Znaleziono 424 elementy dla „”
- Kati Fado – pięć wierszy
wspomnienie w rozbitych lustrach – kropla krwi pod mikroskopem, trochę innych banałów. zostanie peklowane mięso, wódka i fajki, mężczyzna na brzegu, na tzw jedwabnym szlaku, to inaczej mówiąc przeszłość. pamiętam pierwszą stację, wzruszenie ramion, niechęć, tężejące grona lub myśli ściśnięte w dłoniach, mój krok milowy donikąd, albo Idaho, gdzie wilki skaczą do gardła, matka powtarzała: licz się z upadkiem. już nie podnosi wzroku mogę więc pisać, choć to niemęskie i niekobiece – ukrywać to niechciane dziecko, które nie udźwignie ciężaru, jaki mu powierzono – na dworcach, w szpitalach, najmniejsza cząstka mnie wpisuje się w błędny genotyp – kąt pochylenia, wyróżnia się miękkością, w cyklicznym kołysaniu – życie – przenosi młode w pysku. w wirowaniu jestem wszech-kobietą z tłumu, wiatr szarpie lniane sukno, rozchodzi się w szwach, w torebce chusteczka, w niej zęby, kilka drobiazgów kosmetycznych, na wszelki wypadek stringi, gumka, guma miętówka, tomik K. Płusy – niezbędnik małej feministki. dowód tożsamości i trzeźwości spłowiał, zgubił się – zabłąkał. w lśnieniu akweny denaturatu – dezynfekcja odcisków, ścięcie tęczówek jak żółtka. wspólne zachody i wschody – wszystko to działa na prąd. powstają domy nadziei w Ugandzie i nie ma przekazu, nie ma winy. odrabiam lekcje. jestem misjonarką. wycieram twarz zasmarkanemu chłopcu, mężczyźnie przysięgam wierność. koję delikatności i by mógł odpłynąć w cień, rzucony na drogę kamień węgielny. co masz w czubie? wykuj na marmurowej tabliczce, tak jak inne wykolejenia i słowa bez znaczenia, i ponad wszystko. znamienny jest powrót do antyku, do grobowców, mumii, drzeworytów, jestem córką cieśli. na panteonie, w patosie, w etosie chwili – obieram zgniłe jabłka, obierki spadają serpentynową strużką, bo nic się nie ukryje pod ścierką do twarzy, strach prowadzi mnie do wolności, skulam się w patetycznej pozie, zamykając ujścia – powraca podświadomość – w innym czasie, obraz na siatkówce płowieje, ziemia zapada się w przepaść, ryzyko śmierci połyka Ikary – z wosku – malarze tną płótna, w górach rosną krzyże i czas – na tenis, ranga wysoka, wiele turniejów. co się dzieje na świecie z udziałem biało-czerwonych? kto będzie wisienką na torcie? a gwiazdki nie widać, w tle kochanek interpretuje i pokazuje gwiazdozbiory na prywatnym niebie – portal empatia. nóg nie wygrałam na loterii, ludzka stopa uwięziona w przeręblu kąsana przez harpie – przynęta ideałów, przed upodleniem chowam się w mroku, połykam prochy, rozczesuję warkocze, o włos od obłędu, od snu, zatrzymuje się w filmowym transie, odgrywam siebie – najpiękniej jak potrafię, wymachuję rękoma, wściekle gryzę, po to abyś mógł drwić i mieć pewność, której mi brakuje, nie podnoszę pytania o sens, uginam się pod szczegółem, drążę dziurę, boską tajemnicę, wyczytuję z ksiąg wieczystych. co jesteśmy w stanie uznać za normalne? wiedzę? powątpiewam, nazywając siebie tą – którą w istocie jestem. Anny, Alicja i ja zły omen, błąd w sztuce – smugi cienia – okalają czas stracony – niczym narośl. niezamężna Anny niedawno powróciła do świata duchowego z małej, malowniczej wsi w Anglii, gdzie wieku 16 lat popełniła samobójstwo, będąc w 2-gim miesiącu ciąży. tydzień wcześniej straciła ukochanego, który spadł z dachu. zdążył poznać życie na kredycie. licytacje w smartfonie. sztuczny tłum. ile razy grzebałyśmy siebie? tyle razy odrastały ręce – które żądały upierzenia jak krwi, zapisać się bez pamięci, kluczem znaków w powietrzu, wykluczyć lament, stworzyć testament spisując się na medal w okolicach porażek. porażenie – zapisuję negliż i schedę ciała zepsutego, jak zabawka Alicji z krainy czarów. dochodzi pojękiwanie gwiazd, znowu jestem obca – w obcej ziemi schowana i wschodząca jak pierwiosnek. przebudzona pszczoła. spotykam Anny w wieku 50-ciu lat, jest moją bratnią duszą. siadam jej na kolanach, na ramieniu. znajduję i odbieram ból. poję nektarem zakazanych wersetów – nikczemnych i plugawych, szczerych i czułych, co mi dane zwracam z pokorą, jestem sędzią bez togi i doświadczalną małpą bez futra, bo kocham nadludzko i łapię się na błędach okoliczności złych, donoszę na siebie i oczyszczam z demonów, chciałabym inaczej, ale nie potrafię. jak wyliczyć się z każdego dnia, jak pokonać bankructwo prawdy, skamieniały strach zdrapać z oczu? nie używając ostrych krawędzi – przycinam krwawiący język. tymczasem kiedy umieram związana rozpaczą, rozwiązuję się długim wersem zapisanym dla ciebie. wszystkimi ja znikąd, ty-wielkogłowy zewsząd, schodzisz z gór by spotkać się na zbiegu zatrutych rzek. ze skraju i ze światła jesteś tym pierwszym w ukryciu. żyjemy tylko nocą, bo wtedy stajemy się czujni i szlachetnie szaleni w snach – rozpoznajemy się na białej sali, pod mostem lub w igloo i zapalamy kaganek – przestajemy bać się okrutnej jawy. nasz związek z rzeczywistością jest mieszany. odkąd jesteśmy zmieszani na swój widok nie grozi nic prócz pikanterii i wrzątku ciał. jesteś przemilczeniem pełnym znaczeń. choć nieustannie poruszasz ustami i bardzo przy tym cierpisz, zwyciężasz samego siebie. próbuję czytać z ruchu twoich warg – ale stawiają trudne warunki i zatruwają twoją jaźń szyderczymi wielogłosami. jestem jedyną z bliskich nieobecną w złym. aplikujemy sobie leczenie na wspólny rachunek, w bezgotówkowej wymianie recept na życie. królujesz w intensywności jednej z chorób, ja zaś jestem władczynią księstewka wielości. dzielą nas wieki całe i całe wieki łączą. znamienne jest nasze pożądanie ciał eterycznych. i znowu nie jestem na ciebie gotowa, więc musisz mnie rozłożyć, rozgrzebać, otrząsnąć i zwolnić z bólu. kiedy jest prawie po wszystkim, trudno znaleźć to czułe miejsce w sobie, gdzie w spokoju można by przemyśleć, co poszło nie tak. końcowe informacje na skórze noszę cierpliwy papier i przestaję reagować. kolagenowe włókna nie stwarzają mnie od nowa. w nowej akcji i obsadzie nie dogonię Niemiec. jakiś zamęt. znowu zgaszone światło, wstyd. komu odejmuję chleb od ust? zamykam okno? powstrzymując ulotną zuchwałość, wieczna udręka, bo nie jestem ptakiem, nie wystarczy mi garść ziaren, ponad głowami tracę oddech, wcielam się w ruch pneumatycznych młotów uderzających w ten czuły punkt nad żebrami i myślę o moście łączącym mnie z nadrzeczywistością, w którą wstrzykuję chininę. rozpacz, nie kończy się zgonem, mordercy podchodzą do drzwi nocą, fale powracają, tłuką się o brzeg. dlaczego być? bić? głównie na arenie międzynarodowej – sprzedajne kobiety niosą światło – w porcie – politycy, księża, pijany robotnik i artyści parafrazują obrazy Chagalla, karma dla szakala, gnój. robak toczy się wewnątrz mięśni, jelit. robię test na lamblie i legendy, z dumą, naćpana, w próżni, moje amputacje, negacje, deklaracje i cisza. głowa powoli opada, ślinotok z rynsztoku, tego malarz nie wyrazi, bo pędzel w zdrapanych twarzach wiernych przyjaciół sztywnieje – w geście bezradnie uniesionej ręki. agonia bywa nieprzewidywalna. chmurzy się i nikt nie idzie za trumną. dotykam lazuru, znowu gaśnie światło i tak bez końca. wzburzone fale, morze czerwone, morze krwi, wojna w Donbasie, ciągle dochodzi do ataków, także serca, z powodu upałów, polskie zasobnictwo gazowe rozwija się pod Szczecinem – czytamy na Twitterze trzon jednego z centrum – ta fuzja ma wywoływać różne synergie, na zagranicznych rynkach, dla bezpieczeństwa Polaków i ich portfeli, wydobycie naturalnych surowców, ograniczenie wolności słowa w reżimie Łukaszenki. ile w tym prawdy? jestem niezależną dziennikarką, dziękuje państwu. Kati Fado (wł. Katarzyna Kowalewska, ur. 1972) – w przeszłości modelka, dziennikarka, organizatorka wydarzeń kulturalnych w kraju i zagranicą. Laureatka wielu prestiżowych Ogólnopolskich Konkursów Poetyckich m.in.: im. J. Bierezina (Nagroda Specjalna 2016 r.), im. M. Hłaski, im. R. Wojaczka w ramach Festiwalu Silesius (2022 r.). W 2023 r. laureatka nagrody głównej w I Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Poetycką wydawnictwa – fundacji FONT (jej książka Afazja ukazała się drukiem w styczniu 2024 r.), publikowała m.in. w "Arteriach", Babińcu Literackim, "ArtPapierze", "Nowych Peryferiach", „Magazynie Literackim Minotauryda”, „Artis”, "MegaZine Lost&Found” oraz antologiach pokonkursowych. Była tłumaczona na j. angielski i niderlandzki, dwukrotnie reprezentowała Polskę na Międzynarodowym Festiwalu Poezji Furige Tongen (Holandia). Właśnie ukończyła pracę nad kolejną książką poetycką Obcy Język – planowane wydanie 2024 r. Poza tym malarka, grafik komputerowy i performerka. Niepełnosprawna od urodzenia. Od 2011 r. całkowicie niezdolna do pracy i samodzielnej egzystencji.
