? A czy ja się nadaję do tego? Przecież nie jestem ani żołnierzem ani psychopatką – oznajmiła podniośle. - Zostaniesz przeszkolona w rzeczywistości wirtualnej. Pistolet, karabiny, granaty, walka wręcz. Wszystko to czeka na ciebie w odpowiednich proporcjach. Nauczysz się strzelać, zabijać i gwałcić lub zabijać, gwałcić i strzelać, jak wolisz – dodał jowialnie. Zaskrzypiał parkiet. Spojrzała na jego kowbojki, które odbębniały jakiś taniec na podłodze. Zaczęła się rozglądać gorączkowo za drzwiami, chciała uciec jednym słowem. A tu nagle usłyszeli tąpnięcie, jakby ktoś przewrócił się na krześle, a jego upadek wzmocniony został do decybeli, jakie towarzyszą koncertom. Wizja zaczęła się załamywać. Obraz rozszczepił sie na miriady galaktyk. Występowały niekongruencje. Ktoś ją ciągnął za rękę. Wydawało jej się, że leży w wodzie. Była jakby w śluzie. Odwróciła się, nadal leżąc i zauważyła kogoś. - Jestem Zenek, obsługa techniczna Escape Roomu. Przedawkowałaś i przywracamy cię do żywych. Regulamin mówi, że po dwunastu godzinach należy przerwać sesję, co właśnie czynię. Teraz w pauzie należy się zregenerować, zjeść sobie porządnie i po dwudziestu czterech godzinach można wrócić do interfejsów. Z tego, co zauważyłem nie znalazłaś żadnego klucza, ale drzwi otwierałaś właściwie – podrapał się po nosie. Pozbierała się jakoś, ułożyła włosy. Dopiero teraz poczuła falę głodu i łaknienia. Skierowała się po krótkich schodach do drzwi z napisem "xit". Corpo Trash Corpo rozpoczęło ofensywę, w której stawką stały się dzieci. W rozleniwiony sposób rozłożyło ośmiornicze macki, na końcach których miały się znaleźć miękkie istoty. Mówiąc wprost, trwał wyścig na drodze do superinteligencji i ostatnim pomysłem w tej walce stało się eksplorowanie tematu uploadu. Chodziło o pozyskiwanie młodych inteligencji do przerzucenia ich umysłów i dusz do pojemników z ciekłą wirtualnością. Zagadkowe może się wydawać to wydobycie, ale los tych istot wydawał się przesądzony. Z jednej strony wgrywanie mentalnych zasobów, z drugiej strony odrzut, żeby nie powiedzieć śmieć. Biegłem przez miasto z zarzuconym na ramieniu plecakiem w kurtce lub bluzie, trzymając pod nimi moją córkę. Sytuacja zwracała na siebie uwagę. Ciężar nie był duży, ale dobrze przylegał do ciała. Niekiedy miałem wrażenie, że niosę kota. Najmłodszego z moich kotów. Wydawało mi się również, że niosę niemowlaka w chuście, tak jak się to czyni, gdzie są różne typy wiązania. Dziecko nie mogło mieć więcej niż kilka lat, inaczej raczej zmęczyłbym się okrutnie po paruset metrach. Właściwie to poruszałem się szybko, czasami krocząc, czasami sapiąc. Myśl jest szybsza od ręki. Truchtałem przez most, minąłem wpław płytką rzekę, ciągle tuląc ciepło spod moich warstw. Dotarłem do ulicy, którą świetnie znam z dzieciństwa. Tam od miejsca docelowego dzieliły mnie już metry. Pod blokiem spostrzegłem, że w mieszkaniu są moi stryjowie. Zdziwiło mnie to, bo po śmierci mojej matki mieszkanie zostało sprzedane jakiemuś inwestorowi, informatykowi lub muzealnikowi, kto wie. Widać ich było przez szyby. Stali na tarasie i rozmawiali. Nagle dostałem wiadomość od kuzyna. Zawierała link, którego nie powinno się lekceważyć, ale jak to się mówi nieznajomych linków nie otwieraj. Ja otworzyłem, jednocześnie wchodząc do mieszkania i witając się z rodziną. Mój aparat telefoniczny typu fold, dziwnym zbiegiem materii