- Edward T. Bolak – ze zbioru: najmniejszego znaku
ziemia się rozstąpiła ale można uciec drogi obiekty utrudnienia kolosalne nieraz nie są bez końca mijając te wyrwy kręcimy zamaszyście po trawniku bieżnikiem podeszwą omijamy uskok niejeden krawężnik czy spad zaś narowiste łydki w podrygach pląsach szokują ów pośpiech łagodzi niektóre braki stromizny asfaltu pokonują dziarsko franty postępują słusznie odruchowe stopy gwiazdy mówią same za siebie są jak rollercoaster wszystko na temat gwiazd efekty odwrotne to część życia obrotni zajdą daleko po nierównościach zapadliskach jamach jarmarkach w końcu wejście do piekła wypada · przypisujemy nadmierną wagę nieistotnym faktom sądząc że cieszymy się komfortem bez żadnych kompromisów zawsze stosowni i godni stąd to „w żaden sposób" stąd to uczucie pustki niepokój niepewność i udręka jesteśmy niedorzeczni i udręczeni (przykład Nelsona Mandeli mroczny) zanika pamięć u mam potem dwa lata cię nie poznają i odkręcają gaz lub łamią krętarz Ukrainki fałszywe kupują mieszkania po dwóch dniach idą do specjalisty i na emeryturę a nasze aktywistki chciały się posrać wszyscy pojebani wszystko to nauka wojna rozstanie choroba ślepota i plomba te życiowe lekcje tak jak w treningowej sali łzy to elektrolity i hektolitry masywni postawni winni nauka i natura na manowce wiodą · wszystko dobrze dzielni mężczyźni jak ojciec i wielu innych leją beton w sierpniowym skwarze fundamenty pod dom nie są to wieprze nie są pedałami po całym dniu · matki wszystkie po rozwodzie po porodzie wychowują bachory z zemsty a potem się dziwią panie higienistki i nauczycielki wyśmiewają stulejki nie wiedzieliśmy nawet co to jest nie chcieliśmy nosić tarcz recytować wierszy patrzyliśmy jak było brzydko i jest · gdybyż tylko poeta ten podmiot narcystyczno-depresyjny! gdy tymczasem także drwal mama Krzysia Malebranche · akceptacja rezygnacja i odrzucenie są tym samym jasne strony zaprzepaszczonych szans akceptacja rezygnacji to jednocześnie rezygnacja z akceptacji i odrzucenie ich obu o ile zachowamy styl w notatach · sprzęty szwankują przebiega nas zimno a jeśli to mało łakocie zjawiają się znikąd szczęka nam opada a potem pojawiają się łzy gryziemy nadeszły serniczek zasłaniamy twarz obecna jest babcia nieboszczka · zamiast kupować nowe zobaczyć co się ma i popaść w konsternację nabycie na przykład ubrań to jednak zobowiązanie pokrycie płaszczem grzbietu w przypadku jesieni owijanie to specyficzne napięcie bawełny i szczera hipostaza skrzydeł pleciony wieniec · drodzy klienci chwytają się pazurami nuda to kram wątpliwości wybór to konieczność kaszkiet się przechyla na korzyść twarzowo na osobie spod znaku wodnika jak tęcza ewentualne czerwone flagi zawodzą czujemy grunt popod nogami masa pieniędzy idzie bokiem męczymy się na raty lub w forintach rok za rokiem · te odkrycia nam towarzyszą gdy używamy śmiechu i uroku chcemy się błędnie olśnić dobrze wyglądać przy talerzu pomniku który właśnie mijamy możemy zacząć od small talk aby pod koniec kolacji wypalić wypalić do ukochanej! · myślimy o zębach ślubach pływaniu i tonięciu czasem o utracie reputacji a potem zdarza się nagość ciąża i niemądre obietnice ostatecznie pogrzeb czyli wielki smutek · można zignorować humanitaryzm z jego darami od Greków ale przegapić życia się nie da choć niektórzy gówno próbują myślą że nieprzewidywalność dodaje pikanterii że gdy Domina założy czarną smycz i opaskę na ślepia to zaraz stanie czas ale planują w terminarzu i na cmentarzu czyny nie dowierzając przygodności nawet hojni altruiści odchodzą od zmysłów w zapomnienie zorganizowani przejmują stery blokują rumpel syreny · w dniu transplantacji w styczniu krążymy laser już poczynił szkody tyle co kot napłakał jest krwi baza ludzi niedotykalskich zmalała wśród nich hula gromada w kitlach · w skarbczyku mądrych porad znalazła się apatia iluzoryczna i efemeryczna praca nawet gdy dobrze płatna nie popłaca tylko rozpusta i utarczki zdają egzamin wśród rutyn apatycy nie winowajcy są inni kontra neptycy wszyscy im winszują · pytasz jak pachnie nowa książka i co czujemy otóż ma ona odpowiadamy zapach maszyn w Amazonii co cięły prastare sekwoje i baobaby pod Rybnego i ten który czuć gdy w kadziach goreje plastik do nabłyszczania okładki i zapach smutku gdy styrane leciwe kobiety zostają zmuszone do nocnej zmiany na czarno przy drukarskich maszynach i nieuchwytny zapach srebra gdy księżyc wilczy w pełni szczerzy srebrne kły · piernikowe serce 17,5 cm z karnetem miękkie cudności z personalizacją z jadalnym nadrukiem w celofanku z suszonymi chabrami że złotym klipsem od Niepokalanek leżało zapomniane aż zjawiliśmy się my wstrętni prędcy i pochopni chłopcy aby je dźwignąć strawić skonsumować kochać ale też zająć poznać z pół kozłem spisać dotknąć znieważyć zatrwożyć zauważyć otworzyć osłuchać ostukać wyruchać i nie pozwolić nigdzie odejść głupio bez odwijania · księgi plugawe nie dają oparcia czytanie o Duchu Gór Liczyrzepie lub procesach to żywienie złudzeń z dnia na dzień osuwa się w popiół książkowa wiedza mądrość wywodzona z druków krajowych nawet drukowany Psałterz z tytulikiem · w tym tu komunikacyjnym zachowaniu nie wysuwamy roszczeń do ważności nie chcemy akceptacji czy zachwytów a że za nic mamy zasoby tożsamości nie zajmują nas fakty nie musimy zabiegać uzasadniać przekonywać dowodzić tworzyć odniesień przekazywać opinii zajmować zaciekawiać oferować sprzedawać wyznań emocji przeżyć i danych i tak tworzymy te tu i takie zdekontekstualizowane towary bez ceny i wartości bez dystrybucji targetu obiegu sensu i celu krytyki publiki nie słysząc też w nich siebie prawdziwe kwiaty zła grotę nimf i tak jeden za drugim egzemplarze całkowite z dobrego odcisku z drukarni Batki wciąż schodzą chwalebnie bierzemy się jakby do ksiąg liturgicznych do żywotów od ręki do udręki · schludny luksus powraca wysoko napinana cera tylko nuworysze jak zawsze tutorial makijażowy do nich nie dociera a my wlepiamy zaropiałe oczka w suche powietrze kaloryferów · sporo naciągactwa handlowcy i ci od usług brylują w tym społem hufce święte trochę obojętności przyprawia ich interes o zawał taki starszy siwy dziadek prawie leży kaleki towarzystwo niskiej jakości rżnie fokstrota · aby polubić bycie bezradnym winniśmy ćwiczyć skoro pozostanie zaciekawionym to mało gdy popatrzyć na wielką masę planet i ciał i to co dzieje się ze światłem i sposób w jaki tłamsi nas przyciąganie i co w końcu można wtedy po tym spojrzeniu warto poczynić kroki poczuć wiatr przedwiośnia nie unikać pokus wziąć książkę aby poczytać zamienić kilka słów wyjąć z wielkich danych aż nazbyt widoczna masa informacji paraliżuje codzienność dataiści do których należymy chcąc nie chcąc unieważniają podstawy dyskursu a być może więcej osobiste myśli i emocje z wykorzystaniem własnego głosu i punktu widzenia jako ekwiwalent funkcjonalny są zapewne przeżytkiem · krupniczek się przegryzie nabierze smaku wysłane siurki zaimponują i trysną mniejszości pozostaną w zdrowiu tożsame złagodnieją zwyczaje filmy wyzbędą się scen tortur makabryczne witryny w mięsnych znikną z oczu dzieci siostry zakonne będą dokazywać i doznawać i piwo w kościele pocieknie performance przeminą płatna miłość zaraz za rogiem przepadnie nasze białko anielskie przybierze postacie słodkie jak torcik bezowy z truskawką · sukces w prostocie w poglądowej książce znalazły się przykłady główkami kiwały kwiaty pąki rozwijały dobranoc mówiąc w drobnym jałowcu szmelc widzieliśmy jak te chuchra podnosiły głowy pewne przedstawienia są jak Wezuwiusz lub jastrzębie goniące słowiki tam na stoku kwiecie w popiele... (co nie znaczy by popaść w transgresje budować jakieś lochy) · w tej tu radykalnej prozie bez rzeczowości poezja nic nie odzyskuje splendor rytmicznych cacek zawadiactwo minione zostanie wytwarzalność rój co nasionami strzyka próbujemy ocalić w trupiej czaszce te wzloty klamoty spółrubieżne krainy wszystko nam leci przeleci na znak · dotyk noża w narkozie ciało pamięta! elastycznym bandażem owijani w pasie aby nie pęknąć babcia dawała dolary doktor Pilch to była legenda nie ma wielu rzeczy wieczorów atramentowych zawiei · w przebraniach i koronach jedzie taki kawał babina aby tylko tę gruszkę zjeść lub wyrzucić ząbki sztuczne zaraz się popsują saszetka zniknie żółte ciżemki odejdą na Włóczków skiśnie śnieg · wyniosłem podręczniki do gnozy są w karmniku na klombie tak jak te krwawe porody i męka wojna była i skauting szkołą życia już nawet wilki z Wall Street lepsze niż domniemane progresy ostoje zwierząt przetrzepane · matka miała astmę dlatego nie nauczyłem się palić była krawcową więc nie umiem szyć wiersze to obciach po Oświęcimiu dlatego te nazbyt prozaiczne i rozwlekłe bez rytmu · jeszcze napiszemy historie lepsze i krótsze jeśli ktoś chce znajdzie drogę znajdzie sposób znajdzie czas damy rady o które nikt nie prosił pod płaszczykiem wsparcia będziemy wystarczający a gdy pryśnie czar i udowodnią nasze rozgoryczenie i nieufność i wyrachowanie to spłynie gorzka satysfakcja z spełnionych przewidywań jak po kaczce wegetarianizm na społecznych peryferiach mamy na naukę szanse · metodą małych kroków omijania ordynarnych ozdób po tej scenie fantazmatycznej jaką jest nasz Świat dążymy w blasku zaćmienia do figury zaniku nie będzie już potrzebny repertuar · nie zawsze dostajemy to czego pragniemy ale też nigdy nie zasługujemy na to co ostatecznie od życia dostajemy gdy pragniemy aby nie zasługiwać na upragnione i nie pragnąc zasługiwania na otrzymane koniec końców o Pani! E.T. Bolak (ur. 1968) – opublikował zbiory miniatur literackich: Marginalia (2018), Ważniejsze omyłki (2018), Tytuły nieważności w antologii Depozycje (2019), Sybilla wzięta (2021), Dawne rejestry (2022), Ruchy frakcyjne (2022), Minuty krótkie (2023), Rybny weterynarz (2024).
- Grzegorz Wróblewski – earth research (2)
Grzegorz Wróblewski (ur. 1962) - artysta wizualny, autor książek poetyckich, prozatorskich i dramatów; m.in. Ciamkowatość życia (1992/2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Wanna Hansenów (2013), Gender (2013), Kosmonauci (2015), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018), Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023). Tłumaczony na kilkanaście języków, m.in. na język angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). W Bośni i Hercegowinie Pjesme (2002), w Czechach Hansenovic vana (2018). Brał udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Autor książki asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022) oraz książki-obiektu z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022). Mieszka w Kopenhadze.
- Antoni Matuszkiewicz – Znikąd z miłości
Sokołowsko 1978/1979 Tego nie widać już w najgłębszym lustrze zorza nad ugorem Puszczy Augustowskiej paź królowej paź żeglarz paź szczęście wiersz znów powraca do zdroju patrzenia cienia źrenicy spływa z włókienek tęczówki do strugi studni poza sznur języka uderza zewsząd cisza od wielkiego dzwonu nad lasem z konstelacji strojony carrilion oddech szronem osiada w igliwiu trwa zima *** Droga oddech zamarły bez końca cicha taka jakby zaraz spod niej fanfary kotły nietknięta aż się wyłoni ramię anielska dłoń z gorejącym sercem pod śniegiem kosmiczna czerń Getsemani noc ciemna lub biczowania najjaskrawsza czerwień dokoła nastroszone świerki biel aż taką szpilki poczęte z kropli krwi spod cierni dźwignąć na biały papier siebie z ziemią całą niebem całym Bogiem kochać tylko pamiętając jak wszystko wciąż od nowa się staje tutaj znikąd z miłości z niczego W Sokolcu W ciemności ryk jeleni opitych światłem niskoprzechylonego Księżyca wargą dotykamy kruszcu chłodu niedotykalnego na bezkresnych kresach dzieli światy wzajemna moc niewiedza istnienia *** Wciąż się wznosimy wyjeżdżamy na przełęcz wchodzimy na piętro ciasną niską izbę całkiem wypełnia świeży głęboki aromat obnażonej sięgając pod sufit pod szybę okna w dachu jakby zapach tamtej bieli kondensowanego światła co spada na szkło kilka milimetrów od nas 27 września 2017 *** Bardziej niż sobie i tobie wierzę surowej prostej drodze gdzie powiedzieliśmy wszystko koleinom bandażom podsiąkającym osoczem *** Ciało przy ciele z uniesionymi łbami milczy chmara jeleni zamarła na łące brązowa jak pień drzewa co rozrosło szeroko a teraz wzwyż zamierza piąć jakby na nich spoczywała przyszłość jak na ciasnym cmentarzyku za wsią *** Biała rzeka leży pośród szarych trzcin jak wapienna smuga na ściernisku lub szczupła droga z bladych kocich łbów wzdłuż torowiska czy oswojone u nóg samotne światło które można pogłaskać *** Pudła i paczki kształtki ze styropianu po starych gramofonach komputerach negatywy po rzeczach strop ocieplają tak wciąż ciebie niewidzialnie strzeże to od czego powstrzymałeś się kiedyś *** Nikt nie wie że ten ślepy kurek zamontowany w jej kuchni to na pamiątkę dziecka co utonęło tutaj w kąpieli trzydzieści lat temu ale o nim to już naprawdę nikt nikt nawet kiedy odkręcisz nie popłynie ani ani kropla *** Ślady stopa za stopą stop ciała i ziemi Antoni Matuszkiewicz (ur. 1945 we Lwowie) – poeta, prozaik, eseista, tłumacz, animator życia kulturalnego na polsko-czeskim pograniczu. Od 1946 mieszka na Dolnym Śląsku. Ukończył historię na Uniwersytecie Wrocławskim i podyplomowe studia w zakresie muzealnictwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1981 członek zarządu Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego NSZZ „Solidarność” woj. wałbrzyskiego, organizator i redaktor naczelny pisma „Niezależne Słowo” (1980–1981 i 1989–1990). Internowany 13 XII 1981 r. Debiutował w 1972 w miesięczniku „Odra”. Jest autorem ponad trzydziestu książek poetyckich, prozatorskich, eseistycznych, wywiadu-rzeki z Andrzejem Szyszko-Bohuszem oraz redaktorem kilku regionalnych almanachów literackich. Ostatnio opublikował tom Wieszczyna i inne wiersze (2023). Członek założyciel Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, członek honorowy Polsko-Czeskiej Grupy Poeci ’97, współorganizator spotkań Den Poezie w Broumovie. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski i Krzyżem Wolności i Solidarności. Od 2008 mieszka w Martínkovicach koło Broumova w Czechach. Fotografia autora – David Magen.
- Xabier Cordal - wiersze
*** Zobaczyłem pierwszy obraz to był czarny krzyż pochowany u podnóża drzwi domu nie wiedziałem, co to jest nie mógłbym zacząć książki od napisania krzyża krzyże oznaczają zbyt wiele rzeczy czekałem zatem aż zwolni się miejsce pozostawał ze mną miesiącami jak porzucony wers był z metalu w odpowiednim rozmiarze by toczyć się po mojej dłoni potem zobaczyłem ścieżkę tak widziałem ją naprawdę za bramą zaniedbaną przez właścicieli być może wyjechali nieumyślnie stworzyli romantyczny ogród trawa wspinała się na krawędzie betonowej alei język zielonego mchu zapieczętował ślady kół przejeżdżały obok gdy ta posiadłość tętniła życiem jeśli drzewa pozostają samotne rodzą się groby chwiejące się gałęzie listopad zamykał mi oczy oddawały cień drzwi do wewnątrz mleko chore ciche w kuchni ona mężczyzna bez grzbietu śródatlantyckiego „nie chodź wyprostowany” nakazali mi wycofując zamyśloną dłoń z kraty i podążając długą drogą prowadzącą do mojego pokoju nauczyłem się czytać na połamanych kościach nocy pod żarówką z wosku tutaj w słonecznym splocie w grocie winy kiedy dni bolą tak bardzo wierzymy że jesteśmy nieśmiertelni jeszcze raz dzięki pisaniu tej ziemi która zapomina nazwy rzeczy zacisnąłem dłoń na zimnym żelazie splątały się korzenie łodygi i niebieskie drzwi *** boisz się ptaków ponieważ są starsze niż twoje oczy *** nic ci nie powiedzieli, w kształcie łabędzia się rodziłeś ale w końcu rozpoznałeś morze przez okno pomyślałeś: pochowajcie mnie w piosence pozostań w samym środku cały czas wiruj bez nostalgii, co za różnica, wybrzeże czy interior dla ciebie pieśń mulnika na jarmarku wszystkich świętych w gontán płynie smutno palonych kieliszkach i jest, i nie ma raju *** Uważasz, że to możliwe, by błękitny ocean rozstąpił się na dwoje? Im bardziej oddalasz się od połyskującej równiny morza tym staje się większa i większa. Tak jak miłość wewnątrz ciała Być może potrafisz spacerować po falach które przychodzą i odchodzą – wydają się rozmawiać bez końca ale to tylko zwierzę, które oddycha – i wznieść toast grzbietem dłoni do świeżej piany Pożądanie jest bogiem Jeśli miłość trwa wiecznie wracaj do swej samotności *** dla Mariam Ferreira i Chus R. Piñeiro Heloiza powiedziała mi pewnego wieczoru (tak, pamiętam szczegóły; myślę, że to przez Pindara i tamten czas teraźniejszy, który odmówił w sierpniu, tam gdzie Penalba odejścia z resztą czasu na ciemnym grzbiecie rzeki Sil) że poeta to ten, który pozwala, by pod jego podniebieniem narodził się ul Wtedy to zobaczyłem zobaczyłem, jak pszczoły zawieszają całe popołudnia nieważkie i ciepłe, na swoich skrzydłach słodkie brzęczenie innego świata Minął wiek Nikt nie zdoła tego wyrazić, opustoszałe ule niczego nie obiecuje tym razem ta ziemia jałowa która była stacją przesiadkową i zdołaliśmy mówić tylko o symbolach wiatr się rozchorował Poznasz królestwo zła po nieobecności pszczół tłum. Marta Eloy Cichocka Xabier Cordal – galicyjski poeta, absolwent filologii i nauczyciel języka galicyjskiego. Pracował jako felietonista w prasie cyfrowej (Vieiros, 2004-2010) i pisanej (O Correo Galego i Galicia Hoxe, 2007-2011), współpracował również z różnymi czasopismami artystycznymi i literackimi (od 1985 roku). Jako poeta znany jest zarówno z swoich indywidualnych zbiorów wierszy Arianrod (1993), Fruto do teixo (1994), Afásia (1997), A vella peneira a noite (2001) transmuta (2012), resistencia da auga (2018), jak i publikacji zbiorowych Unicornio de cenorias que cabalgas os sábados z kolektywem Ronseltz (1994). Jego twórczość znajduje się w rozmaitych antologiach. Jest również autorem tomu opowiadań Relatos para televisión (2019) i tekstów piosenek. Był scenarzystą filmu telewizyjnego A mariñeira (2008). Wybór załączonych przekładów autorstwa Marty Eloy Cichockiej jest owocem XII Obradoiro Internacional de Tradución Poética na wyspie San Simón w hiszpańskiej Galicji.
- Katarzyna Woydyło – Nic się nie stało
Wychodzę z bloku, potykam się na trzech schodach przed klatką i upadam na twarz. Z ust zaczyna sączyć się krew, a kiedy próbuję ją złapać palcami, trafiam tym wskazującym na dziurę w zębie. Nie mam połowy jedynki. Mroźne powietrze strzela znienacka w twarz, dostaje się dziurą pod język. Przytrzymuję je jak cudowny lek, jak lekarstwo na pulsujące bólem wnętrze. Chyba płaczę, na pewno płaczę. Boję się tego, co za chwilę zobaczę w lustrze. Powoli wracam do klatki, a ona przyjmuje mnie od razu po wpisaniu kodu na domofonie. Drzwi nie zacinają się, ciepło przedsionka klatki oblewa mnie tuż obok skrzynek na listy. Patrzę przez chwilę na puste i płaskie otwory metalu. Mam ochotę włożyć w nie głowę, przytrzasnąć klapką i zniknąć jak niedostarczona wiadomość. Byleby tylko nie musieć wracać, a od progu mieszkania nie musieć przepraszać. Przepraszać za bycie małą niezdarą, która jedyne, co potrafi zrobić, to nic. Cały żart ze słowem nic polega na tym, że słowo to oznacza wyłącznie bycie przegrywem. Czyli nic się nie stało. Czyli i tak nic w życiu nie osiągniesz, kochanie. Nie wiem, co chciałabym w życiu osiągnąć i czy w ogóle coś muszę. Wiem tylko, że jeśli słowo nic powtarza się komuś zbyt długo, to ta osoba chce w końcu zniknąć. Zaczyna jej przeszkadzać, że mogłaby znaczyć coś więcej, niż zero. W końcu może być jej ze sobą naprawdę źle. Ostatecznie nie wkładam głowy do metalowej skrzynki na listy. Podnoszę nogę, kopię w nią tak, żeby się trochę wygięła (klapka po prostu opada) i zadowolona z rumoru, jaki za sobą zostawiam, wybiegam z klatki jak ktoś. Ktoś więcej niż nikt. Biegnę, biegnę, bo wierzę, że ruch niesie obietnicę, choćby nawet taką okłamaną. Takie obietnice również czasami przyjmuję, choć i tak zawsze wiem, kiedy ktoś kłamie. Poznaję to po szybkim odbiciu spojrzenia, albo po słowie wpełzającym do ust czyichś wtedy, kiedy właściwych brak. Słowo niezgrabne, nie do końca poprawne, wciska się pomiędzy te prawdziwe. Nie zagnieżdża się jednak wśród nich swobodnie, mości się odrobinę za długo. Pozostaję już wtedy skupiona, prowadzę rozmowę do końca. Uważnie jak teraz, gdy biegnę. Z rzeczy cennych mam przy sobie klucze od chaty w prawej kieszeni, drugą jedynkę jeszcze w całości i o rozmiar za duże vansy. Za każdym razem coś tracę – myślę pod koniec trzeciego kółka wokół osiedla. Vansów byłoby szkoda najbardziej, dlatego rzucam się w śnieg nim spadną. Pozwalam, by śnieg wśliznął się najpierw za kołnierz kurtki, a potem pod mokrą od potu koszulkę. Z uśmiechem na ustach czekam na serię dreszczy. Nigdy nie leżałam w śniegu dłużej, niż kilka sekund, które matka lub ojciec kończyli komendą: no, wstawaj. Jeśli zdążyłam zrobić anioła, to tylko takiego do potrójnego trzepotu skrzydeł. Jeśli położyłam się, by spróbować złapać na język śnieg, to tylko do trzeciej śnieżki. Więcej leżenia w zimnym i mokrym miało przynieść chorobę. Czasem jeden anioł kosztował całą drogę powrotną usypaną z pogróżek i przepowiedni gorączki; czarnych zwiastunów dreszczy, które nadejdą tej nocy. Mogłam się bawić grzeczniej, nie krzyczeć na mrozie, nie ślizgać się tam, gdzie akurat ślisko. Mogłam ulepić bałwana. Nie za dużego, bo teraz wszyscy zamarzną, zanim go skończę, nie za małego, a takiego w sam raz. Bałwan nie musi mieć ozdób, niech będzie prosty, a już na pewno nie musi mieć mojego szalika. Nigdy nie leżałam na śniegu tak długo. Nie mam zegarka, a jednak obserwuję upływ czasu. Ostatnie godziny dnia przemijają, a ja niesiona na śnieżnym puchu wlatuję w ciemność. Noc otwiera przede mną wietrzne portale, wirujące drzwi bez klamek. Mogę przekroczyć je tylko raz, zmuszona porzucić przy tym ziemską powłokę. To, co po mnie zostanie, to słabe niewytrenowane ciało, splątane mrozem włosy i przydeptana para butów. Może lepiej byłoby zniknąć, myślę pierwszy raz w życiu. Odważna i silna jeszcze nie byłam, może po drugiej stronie w końcu by się udało. Dziarsko wyszłabym poza osiedle, ale wcześniej rozwiązałabym ostatnie kwestie z ojcem i matką. Nie musiałabym dłużej znosić ich spojrzeń i pytań, co dalej zamierzam. Puściłabym mimo uszu ich lekceważący ton głosu i wyznałabym, że mam ciekawy plan na przeżycie. Postanowiłam bowiem leżeć na śniegu i wstać dopiero wtedy, kiedy będę gotowa. Może dopiero wtedy, kiedy w głowie nadejdzie wiosna, albo kiedy zakiełkuje mi w sercu pewność, że sobie poradzę. Do tego czasu jednak poddam się zimie, pozwolę sobie na wichry i burze śnieżne. Niech tylko matka i ojciec nie ważą się mnie powstrzymać, ani otulać ciasnym płaszczem ich oczekiwań. Mniej więcej wtedy przestaję poruszać palcami u stóp. Prędkością myśli pobijam jednak życiowe rekordy. Innym razem bałabym się nocy, ale ta noc okryta śniegiem, nie straszy. Innym razem bałabym się samotności, ale samotność z wyboru, przynosi ulgę. Innym razem wróciłabym do domu przed zmrokiem, ale tym razem nie wracam. Dom powoli przychodzi do mnie. Najpierw wychodzi ojciec, chwilę później dogania go matka. Zdradza ich ubiór – obydwoje opatuleni są szalami wielkości koców. Przed klatką rozdzielają się bez słowa. Jedno idzie ostrożnie w prawo, drugie rozkopuje śnieg kozakiem i rusza w lewo. Nie oglądają się za siebie. Ręce wciskają w kieszenie puchowych kurtek. Musieli ustalić plan poszukiwań, każde szło bowiem z pewną dozą determinacji, pomimo niesprzyjającej pogody. Dalsza droga mogła być przecież długa, usiana gęstymi zaspami. Oni nie wydawali się na to zważać. Chociaż śnieg nie ustępował, a skrzypiał przy każdym kroku żałośnie, to nie był w stanie ich w poszukiwaniach zatrzymać. Matka będzie sprawdzać okolicę rur ciepłowniczych. Nie odważy się na nie wejść, ale dopuści do siebie myśl, że weszłoby na nie dziecko. Kiedy czasami pytała, gdzie było, dziecko kilka razy przyznało, że właśnie tam. To może jednak tam, pomyśli matka. Trzeba by iść szybciej, jeszcze szybciej, miejsc sprawdzić więcej. Dziecko mogło leżeć pod rurami zbyt długo. Śnieg mógł zalepić już dziecku powieki. Ojciec nie pójdzie śladem rozpuszczonego śniegu, nawet nie spojrzy w kierunku rur, które przez chwilę ogrzałyby jego dłonie. Ojciec wydepta ścieżki porannym psiarzom na łące. Będzie krążył i nie będzie wiedział, czy już tędy szedł. Jednak iść nie przestanie, tak samo, jak szukać nie skończy jej matka. Będą gonić za niczym i niczego w śniegu, prócz połowy jedynki przed klatką, nie znajdą. Zmarzną. Przemarzną. Będą przeklinać zimę i wszystkie rozmowy, które im z córką nie wyszły. Ochrypłym głosem kilka razy wypuszczą w noc jej imię, zniekształcone przez zmarznięte policzki. W końcu pomyślą, że już jej nie znajdą. Przypomną sobie ostatnią rozmowę i przedstawią policji jej wypraną z jaskrawych kolorów wersję. Zapytani, czy miała problemy, z kim zwykle się zadawała i gdzie bywała najczęściej, odpowiedzą zgodnie: była jak inne. W zeznaniach ugrzęzną jedynie w punkcie dotyczącym ich wzajemnych relacji. Będą brodzić w śniegu po łydki, a i tak nie przypomną sobie, kiedy ostatnio udało im się ją bezwarunkowo pokochać. Nie dodadzą otuchy zapewnienia policji: poczekajmy aż sama wróci do domu. Przeczeka ich powrót do domu, widok rozplątanych szali wielkości koców. Poczeka na migający niebieskimi światłami radiowóz i dopiero po wyjściu policjantów z klatki, pomyśli o powrocie. Ze skostniałymi w trampkach palcami i ze zdrętwiałym od zimna karkiem, wstanie i pójdzie w kierunku klatki. Tam na chwilę zatrzyma się przed cieniutką strugą krwi odbitą na śniegu. Kilka połączonych ze sobą kropel ustanowi początek i koniec, choć początek odbije się dużo wyraźniej na śniegu i pozostawi w nim wklęsły ślad. Nie przeprosi od progu. Do mieszkania wejdzie po cichu, ma swoje klucze. Zastanie ich w dużym pokoju, podejdzie do nich, jakby po prostu wróciła ze szkoły. Oni popatrzą na nią w oczekiwaniu na wyjaśnienia, ale kiedy ich nie dostaną, poczują ulgę. Matce będą drżały zaczerwienione od mrozu dłonie, ojciec rozpłacze się niemym szlochem. Ona zaś nie powie nic więcej, bo to, że na chwilę wyszła, nic dla niej nie znaczyło. Wróciła. Nic złego jej się nie stało. Katarzyna Woydyło (ur. 1992) – absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie Śląskim. Jej opowiadania opublikowane zostały w "Stronie Czynnej", "Tlenie Literackim" oraz w "Epei". Mieszka w Zabrzu.