i energii zaczął ewoluować i stał się tabletem, którego można było złożyć. Na jego ekranie pojawiła się gra strategiczna, z miniaturowymi postaciami zbierającymi złoto, kamienie, drewno do budowy, rozbudowy, podboju. A ja z całych sił chciałem się zorientować, jakie mam połączenia kolejowe lub w jaki sposób mógłbym sprowadzić tutaj swoją żonę. Niestety gra żerowała, jakby na podstawie swojego istnienia, moich kontaktach, między innymi. Postanowiłem, że zrestartuję urządzenie albo że wyciągnę kartę SIM. Znalazłem spinacz, wprowadziłem go w odpowiednie miejsce i ku mojemu zdziwieniu postaci z gry zatrzymały się i powoli zaczęły zmierzać w jakimś nieznanym kierunku. Wyglądało to tak, jakby się ewakuowały, schodziły do schronu poprzez portale, czy jakoś tak, jak to się modnie dzisiaj mówi. Roman Bromboszcz – urodzony na Śląsku, wychowany na Pomorzu, mieszka w Wielkopolsce. Na różne sposoby gra ze stykami kultury i techniki. Wśród form ekspresji znajdują się: performance, aplikacja internetowa, obiekt, instalacja, książka. Jest moderatorem kolektywu Perfokarta. https://roman.bromboszcz.perfokarta.net
- Marcin Urbanowicz - cicha noc na prowincji
Cykl Cicha noc na prowincji to efekt nocnych eksploracji małych miejscowości na Górnym Śląsku. W okresie jesienno-zimowym miasteczka i wsie szybko zapadają w sen, a spotkanie człowieka po 23 godzinie graniczy z cudem. Ciemność i dojmującą ciszę przecina czasem przejeżdżający pojazd lub jakieś źródło światła i są to jedyne dowody, że jednak nie są to miejsca opuszczone. Marcin Urbanowicz – fotograf z Lublińca. Z wyróżnieniem ukończył szkołę fotograficzną Fotoedukacja w Katowicach, a następnie Fotografię prasową, reklamową i wydawniczą na Uniwersytecie Warszawskim. Z zawodu grafik i fotograf współpracujący z kilkoma agencjami marketingowymi, z pasji dokumentalista. Jego fotografie zdobyły ponad 60 nagród na polskich i zagranicznych konkursach m. in.: International Photography Awards, Leica Street Photo, Polska ulicznie czy Śląska Fotografia Prasowa. W 2022 był Stypendystą Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
- Jacenty Dędek – urbs, urbis
Zdjęcia z tego zestawu łączy podróż przez Polskę, przez miasta, których nazwy nie pojawiają się zbyt często w mediach ogólnopolskich. Kilkudziesięciotysięczne ośrodki, ani duże, ani małe, życie się toczy w nich swoim rytmem. Z perspektywy centrum są obrzeżami. Jacenty Dędek – fotograf. Zajmuje się portretem i dokumentem. Publikował w prasie (m.in. „Duży Format”, „Polityka”, „Newsweek” i inne). Przez prawie dziesięć lat współpracował z magazynem „National Geographic Polska”, dla którego przygotował kilkanaście autorskich reportaży. Laureat konkursów fotografii prasowej w Polsce. Trzykrotny stypendysta MKiDN. Od kilkunastu lat najchętniej pracuje nad własnymi tematami. Najbardziej interesują go rzeczy zwykłe, dziejące się na marginesie głównych wydarzeń, ale zawsze blisko człowieka. W 2020 r. wydał album portretprowincji.pl , będący efektem prawie siedmioletniej podróży po małomiasteczkowej Polsce. Razem z żoną Katarzyną odwiedził kilkaset miejscowości poniżej 30 tys. mieszkańców, we wszystkich województwach. Jego najnowszy projekt Credo , to osobista historia o miejscu, tożsamości, ludziach bliskich i nieznajomych, o pamięci zapisanej w materii miasta. https://www.instagram.com/jacentydedek/ https://www.jacentydedek.pl/