- Adrian Krysiak – Madame Boikot
Kiedy skończyłem pięćdziesiąt lat, najpierw straciłem cierpliwość, a potem — w konsekwencji — inwencję, i wyczerpały mi się pomysły na życie, tak że nie potrafiłem już — wskutek smutku lub rozczarowań — ułożyć wszystkiego od początku i wymyślić siebie na nowo. Pozbawiony ambicji i perspektyw, wyprany z marzeń, za to pogodzony z nieuniknionym, przestałem podejmować jakiekolwiek próby zmiany czegokolwiek, zanurzony w dojmującym tu i teraz, pośród rozlicznych książek w pięciu językach, lecz bez kobiety władającej jednym, za to najistotniejszym, przy której budziłem się przez dwadzieścia lat, dzień w dzień, i przy której nie mogłem zasnąć przez pięć ostatnich, bo doprowadzała mnie, noc w noc, do szału, opowiadając o fermionach i bozonach, dekoherencji kwantowej, falach de Broglie’a i rozpraszaniu komptonowskim, bo akurat sypiała z jakimś fizykiem, wieloletnim kandydatem do Nagrody Nobla, no w każdym razie bez byłej żony, której zresztą z całą pasją nienawidziłem, odkąd okazało się, że jej ulubionym pisarzem jest Murakami, a nie Borges, jak utrzymywała do tej pory. Szczerze mówiąc, potrafiłem rzucić w niepamięć jej liczne zdrady — nawet tego wieloletniego kandydata do Nagrody Nobla — i złorzeczenia, kaprysy i fanaberie, roztrzaskane zastawy, chimeryczne nastroje i przeciągające się miesiącami milczenie, ale nie potrafiłem pogodzić się z myślą, że przez te wszystkie lata tak mnie okłamywała w kwestii absolutnie fundamentalnej. Wyczekiwałem więc końca świata, jaki by on nie był. Czekałem. I czekałem. I czekałem. *** Owego roku koniec świata nadszedł jednak zupełnie niespodziewanie. Dał o sobie znać niezbyt głośnym dźwiękiem powiadomienia, sygnalizującym nową wiadomość w skrzynce odbiorczej. Właściwie to — wystarczył szybki rzut oka na pole tematu — najnowszą odpowiedź z wydawnictwa, kolejną z serii dwudziestu trzech uprzejmości wymienionych z przemiłym redaktorem. Bo musicie wiedzieć, że jestem pisarzem, i to najwyższej próby. Tak dobrym, że aż niepublikowanym, jeśli nie liczyć kilku wzmianek w pismach literackich wątpliwej jakości. Przymilny redaktor napisał: „Niestety, jednak nie zdecydujemy się na publikację. Poszczególne fragmenty bardzo nam się podobają, mamy jednak wrażenie, że książce jako całości brakuje trochę oddechu, śmiałości artystycznej, jakiegoś wychylenia w przyszłość. Muszę przyznać, że ma Pan ogromną kulturę literacką, wyrafinowany gust literacki oraz świetne pióro, więc to, czego brakuje, z pewnością przyjdzie, prędzej czy później. Dlatego z uwagą będziemy śledzić Pańskie poczynania jaki pisarza i chętnie przeczytamy kolejną Pańską propozycję. Zwłaszcza jeśli będzie to zbiór opowiadań, a nie powieść. Powieści publikujemy już i tak zbyt wiele i są zazwyczaj tak niewyobrażalnie chujowe, że to przechodzi ludzkie pojęcie”. Znając dość dobrze rodzimy rynek wydawniczy i jego produkty uboczne, nie mogłem się nie zgodzić, więc się zgodziłem. Z drugiej strony, mając świadomość dość jednak zaawansowanego wieku, nie byłem pewien, czy cokolwiek jeszcze przyjdzie, nieważne czy wcześniej czy później, w moim wieku debiut zakrawał trochę na próżność i kabotyństwo. Każda rewolucja zasadza się na determinacji, mnie zaś jej brakowało. Po takim dictum nie pozostało mi nic innego, jak się napić. Jak już się napiłem — starym zwyczajem — zniknąłem na kilka miesięcy, a potem odnaleziono mnie w zupełnie innym mieście w obcym kraju, gdzie zdążyłem ułożyć sobie życie pod przybranym nazwiskiem. Zajmowałem się… zresztą nieważne, czym się akurat zajmowałem, na pewno czymś nielegalnym, nieetycznym i raczej lukratywnym (najprawdopodobniej był to handel hybrydami psów nieuznawanych przez żadne szanujące się stowarzyszenie kynologiczne bądź pisanie pod pseudonimem tanich powieści erotycznych), dość powiedzieć, że miałem — po raz pierwszy — rodzinę, i — nie pisząc — byłem naprawdę szczęśliwy. Sielanka nie trwała jednak długo, odnaleźli mnie w obcym kraju i, pod wpływem złych podszeptów i wcale licznych namów zaprzyjaźnionych redaktorów wątpliwej jakości pism literackich, którzy pragnęli wydrukować więcej fragmentów mojego opus magnum, porzuciwszy nowo nabytą rodzinę i szczęście, powróciłem do kraju sosny, jego mać. Jak pisał Edmundo Paz Soldàn: „Człowiek wraca z podróży z pełnymi kieszeniami, czegoś się dowiedział, o czymś zapomniał, zatruty i chętny, by zatruwać, żeby to, co jest, przestało być szybciej niż zazwyczaj przestaje, żeby królestwo tymczasowości raz na zawsze wbiło pazury w ten świat” *( Powróciłem więc, z pustymi kieszeniami, o wszystkim zapomniawszy, nie wiedząc, co dalej, zatruty postępowymi ideami, z mocnym postanowieniem oddechu, śmiałości artystycznej, jakiegoś wychylenia w przyszłość. Żadnych przeciągających się opisów stanów emocjonalnych, rozlicznych metaliterackich nawiązań czy nachalnych dygresji — mówiłem sobie — radykalne ograniczenie przymiotników i przysłówków, jak radził poczytny amerykański król wśród pisarzyn, zero dopowiedzeń i niedopowiedzeń, subtelnej ironii i wyrafinowanego języka, depresyjnych typów spod ciemnej gwiazdy o bogatym życiu wewnętrznym, piętrowych metafor i niekończących się wyliczeń, anafor, metonimii, aliteracji, parentez, para- i quasi-cytatów, programowego narzucania arbitralnych ograniczeń formalnych, nawiązujących w strukturze do metody oulipijczyków, zaniechanie stylu eseistycznego i „udziwnień” w rozumieniu tego przeklętego formalisty Szkłowskiego, ponieważ zrozumiałem, że muszę zrezygnować z siebie i swojego stylu, muszę wręcz zaniechać stylu, wyzbyć się go, by odnieść sukces. Tak się, kurwa, wychylę, że nieomal z balkonu nie wypadnę, niczym Hrabal. Bądź co bądź, pragnąłem stać się przebojowy przebojowością pięćdziesięciolatka po przejściach, wulgarny jak skurwysyn i bezczelny bezczelnością totalnego amatora, któremu wydaje się, że zdobył najwyższą wiedzę w dziedzinie, którą interesuje się od tygodnia, bo przeczytał góra dwie książki na temat hodowli jebanych rybek akwariowych. A jakby tego było mało, w najmniej spodziewanym momencie, w okresie kompletnego przewartościowania idiosynkratycznego stylu, poznałem kobietę reszty swojego życia, o co najmniej dwadzieścia lat starszą ode mnie, oszałamiającą. Zawsze byłem trochę à rebours, nie powinno więc dziwić, że nawet kryzys wieku średniego musiałem przechodzić niestandardowo, ja, który zawsze wybierałem kobiety w swoim wieku, w ogóle mało raczej w tej kwestii doświadczony, nagle zainwestowałem uczuciowo w partnerkę sporo starszą, jak gdybym w ten sposób pragnął odegnać od siebie śmierć i scedować całą odpowiedzialność życia na nią, sam nie wiem. Madame Boikot, bo tak kazała się tytułować, była bodaj najstarszą czynną zawodowo barmanką w całej Europie Środkowo-Wschodniej. Miała pomiędzy siedemdziesiąt a sto dwadzieścia lat, nie sposób dociec. Od razu zdobyła moją sympatię, gdy zamówiwszy kolejną wódkę, usłyszałem wyskrzeczane jej przeżartym papierosami głosem: „Nie przejmuj się, dzieciaku, po pierwszej pięćdziesiątce najczęściej następuje druga”. No i zakochałem się jak małolat. W tym głosie, w jej dramatycznej ekspresji aktorki kina niemego i wiecznie rozcapierzonych palcach, swoistej pretensjonalności, głębokich zmarszczkach, arystokratycznych gestach i permanentnym makijażu, leniwym oku i sporych rozmiarów brodawce po lewej stronie ust. Nie będę ukrywał — to nie było pożądanie, lecz zauroczenie, nie chodziło o seks, a właściwie nie tylko o to, raczej chciałem chodzić z nią na długie spacery po plaży, trzymać się za ręce, wyjechać za miasto, by wspólnie obejrzeć wschód słońca, robić zakupy, zwyczajnie spędzać z nią czas i dzielić się nic nieznaczącymi uwagami o pogodzie i co będzie na obiad, całe to imaginarium miałkich, banalnych, rzucanych od niechcenia uwag o stanie świata, bo wiedziałem — siłą wieku i mimo wszystko doświadczenia — że właśnie na tym polega miłość, najdebilniejsza ze wszystkich ludzkich słabości. Byliśmy więc razem i wypracowaliśmy rutynę, która wyznaczała tempo dnia: ranki spędzaliśmy na pijaństwie, popołudnia na cudzołóstwie — wbrew moim wcześniejszym oczekiwaniom tyleż sensualnym, co czysto fizjologicznym — a wieczory mitrężyliśmy, ja zaś chciałem krzyczeć coś o chwili, żeby trwała, bo jest piękna. Potem z kolei chciałem ją zabić. Madame Boikot. *** Nie wiedziałem o niej nic poza tym, że w młodości wiodła awanturnicze życie w Paryżu, serwując absynt, uwodząc kogo się dało i „wydymając krnąbrne usteczka”, jak sama to określiła. Więcej mówić nie chciała, wymawiając się słabą pamięcią. Wspomniała tylko, że zawsze odmawiała udziałów w wernisażach, premierach i rautach, ponieważ lubiła tańczyć, nie znosiła zaś koterii i konfekcji, a podobne wydarzenia miały — w jej przekonaniu — coś ze środowiskowej buty, chucpy i minoderii. Pracując jako kelnerka w kawiarni artystycznej, poznała podobno samego Georges’a Pereca. Umierałem z ciekawości, jakim był człowiekiem i jak to spotkanie przebiegło, ale ona tylko stwierdziła, iż „żył jak nikt inny, umarł jak każdy”. Nie wiem, czy jest to epitafium godne wybitnego pisarza, ja w każdym razie byłbym trochę rozczarowany, gdyby ktoś tak o mnie powiedział, zwłaszcza tyle lat po mojej śmierci, gdy nic nieznaczące zetknięcie dwojga ludzi ma przecież czas, by przedzierzgnąć się w pełnoprawną anegdotę, kończącą się zaskakującym bon motem. Niemniej chciałem ją zabić. Co prawda tylko raz, przez krótką chwilę, nie z mojej winy, za to pod wpływem, lecz to nie zmienia faktu, że doświadczyłem syndromu Raskolnikowa, gdy ona akurat witała mnie w drzwiach, a ja stałem z siekierą w ręku — nie mam pojęcia, co siekiera robiła w moich rękach — i rozważałem wszystkie za i przeciw. Czy myślałem o „Trzeba zabić tę miłość” Morgensterna, czy o „Miłości” Hanekego — nie jestem w stanie ustalić. Wiem tylko, że zdałem sobie sprawę, że za stary jestem na takie efekciarskie gesty, będące przywilejem młodości, niech młodzież morduje staruszki siekierami, im jeszcze wolno zdobywać się na brawurę, i jej nie zabiłem, choć — przyznam — byłem dość blisko. Gdybym miał kilka tygodni więcej na zastanowienie, stojąc pod jej drzwiami i patrząc jej w oczy, gdyby czas się wtedy zatrzymał albo przynajmniej zdecydowanie zwolnił, możliwe, że inaczej by się to skończyło. Możliwe też, że wcale nie, ponieważ wyobraziłem sobie — nadal pod jej drzwiami, przed ich otwarciem — samego siebie po zbrodni, bezpowrotnie zbrukanego, raczej przecież nie uszłoby mi to na sucho, w tym wieku niełatwo zawiera się nowe znajomości i trudno przywyknąć do nowego adresu, i żal mi się zrobiło samego siebie, nie byłem gotów na stawienie czoła konsekwencjom zabójstwa z premedytacją. Oczywiście, starałem się zasięgnąć języka u stałych bywalców baru, w którym nadal pracowała. Wiele osób łączyło ją z kinem. I tak niektórzy twierdzili, że to ona była małą dziewczynką pojawiającą się na chwilę w początkowych kadrach „Złodziei rowerów” Vittoria De Siki, inni zaś utrzymywali, że znajdowała się pośród dziewcząt na lotnisku w „Playtime” Jacques’a Tatiego, jeszcze inni byli święcie przekonani, że można ją zobaczyć w grupie znajomych czekających na powrót Mabel ze szpitala w „Kobiecie pod presją” Cassavetesa. Nie wierzyłem w żadną z tych historii. Ponadto ktoś napomknął, że podobno łączył ją przelotny romans z Jeanem van Heijenoortem i to rzeczywiście wydało mi się najbardziej wiarogodne. Przypomniało mi się, o czym dumałem, gdy stałem pod jej drzwiami z siekierą w ręce. Otóż nie był to żaden z wymienionych filmów, raczej cytat z Ricardo Piglii: „[p]o trzydziestce […] jesteśmy już tylko smutnym zlepkiem mrzonek i wspomnień po kobietach, które zastrzeliliśmy z dubeltówki”. **( Może przez moment poczułem, że po pięćdziesiątce jesteśmy już tylko smutnym zlepkiem mrzonek i wspomnień po kobietach, które zarąbaliśmy siekierą, a przynajmniej z takim planem udawaliśmy się pod drzwi ich mieszkań. Symptomatyczna wydała mi się też reakcja samej Madame Boikot; otóż widząc mnie z potencjalnym narzędziem zbrodni w ręce, powiedziała zblazowanym tonem: „Wedle Witkacego Lew Tołstoj twierdził, że człowiek, który nigdy w życiu swym nie zapalił papierosa, nie jest zdolny do prawdziwej zbrodni w całym znaczeniu tego słowa”. Jak mówiłem, absolutnie oszałamiająca. W międzyczasie, prawdopodobnie z powodu silnych przeżyć, zapomniałem o uprzednio deklarowanym oddechu, śmiałości artystycznej, wychyleniu w przyszłość, wreszcie o wbijaniu pazurów w rzeczywistość. Stępiałem, a stępiawszy, na powrót stałem się tym, kim byłem, już to niewolnikiem stylu, już marną namiastką pisarza, pamiętającego jednak o słowach pewnego bodaj Irlandczyka, który bez cienia przesady powiedział podobno, że zostawia krytykom literackim materiał na kilkaset lat badań. Nie mogąc liczyć na uznanie za życia — w tej chwili nie jestem pewien, czy po pierwszej pięćdziesiątce zawsze następuje następna — przygotowuję się rzetelnie na sławę pośmiertną. Oczywiście, głęboko wierząc jedynie w życie pozagrobowe, nie śmiem twierdzić, że czeka mnie cokolwiek, choćby i rozpoznawalność, jednak wolę się zawczasu przygotować; szkoda by było, gdyby jednak ktoś po latach odkrył moją twórczość i nie znalazł w niej niczego zaskakującego, nic, czego warto by szukać. Krótko mówiąc, byłaby to wielka strata dla potomności i trochę jednak wstyd dla autora. Swoją drogą, musicie wiedzieć, że zawsze, to jest odkąd pamiętam, odczuwałem silną awersję do nikotyny. Odrzucał mnie nie tylko sam zapach, lecz nade wszystko akt palenia, sposób trzymania papierosa i tempo rozmowy, równocześnie zbyt szybkie — biorąc pod uwagę następstwo tematów oraz samą ich liczbę — i zbyt wolne — zważywszy na upływający czas. Uważam, że człowiek palący tak bardzo pragnie nabrać głębi, że gubi swojego interlokutora w domysłach, starając się być bardziej interesującym niż to konieczne; gdy się nad tym dobrze zastanowić, nie ma potrzeby bycia interesującym, to dość stara, ale jednak mało atrakcyjna słabość ludzi z założenia mało interesujących. Stąd też najwięksi palacze wśród Europejczyków — Francuzi i intelektualiści — nie dość, że są mało zajmujący, to są też najbardziej mętni w wywodach i nie sposób otrzymać od nich jednoznacznej odpowiedzi na najprostsze choćby pytanie. Oni nie mówią, by coś zakomunikować, oni mówią, by mówić, jak gdyby mówienie sprawiało im fizyczną przyjemność; nie rozmowa, lecz mówienie właśnie. Tym samym pytania retoryczne zaczynają pełnić funkcję riposty, półsłówka — równoważników zdań, a dygresje i chwyty erystyczne stają się erzacem informacji, oni zaś — przede wszystkim Francuzi i intelektualiści, ale nie tylko — brandzlują się własnym pustosłowiem w imię wyrafinowania i w oparach papierosowego dymu. Zresztą nawet najwięksi nie uniknęli blagi. Na przykład Juan Ramón Ribeyro, skądinąd znakomity literat, poświęcił swemu nałogowi cały esej zatytułowany „Tylko dla palaczy”. Pisze tam na przykład: „Palenie stopiło się prawie ze wszystkim, co robiłem. Paliłem, nie tylko przygotowując się do egzaminów, lecz także gdy oglądałem film, grałem w szachy, podrywałem jakąś ślicznotkę, spacerowałem sam po wybrzeżu; gdy miałem problem i go rozwiązywałem”, jak również: „Papieros pozwala nam połączyć się z ogniem i nie dać się spalić. Ogień jest na jednym końcu papierosa, a my na drugim. Dowodem bliskiego kontaktu jest fakt, że papieros pali się, ale to nasze usta wydychają dym. Dzięki temu wynalazkowi czynimy zadość pierwotnej potrzebie religijnej łączności z czterema żywiołami, z których bierze się nasze istnienie”. ***( Oczywiście, jako że Peruwiańczyk był nielichym erudytą, bez wahania czyni aluzje albo i nawet bezpośrednio nawiązuje do takich autorów, jak Molière, Mann, Gide, Svevo, Flaubert, Gorki czy Hemingway. Warto by do tego spisu — by uczynić go nieco pełniejszym, naturalnie — dodać postaci takie, jak Duchamp, Munch, Camus, Bolaño, Perec, Cortázar czy Andrés Barba. Nie mam pojęcia, co tak skompilowana lista miałaby reprezentować, jestem jednak przekonany, że lista zawierająca więcej nazwisk jest pełniejsza od listy, zawierającej nazwisk mniej. Bądź co bądź, żeby już nie przedłużać tej niekończącej się dygresji, pragnę zauważyć — nota bene, temu jednemu spostrzeżeniu służył cały ten dość długi wywód — że wskutek abstynencji nikotynowej nie potrafiłem popełnić zbrodni, którą powinienem był popełnić, by sprowokować śmierć i w ten sposób jej uniknąć, co było do udowodnienia. Inna anegdota łączyła jej pobyt w Paryżu z osobą niejakiego Antoniego (Antona) Adamovskiego, eksperymentalnego twórcy teatru offowego i animatora życia kulturalnego zubożałych mas, teoretyka teatru, scenografa, reżysera, założyciela awangardowej grupy, która na pierwszy plan wysuwała język sztuki, przy programowym ograniczeniu pozostałych środków wyrazu. Adamovski zgromadził wokół siebie grupę entuzjastów, uważających go już to za mesjasza, już za zręcznego prowokatora, będącego przepustką na salony bohemy. O ile mi wiadomo, udało im się wspólnie zrealizować — nie w Paryżu, lecz na prowincji — „Nadobnisie i koczkodany” Witkacego, „Pokojówki” Geneta i „Nosorożca” jakiegoś rumuńskiego dramatopisarza. Madame miała też sama pisać sztuki, ale żaden tekst się niestety nie ostał; sama wspomniała raz, że wszystkie je spaliła, zadając tym samym kłam — przez okazanie — ryzykownym deklaracjom Bułhakowa. Koniec końców, jako że spektakle nie cieszyły się zainteresowaniem publiczności, a wszystkie zgromadzone środki pieniężne zostały przeznaczone na zakup dewocjonaliów oraz narkotyków, trupa uległa samorozwiązaniu podczas prób fragmentów „Króla-rybaka”, Anton wyemigrował do Ameryki Południowej, Madame Boikot nie zrobiła kariery dramaturgicznej, pozostał sam trup. Im lepiej ją znałem i im mniej o niej wiedziałem, tym częściej dopowiadałem sobie możliwe choć mało prawdopodobne koleje jej losu, tworząc w ten sposób mozaikę życiorysów, palimpsest potencjalnych przeżyć. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że moja inwencja twórcza i pomysłowość nigdy wcześniej ani później nie były tak żywiołowe i nieposkromione jak w okresie, gdy z nią byłem, to ona zaprzęgała moją wyobraźnię do wytężonej pracy. Przecież, biorąc pod uwagę jej zaawansowany a trudny do ustalenia wiek, nie mogłem wykluczyć, że to właśnie ona wynalazła koło, odkryła dla świata twórczość Soulages’a, Hartunga, Mathieu i de Staëla, że to z jej rąk Kim Nguyen Baraldi otrzymał pierwsze wydanie „Życia instrukcji obsługi” na niedzielnym ryneczku w Saint-Aubin w Tuluzie, że to ona osobiście inspirowała krytykę grupy Young British Artists z Damienem Hirstem na czele, od Szostakowicza otrzymywała listy z Żukowki, Kujbyszewa i Moskwy, dla niepoznaki adresowane do niejakiego Izaaka, była świadkiem, jak Czarodziej z Rygi zdobył mistrzostwo świata, by już w następnym roku stracić tytuł, że to ona nieoficjalnie pomagała Ianowi Monkowi w przekładzie dwóch pierwszych książek Daniela Pennac, że po północy zostali już tylko oni — Ribeyro, Panchito, Santiago i Madame Boikot — popijając pożegnalne wino przy barze w Relais Odéon. Nadal nie mogę przeboleć, że nigdy nie przeczytam żadnego z jej dzieł scenicznych, niewystawionych przez awangardową grupę Adamovskiego, zapomnianych, prawdopodobnie zniszczonych przez samą autorkę. Zważywszy na mój nowo nabyty temperament, umiejętnie stymulowany jej obecnością, nie mogłem nie uzupełnić luk i nie wymyślić sztuki, której ona — jak mniemam — nigdy nie napisała. Rzecz rozpoczyna się od iście beckettowskiej sceny, beckettowskiej w zarysie, nie zaś w ogóle — podejrzewałem swoją kochankę o różne bezeceństwa, nie śmiałbym jednak zarzucić jej aż takiej lakoniczności — oto widzimy kobietę, około pięćdziesięcioletnią, która stoi na balkonie. Poszarzały włos wyraźnie zwichrowany, dekolt — ledwo, ledwo zasłonięty przez halkę po babci nieboszczce — w rozsypce. Choro wygląda. Załamuje ręce. Rozpacza. Na balkonie oprócz niej pusty karmnik dla ptaków i tak samo pusta popielniczka. Oraz paczka cukru. Kobieta nie może wejść do mieszkania. Nie rozumie i nie dowierza. Zwraca się w lewą stronę sceny, w kierunku wielkiego nieobecnego, który nigdy nie odpowiada. Po prawej dyskutuje z sąsiadami. Ci rozmawiają, jednak bardziej z sobą niż z nią, stanowią ucieleśnienie przeróżnych postaci znanych skądinąd, przypadkowych plotkarzy z klatek schodowych, wścibskich okupantów balkonów, emerytów i rencistów inwigilujących najbliższe otocznie, tajnych współpracowników służb i informatorów policji, nie do końca świadomych jej absurdalnego położenia. Lecz i ona się zmienia ze sceny na scenę, podzielonych na pięć składowych: wiosna, lato, jesień, zima, śmierć; od zaprzeczenia przechodzi do gniewu, od gniewu do targowania, po targowaniu następuje depresja, po niej zaś akceptacja. Główna bohaterka, określona mianem „kobiety o nieustalonym statusie ontologicznym”, funkcjonuje gdzieś pomiędzy rzeczywistością a fikcją, pokutując „za partyzantów, powstańców i legiony, za kobiety, co los wlecze”. Mimo że w początkowych partiach krzyczy jeszcze: „Przecież ja żyję, nie mogę życia na balkonie spędzać. Strawi mnie ten balkon niechybnie, głodem zmorzy”, to później staje się pacjentką, która nie reaguje na dotyk, nie reaguje na próby podjęcia kontaktu werbalnego, nie utrzymuje kontaktu wzrokowego, bo przestało jej zależeć. Pacjentka przestaje być pacjentką, staje się powłoką pacjentki, egzystencją bez esencji, protezą istoty żywej. W finalnym akcie stwierdza: „To nie wydarzyło się w pojedynczym akcie, cały powrót stanowił jak gdyby proces, ewentystyczny łańcuch, w którym gradualistycznie urzeczywistniała się moja potencjalność. Państwo nie rozumieją. Dojrzewałam do tego. Powracałam do siebie partiami, kawałek po kawałku odzyskiwałam kolejne części siebie, aż złożyły się w całą postać, z tymi samymi fobiami i lękami, co poprzednio. Nie jestem zdrowa” oraz wyznaje, że tym, co ją zmotywowało, był „Głównie strach i wynikająca ze strachu wola przeżycia. No i ta nieustanna obawa przed rozczarowaniem otoczenia, bo co ludzie powiedzą? Można by rzec, że uratowała mnie drobnomieszczańska mentalność”. Na sam koniec następuje ekspiacja: „Taka właśnie byłam. Albo zapominałam wszystko od razu, albo nigdy, bo wydawało mi się, że nie ma nic zabawniejszego niż ludzkie nieszczęście. Moje błędy stanowiły sens życia, jego jedyny cel, a słowa były wszystkim, co mi pozostało. Cały czas histerycznie pragnęłam spokoju i zapomnienia. A później, gdy wreszcie nadeszły, przeklęte a upragnione, odczułam całą potworność sytuacji, która stała się moim udziałem. Ale nauczyłam się, że jest nadzieja, że jutrzenka przynosi nowy dzień, który możemy uczynić lepszym. Nawet jeśli upadnę, to zrobię to dobrze, lepiej niż inni. Dostanę lepsze noty za styl”. Gdy jej rozmówcy odchodzą, ona cytuje fragment z „Bladego ognia” Nabokova („I byłam jak gdyby cieniem jemiołuszki, zabitej przez pozorną głębię szyby…”) i zaczyna za nimi biec, jednak wpada na szybę i odbija się od niej. Próbuje ponownie, z podobnym skutkiem. Dotyka szyby i uzmysławia sobie jej istnienie. Zostaje sama. *** Momentami nie mam nawet pewności, czy naprawdę istniała, jak gdyby była tylko kaprysem mojej wyobraźni, elementem rzeczywistości pomijalnym w planie wszechświata. Nie wiem już, czy spotkała Pereca ani czy mogła oglądać na żywo mecz Tala, czy zagrała w „Kobiecie pod presją” Cassavetesa, czy to do niej pisał Szostakowicz, czy romansowała z Jeanem van Heijenoortem, wreszcie czy natknęła się na mnie w najgorszym momencie mojego życia. Jeśli jednak gdzieś tam była, nawet jeśli nigdy na siebie nie wpadliśmy i nie zamieniliśmy z sobą słowa, nie wypowiedziała wszystkich tych lakonicznych zdań, zupełnie niebeckettowskich, i jeśli dane jej było zachwycić się czymkolwiek większym niż ona sama, to mam przekonanie graniczące z pewnością, że jedna jest rzecz pewna i niepodważalna, że jednemu nikt nie ma prawa zaprzeczyć, to jest że po północy zostali już tylko oni — Ribeyro, Panchito, Santiago i Madame Boikot — popijając pożegnalne wino przy barze w Relais Odéon. *( przeł. T. Pindel **( przeł. B.Jaroszuk ***( przeł. N. Pluta Adrian Krysiak (ur. 1987) – mieszka i pracuje w Poznaniu. Z wykształcenia lingwista, z zawodu lektor języków obcych z zacięciem krytyczno-terapeutycznym, tłumacz, korektor i redaktor. Zainteresowania: hiszpańsko- i francuskojęzyczna literatura awangardowa i eksperymentalna, metafikcja, sztuka XX-wieczna, teatr absurdu, jazz, flamenco, fado, filmy Bergmana, Tarra, Miguela Gomesa. Publikował w „Helikopterze”, „Fabulariach”, „Stronie Czynnej”, „Drobiazgach”, „Tlenie Literackim”, „Wizjach”, „Trytytce”, „Gazeta Musi się Ukazać” oraz „Obszarach Przepisanych”. Raczej mizantrop, więc ogólnie milszy mu pantofelek.
- Marcin Zegadło – / obraz / może / zawierać/ (Marta Eloy Cichocka)
„Obraz może zawierać..." - tekst, który czytamy, kiedy z jakiegoś powodu nie ładują się dane obrazu. A zatem "obraz może zawierać" coś czego zawierać nie musi. Obraz, który może wyprodukować nasza wyobraźnia, sztuczna inteligencja, algorytm, przyszłość lub zrobiła to już jakaś przeszłość. Pochodzenie obrazu w takim wypadku znajduje się w we mnie, w tobie, w kimś, kto zderza się z symboliczną pustką - a może z obietnicą czegoś, co za chwilę nastąpi. Jednocześnie obraz przychodzi z jakiegoś "na zewnątrz". Obraz pochłania nas i stajemy się częścią obrazu. Jesteśmy jednym z miliona pikseli, które widziane z odpowiedniej odległości tworzą kolejne wizerunki kosmosów, które wirują tworząc niespokojną współczesność. Ta książka szczególnie dzisiaj wybrzmiewa złowrogo, bo to jest opowieść o końcach świata, które wydarzają się niepostrzeżenie. A zatem, obraz może zawierać "miasto, niebo, słońce", "szkielet dorosłego", "rozsypane jabłka ", "oszklone hotele", "pomarańczową kurtkę mężczyzny siedzącego na rumowisku", "dwoje zabitych dzieci", "pięć tysięcy hełmów", "buty depczące półnagie oplute ciało". Obraz może zawierać "ekran który może zawierać...". To zawsze są jakieś pętle. Uwikłania. To są historie, które lubią się powtarzać. To prawdopodobieństwa i fakty. Zmyślenia, mrzonki i historie, które wydarzyły się naprawdę, "wkurzone kobiety sfrustrowani mężczyźni wściekli przedsiębiorcy". Jest w tych wierszach zamknięty w porządek - chaos zdarzeń, jest w nich ostateczność losu tych, którzy codziennie budzą się i zasypiają, a później, kiedy "wzdrygnie się ziemia i połknie tysiące śniących ludzi" inni "czekają w nocy na śniegu dwie godziny zanim odważą się wrócić po ciepłe kurtki i buty". U Eloy Cichockiej światy wydarzają się równolegle. Jest w tych lirykach napięcie, które pojawią się w chwili oczekiwania. Coś ostatecznie zawsze wyświetli się na ekranie. To może być on lub ona, to mogą być ich dzieci, jej ojciec, czyjąś śmierć, rewolucja lub wojna. Jest tutaj atmosfera "złych wieści", jest wisząca nad nami ciemna chmura, a jednak żyje się, bo u Eloy Cichockiej życie tętni, pulsuje. Oddycha się tutaj rozpaczliwie chwytając powietrze, żeby zdążyć zrozumieć, zanim wszystko zniknie, ponieważ "obraz może zawierać" również pustkę po nas. To wybrzmiewa w tych wierszach. Z tym się jest i to we mnie "po tych wierszach" zostaje. Do tego chcę wracać, bo Eloy Cichocka w mistrzowski sposób łączy intrygującą formę z uważnym komentarzem do współczesności - reportażem z otchłani jaką jest życie "tu i teraz", z mroku jakim jest człowiek. Konstrukcja tomu to niemal matematyczny układ tekstów, które chwytają w kolejne nawiasy, frazy zapętlajace się, następujące po sobie - tak jak następują po sobie doniesienia medialne - wbijają się w naszą świadomość. Dowiadujemy się że "(...) politycy spotykają się niszczą sobie schrony/ dzwonią do siebie robią sobie selfie tweetują że dziś są wielkie czasy i pora na wielkie poświęcenia/ bo jest nas tutaj już osiem milionów", innym razem "obraz może zawierać "(...) domy z ogródkami hamaki przedszkole" albo "(...) początki życia po horyzont/ morze atlantyk pacyfik (...)". Wszytko jest petlą, domkniętym układem zdarzeń - zdaje się mówić autorka. Jest czymś w czym nie sposób dostrzec sensu, bo "obraz może zawierać kosmos który/ może zawierać ekran który może / zawierać obraz który nic nie zawiera/ niczego nie udowadnia nic nie znaczy" - "a łańcuch ten/ wielkiej lekkości/ zrobiony jest z hałasu" Ta książka jest systematyzowaniem jazgotu, który generuje rzeczywistość - jakkolwiek ją rozumiemy. *** Poezji Marty Eloy Cichockiej towarzyszę od wielu lat i nawet jeśli jej nowy tom wierszy byłby jedyną wydaną przez nią książką, byłbym przekonany, że ta niezwykle utalentowana poetka, tłumaczka i fotografka, jest jednym z najcenniejszych zjawisk we współczesnej polskiej poezji i jest tak wbrew temu, co często nam czytelnikom próbuje się wmawiać. Sięgnijcie po tę książkę koniecznie. / obraz / może / zawierać/, Marta Eloy Cichocka, Wydawnictwo Lokator, Kraków 2023 Tekst opublikowany pierwotnie na stronie Księgozbiry: https://www.facebook.com/pogrzebwpapierach Marcin Zegadło (ur. 1977) - poeta, recenzent, publicysta, autor 7 tomów wierszy, ostatnio wydał Martwe i Ozdobne (2022), ósmy tom wierszy ukaże się na początku przyszłego roku. O książkach pisał do „Gazety Wyborczej” i „Newsweeka”.
- Grzegorz Tomicki – Stop ciała i ziemi, czyli na marginesie i w centrum poezji Antoniego Matuszkiewicza
Źródło poezji Widzieliśmy się tylko raz. Spotkanie autorskie w Bukowcu – mniej więcej na pograniczu Karkonoszy i Rudaw Janowickich – odbywało się częściowo pod dachem Domu Pracy Twórczej „U Hrabiny”, ale w zasadzie na wolnym powietrzu (salony!). O ile dobrze pamiętam, w maju. Tak się szczęśliwie złożyło, a może tak to zostało zaplanowane, że poeta siedział na tle gór i górnoreglowych lasów z dobrze widoczną w głębi Śnieżką. Wyjątkowo adekwatnie dobrany kontekst. Ze zmierzchem zrobiło się chłodniej, na co mało kto chyba zważał – ja w każdym razie nie. Nie zadawałem żadnych pytań. Wiadomo, im człowiek mniej mówi, tym lepiej słucha. To był dobry czas na odbieranie bodźców ze strony świata. Na powściąganie własnych oczekiwań i roszczeń. Na przyjmowanie tego, co przychodzi z zewnątrz. Otwartość – tak zapamiętałem moje ówczesne nastawienie. Dlaczego o tym wspominam? Otóż wyniosłem z tego spotkania zwłaszcza jedno stwierdzenie, które w pamięci utkwiło mi zapewne już subiektywnie przekształcone (czego człowiek dokładnie nie zapamięta, to sobie bezwiednie dopowie), więc uprzedzam, że nie zacytuję go literalnie. Antoni Matuszkiewicz powiedział mniej więcej, że poezji w zasadzie nie trzeba wymyślać. Poezja jest wszędzie. W polu, w lesie, na ulicy, na drodze, w domu. W tym, na co patrzymy, czego dotykamy, co słyszymy, z czym się stykamy i czego w związku z tym doznajemy. Wystarczy się na to otworzyć i – uwaga! – przełożyć na słowa. No tak, odpowiednie dać rzeczy słowo. Ale jak to zrobić? Czy w tym „wystarczy” nie przejawia się czasem zbytnia naiwność? Zwykłe – albo przeciwnie: magiczne – życzeniowe myślenie? Niekoniecznie. A w tym przypadku nawet na pewno nie. Ten akurat autor jest na to zbyt (samo)świadomy, nazbyt wewnętrznie poukładany i dostatecznie poetycko wyrafinowany, aby pozwolić sobie na takie prostoduszne rozumowanie. Tym bardziej na pochopne wypowiedzi. To bowiem także zapadło mi w pamięć – namysł autora nad każdym zadanym mu pytaniem. Z namysłem udzielane odpowiedzi. Odniosłem nawet wrażenie, że tego dnia nie wypowiedział żadnego przypadkowego słowa, co zapewne także jest lekką przesadą – język to jednak żywioł, a nie poręczne narzędzie do wytwarzania przemyślanych konstrukcji słowno-myślowych. W takim razie, w czym rzecz? Wydaje się, że Matuszkiewiczowi chodziło o samo źródło poezji, a więc o zmysłowe, cielesne, materialne, empiryczne doznanie – ergo doświadczenie, przeżycie. Mówiąc inaczej, o spotkanie ze światem – podmiotu z przedmiotem – na płaszczyźnie fizycznej, można by rzec: powierzchownej, a raczej powierzchniowej, zanim spotkanie to zostanie intelektualnie opracowane, zapośredniczone, „pogłębione” analizą, zracjonalizowane. Zanim zostanie zniekształcone przez tryby naukowych teorii, rozumowych założeń, paradygmatów myślenia, kulturowych matryc, „zdroworozsądkowych” kategorii etc. Oczywiście, także te źródłowe, zmysłowe doznania zanim dotrą do świadomości, są już w pewnym stopniu wstępnie opracowane przez mechanizmy tzw. automatycznego, nieświadomego przetwarzania informacji, ale dla nas jako świadomych podmiotów tych doznań mają one wartość prymarną – świat naszych przeżyć to jedyny dostępny nam „bezpośrednio” świat „zewnętrzny”, do jakiego mamy dostęp. Wypada też zaznaczyć, że nieświadome przetwarzanie nie opiera się na racjonalnych operacjach analitycznego umysłu, lecz na przypadkowych skojarzeniach, prowizorycznych ocenach zagrożeń czy filo- lub ontogenetycznych wzorcach reakcji. Wszelkie inne, świadome sposoby opierają się już na bardziej lub mniej wykoncypowanych intelektualnie procedurach, częściej – mam takie wrażenie – oddalających nas od świata empirycznego niż go przybliżających czy wyjaśniających. Dlaczego tak się dzieje? Ogólną przyczynę wyjątkowo jasno wyłożył amerykański socjobiolog – to też nie przypadek – Edward Osborne Wilson, według którego „intelekt nie jest skonstruowany po to, aby rozumieć atomy czy nawet samego siebie, lecz aby sprzyjać przetrwaniu ludzkich genów”. Co oznacza, że jego priorytetem nie jest bynajmniej odkrywanie jakichś „prawd”, poznawanie rzeczywistości czy rozwiązywanie zagadek bytu, lecz pragmatyczna efektywność. A bardziej efektywne bywa na przykład wytwarzanie użytecznych iluzji niż ich nieadaptacyjna demistyfikacja. Jak to się ma do wierszy czy ogólniej literatury? Według amerykańskiego pisarza tudzież profesora literatury Roberta Langbauma idea przeżycia to „pogląd głoszący, że intuicyjnie zrozumienie zdobyte dzięki bezpośredniemu przeżyciu ma charakter pewny i pierwotny, podczas gdy refleksja analityczna jest wtórna i problematyczna. Poezja dziewiętnasto- i dwudziestowieczna może być w związku z tym postrzegana jako poezja przeżycia – poezja oparta na świadomym braku równowagi między przeżyciem a ideą, poezja, w której słowach przemawia nie konkretna idea, lecz przeżycie, z którego, na drodze problematycznej racjonalizacji, wydobyć można więcej niż jedną ideę”. Nie wiem, czy trzeba zdobyć profesorskie szlify (w każdym razie, nie zawadzi), aby móc świadomie, odpowiedzialnie uznawać przeżycie, intuicję, doświadczenie za „pewne i pierwotne”, natomiast refleksję analityczną za „wtórną i problematyczną”. Nie jest to zresztą myśl nowa. Wielu ludzi nauki dopiero po latach gruntownych rozważań dochodziło do sokratejskiego stwierdzenia „wiem, że nic nie wiem”. Ciekawym przypadkiem jest Ludwig Wittgenstein, który w słynnym Traktacie logiczno-filozoficznym swoją nieudaną, ale jakże wspaniałą próbę logiczno-matematycznego opisania świata skwitował na koniec odważnym sformułowaniem: „Zdania moje wnoszą jasność przez to, że kto mnie rozumie, rozpozna je w końcu jako niedorzeczne; gdy przez nie – po nich – wyjdzie ponad nie. (Musi niejako odrzucić drabinę, uprzednio po niej się wspiąwszy). Musi te zdania przezwyciężyć, wtedy ujrzy świat właściwie”. Bycie-w-świecie człowieka – a więc także świat, w którym człowiek egzystuje – wydaje się bowiem prymarnie irracjonalny, wymykający się prawom logiki czy matematycznej precyzji, a dopiero wtórnie (i „problematycznie) racjonalny czy też raczej zracjonalizowany, tj. rozumowo przez człowieka wyjaśniany. A fakt, że większość ludzi uważa się za istoty na wskroś racjonalne, dowodzi tylko przemyślności intelektu, który dla własnych pragmatycznych celów tworzy taką właśnie iluzję. Iluzję, która pozwala ludziom żyć, przetrwać. To samo zadanie można w miarę odpowiedzialnie przypisać językowi – prymarnie istnieje po to, aby ułatwić nam przetrwanie, nie zaś zdobywanie wiedzy o świecie czy o nas samych. Tak czy inaczej, kiedy wchodzę do lasu, nie studiuję własnych reakcji za pomocą metod wypracowanych – powiedzmy – przez współczesną psychologię głębi, podejście psychodynamiczne czy teorię przywiązania Bolwby’ego. Nie postrzegam też drzew poprzez pryzmat tej czy innej dziedziny nauki, na przykład fizyki atomowej, mechaniki kwantowej czy socjobiologicznej teorii optymalizacji Roberta Triversa. Jestem raczej otwarty na to, co „mówią” do mnie zmysły i jakie są moje bezpośrednie reakcje na bodźce świata zewnętrznego – w tym przypadku natury – a więc czego empirycznie doświadczam w danej chwili. Nie dziwi mnie też, że ktoś obdarzony taką wyobraźnią poetycką jak Antoni Matuszkiewicz wsłuchuje się uważnie w tę właśnie „mowę”, próbując przekładać ją na język poezji, a nie racjonalnego dyskursu. Że nie jest to proste? Oczywiście. Cokolwiek by jednak nie powiedzieć, język poezji – jako uwolniony od logicznych, analitycznych, racjonalnych, dyskursywnych zobowiązań i ograniczeń – nadaje się do tego lepiej od innych, racjonalnie zorientowanych języków. W tym też sensie „poezji nie trzeba wymyślać”. Ludzki świat jest bowiem złożony raczej z płynnych symboli, metafor i wieloznaczności niż z teoretycznych, precyzyjnie skonstruowanych struktur. Zarówno ludzkie doświadczanie życia, jak i poezja są oparte na procesach istotowo, prymarnie irracjonalnych – z tym że poezja robi to często w sposób celowy, świadomie „odrzucając drabinę [języka dyskursywnego], uprzednio po niej się wspiąwszy”. Poezja jako pierwotna, źródłowa forma poznania – tak można by określić z grubsza wierszotwórczą strategię Matuszkiewicza. Strategię z konieczności bardziej intuicyjną niż intelektualnie wykoncypowaną. Kwestia poznania jest w każdym razie jednym z jej najistotniejszych wątków. Jak sądzę, jest to też jeden z powodów, dla których poeta ten z jednej strony jest zasadniczo ignorowany przez dominujący dyskurs literaturoznawczy i krytyczny, z drugiej zaś egzystuje poza głównym nurtem polskiej poezji (ze stratą dla dyskursu i poezji). Gdybym miał bowiem skrótowo określić tę twórczość, posłużyłbym się serią takich subiektywnie dobranych pojęć, jak medytacja, kontemplacja, epifania, transcendencja, intuicja, natura, duchowość, wiara, Bóg – wszystko to dystynkcje intelektualnie mocno podejrzane. Tymczasem zarówno dzisiejsi badacze (co zrozumiałe – ostatecznie są naukowcami), jak i poeci (co już może dziwić) preferują raczej właśnie intelektualną refleksję, gry językowe, wykoncypowane metafory tudzież tematykę społeczną, a nawet ideologiczną czy polityczną, znacząco zawężając zakres poetyckich potencji, a więc dokonując zadziwiającego samoograniczenia języka poetyckiego, który z istoty powinien być wszelkich ograniczeń pozbawiony. Czego nie widać w najgłębszym lustrze? Ale do rzeczy. Przyjrzyjmy się wierszowi Antoniego Matuszkiewicza Sokołowsko1978/1979, który posiada wyraźne rysy autotematyczne: Tego nie widać już w najgłębszym lustrze zorza nad ugorem Puszczy Augustowskiej paź królowej paź żeglarz paź szczęście wiersz znów powraca do zdroju patrzenia cienia źrenicy spływa z włókienek tęczówki do strugi studni poza sznur języka uderza zewsząd cisza od wielkiego dzwonu nad lasem z konstelacji strojony carrilion oddech szronem osiada w igliwiu trwa zima Znajdujemy tu niemal wszystkie podstawowe cechy tej poezji. Brak interpunkcji, a co za tym idzie płynność delimitacyjna, czyli zacieranie granic pomiędzy poszczególnymi zdaniami i sformułowaniami, co z kolei generuje pożądaną wieloznaczność. Luźny stosunek do reguł gramatycznych – to zawsze bardziej potok słów i skojarzeń niż poprawnie skonstruowana, komunikatywna wypowiedź dyskursywna. Słownictwo reprezentujące dużo częściej fenomeny natury (ugor, puszcza, paź królowej, paź żeglarz, paź szczęście, zdrój, patrzenie, źrenica, cień, włókienka, tęczówka, struga, cisza, las, oddech, szron, igliwie, zima) niż kultury (lustro, carrilion, dzwon, wiersz, język). Wedle niegdysiejszej terminologii: linia Przybosia, fraza Różewicza – poetyka, wydawałoby się, wyeksploatowana do imentu, zużyta, przebrzmiała, zdewaluowana przez nadmierną ilość przeciętnych bądź nieudanych realizacji. To nie jest oczywiście przypadek Matuszkiewicza. Przeciwnie, poeta ten błyskotliwie dowodzi, że jako medium ta niegdyś awangardowa, a dziś tradycyjna już poetyka może być wciąż niesłychanie nośna. Tyle skrótowo o tak zwanej – niezbyt adekwatnie – stronie formalnej. Ale o czym to jest? Przede wszystkim, znajdujemy tu wielkie bogactwo subtelnie podanych znaczeń i sensów, na które współczesna krytyka – a za nią szeregowa literacka publiczność – wydaje się często zupełnie nieprzygotowana. Jeśli dzisiejszy wiersz nie bazuje na kilku najczęściej stosowanych chwytach, jeśli nie ma w nim piętrowych, efektownych metafor, tudzież mocnej, wyrazistej, łopatologicznie wyłożonej puenty większość czytelników oraz – co gorsza – krytyków będzie miała problem nie tylko ze zrozumieniem, na czym polega jego artystyczna wartość, ale i w ogóle z zakwalifikowaniem tekstu jako poetyckiego. Tymczasem poezja to także – a może przede wszystkim – sztuka używania środków subtelnych: aluzji, elips, ironii, niedopowiedzeń, skojarzeń, korespondencji, odniesień, wieloznaczności, przesunięć semantycznych, zagęszczeń, dygresji, sublimacji, wyborów w zakresie struktury wiersza, kompozycji, prozodii, akcentów znaczeniowych, kontekstów kulturowych, tradycji literackiej i wielu innych, które przychodzą mi do głowy, a na które nie wymyślono nazw (albo ich nie znam). Słowem, poezja to sztuka używania środków nieoczywistych, innowacyjnych, oryginalnych, finezyjnych, nienachlanych, wymagających od odbiorcy jakiegoś minimum kompetencji i językowej wrażliwości. Wiele z tych mniej efektownych, subtelnie stosowanych środków znajdziemy właśnie w wierszach Matuszkiewicza, co wydaje się kolejnym powodem, dla którego poezja ta egzystuje gdzieś na marginesach naszego życia literackiego (co skądinąd – ze względu na kondycję tego życia – nie jest pozycją najgorszą). Zacznijmy jednak od początku. Czego mianowicie „nie widać już w najgłębszym lustrze”? Powiedzmy: właśnie tego, o czym mowa jest w wierszu (poniekąd też o tym, o czym traktował poprzedni akapit), a czego nie sposób przełożyć na język dyskursywnej refleksji („Poezją jest to, co nie da się wypowiedzieć językiem potocznym, prozą”, jak językiem potocznym wypowiedział to Przyboś). Ważne wydaje się owo „lustro”. Czym jest, jaką pełni funkcję? Nawiązując do tego, o czym wspomniałem wcześniej, można postawić tezę, że tego, czego doznaje liryczne „ja” w reakcji na eliptycznie zarysowaną sytuację (z grubsza ujmując: na wieloaspektowe sposoby przejawiania się natury), nie można „zobaczyć” ani zrozumieć przy pomocy introspekcji, tj. „wtórnej i problematycznej” analizy własnej psychologicznej „głębi”. Tego, co odczuwam tu i teraz, kiedy patrzę na „zorzę nad ugorem”, nie da się racjonalnie wyrazić. Język pojęciowy jest na to zbyt ubogi, zbyt sztywny, ograniczony, racjonalnie właśnie uwarunkowany. Nie ma takiego „lustra”, w którym można zobaczyć „to”, ponieważ jest ono dostrzegalne jedynie w bezpośrednim empirycznym akcie patrzenia – „tego nie widać” w żadnym lustrzanym, a więc zapośredniczonym odbiciu. Autentyczna jest tylko bezpośrednia relacja: przedmiot – podmiot, a więc świat i jego empiryczne postrzeganie/doznawanie. „To” jest zatem czymś na wskroś subiektywnym, indywidualnym, jednostkowym, jednorazowym, momentalnym, chwilowym, punktowym. Taka byłaby jedna z możliwych wykładni. Ale wciąż przecież tkwimy „głęboko” w literaturze, nieuchronnie nasuwa się więc skojarzenie ze Stendhalowskim zwierciadłem przechadzające się po gościńcu i odbijającym lazur, błoto i wszelkie inne przejawy rzeczywistości rzekomo w skali jeden do jednego. Otóż „tego” również „nie widać” choćby w „najgłębszej” literaturze, a to z tego prostego powodu, że literatura to literatura, a rzeczywistość to rzeczywistość i żadne „triki ludzkiej myśli” (kapitalny trik językowy Williama Jamesa) tego nie zmienią. „To” empiryczne doświadczenie nie da się odtworzyć ani zrozumieć za pomocą języka literackiego, ponieważ ono samo nie ma charakteru językowego ani nie podlega kategoriom rozumienia – jest pozajęzykowe i pozarozumowe. Wszelkie próby jego utekstowienia muszą skończyć się zniekształceniem, zafałszowaniem, przeinaczeniem. „To” widać tylko w samym momencie patrzenia, chłonięcia, zanurzania się w tym, co wymienione w wierszu: w zorzy, ugorze, Puszczy Augustowskiej (nie jakiejś puszczy w ogóle), w motylach – oraz w tym, czego w wierszu nie wymieniono, bo wszystkiego wymienić nie sposób (Realne zawsze wymyka się Symbolicznemu). Wiersz natomiast nie ma niczego wyjaśniać, czyli sprowadzać nieznane do znanego, lecz zdawać relację z doznawania tego nieznanego, a więc także – otwierać się na nie w sposób możliwie nieuprzedzony. Nie nakładać na doznanie czy świat siatki rozumowych pojęć i kategorii, które nie tyle wyjaśniają, ile zniekształcają nasze źródłowo odczuwane doświadczanie bycia-w-świecie. W ten sposób powstaje wiersz, który „znów powraca do zdroju patrzenia / cienia źrenicy spływa z włókienek tęczówki / do strugi studni poza sznur języka”. Coś dzieje się na styku rzeczywistości i literatury jako jednego ze sposobów jej postrzegania / ujmowania. Co się więc w tym wierszu wydarza? Wydaje się, że poeta szuka sposobu na literackie przezwyciężenie nieuchronnych zapośredniczeń, na jakie skazani jesteśmy w kontakcie z rzeczywistością – „powrócić do zdroju patrzenia”, „poza sznur języka”. Ale jak to zrobić? Sytuacja jest co najmniej dwuznaczna. Wraz z przewrotem modernistycznym zdołaliśmy wprawdzie dostrzec wpływ warunków i sposobów poznania na jego rezultaty, a więc zyskaliśmy (samo)świadomość naszych zdolności poznawczych, ale czy wyniknął z tego dla nas jakiś inny zysk poza czysto teoretycznym, epistemologicznym? A może przeciwnie – czy przypadkiem czegoś przy okazji nie straciliśmy? Czy z chwilą rozpoznania mediatyzacyjnych podstaw naszego poznania nie tylko nie zyskaliśmy lepszego dostępu do rzeczywistości, ale wręcz się od niej oddaliliśmy? Zdemontowawszy mit bezpośredniego kontaktu ze światem czy choćby z jego przejawami, przestaliśmy być właściwymi, a więc afirmatywnymi, bezkrytycznymi odbiorcami mitu, a staliśmy się jego znawcami, badaczami, krytykami, słowem – mitologami. Mitologowi zaś grozi fundamentalne wykluczenie: „podejmuje on bezustanne ryzyko, że ulotni mu się rzeczywistość, którą usiłuje chronić”, jak swego czasu trzeźwo zauważył Roland Barthes. Coś podobnego w języku neopsychoanalizy wyraził Slavoj Žižek. Co ciekawe, poza żargonem swoiście psychoanalitycznym, w tym przypadku używa on pojęć całkiem adekwatnych również w stosunku do literatury, a nawet szczególnie poezji. Dla naszych rozważań interesująca jest zwłaszcza próba ujęcia relacji wyobraźni do rzeczywistości: „Jeśli chodzi o podstawową opozycję między rzeczywistością a wyobraźnią, fantazja nie znajduje się ot tak po prostu po stronie wyobraźni. Jest ona raczej kawałkiem wyobraźni, za pomocą którego otrzymujemy dostęp do rzeczywistości – ramą, która zapewnia nam dostęp do rzeczywistości, nasze «poczucie rzeczywistości» (kiedy nasza podstawowa fantazja ulega rozbiciu, doświadczamy poczucia «utraty rzeczywistości»)”. Kluczowa dla dotychczasowych ujęć „opozycja między rzeczywistością a wyobraźnią” okazuje się zatem pozorna. Unieważnia ją bowiem fantazmat – czyli mniej więcej to samo, co Barthes nazywa mitem – który jest „częścią” zarówno wyobraźni, jak i rzeczywistości: „rzeczywistość zawsze jest fantazmatyczna: to, co jawi się podmiotom jako «rzeczywistość», opiera się na pewnym stelażu, pewnej konstrukcji fantazmatycznej. To fantazmat nadaje minimalną spójność «rzeczywistości» – dlatego też ma on status quasi-transcendentalny, wyznacza «warunki możliwości», pod którymi Realne może się zaprezentować podmiotowi w formie «rzeczywistości»”. Wyobraźnia zatem – a z nią także poezja tudzież wszelka twórczość – jest swoiście ludzkim łącznikiem między człowiekiem a rzeczywistością, podmiotem a przedmiotem, byciem a światem (czyli byciem-w-świecie par excellence), zacierając pomiędzy nimi granicę. A nawet – używając języka teorii zbiorów – ich częścią wspólną, przekrojem, przecięciem, iloczynem mnogościowym. Iloczyn – cóż za poetyckie określenie! Czyż metafora nie jest iloczynem znaczeń połączonych w jej ramach składników? Zauważmy: ile to się intelekt musi nagimnastykować, aby scalić na powrót to, co był wcześniej ochoczo zdekonstruował. Oto okazuje się, że fantazmat / mit / wyobraźnia nie tyle są ludzkimi dyspozycjami, które zapośredniczają nasz dostęp do rzeczywistości – a więc nas od niej oddzielają – ile czynią go w ogóle możliwym. Mówiąc ściślej, bez swoiście ludzkich psychicznych mechanizmów mediatyzacyjnych – dodajmy: irracjonalnych – rzeczywistość nie mogłaby się nam ukazywać jako rzeczywistość. Czy w ten sposób – podobnie jak wiersz Matuszkiewicza – nie powracamy „do zdroju patrzenia”? Patrzę na „to”, co prezentuje mi się jako rzeczywistość, więc doświadczam rzeczywistości, więc zaznaję przeżycia rzeczywistości, to bowiem, co postrzegam jako rzeczywistość jest częścią mojego życia – tyleż doświadczam rzeczywistości jako czegoś wobec mnie zewnętrznego, ile ją wytwarzam za pomocą fantazmatu, mitu czy wyobraźni. W tym sensie nie tyle tracę świat, ile poniekąd przeciwnie: odzyskuję go, staję się jego częścią, a świat staje częścią mnie. To samo mniej więcej dzieje się w wierszu o Sokołowsku, który w istocie jest wierszem o poezji, poznaniu i rzeczywistości: wiersz znów powraca do zdroju patrzenia cienia źrenicy spływa z włókienek tęczówki do strugi studni poza sznur języka Dlaczego „wiersz znów powraca do zdroju patrzenia” tego już się trochę (być może) domyślamy. Dlaczego zaś „spływa z włókienek tęczówki / do strugi studni poza sznur języka”, skoro wyrażony jest właśnie w języku? Owszem, jest, ale „sznur języka” to nie rzeczony wiersz, ale raczej mój powyższy, przydługi, analityczny wywód, w którym dla zwiększenia wiarygodności posiłkuję się ponadto kilkoma cytatami moich bardziej uznanych kolegów po piórze, aby w porządku przyczynowo-skutkowym nanizać na ów „sznur” poszczególne argumentacyjne koraliki i w ten sposób trafić do przekonania racjonalnie nastawionych czytelników. Z konieczności posługuję się bowiem językiem dyskursywnym i gdybym nie przestrzegał konwencjonalnie związanych z nim reguł, nie zostałbym odebrany poważnie. Choć – prawdę mówiąc – wolałbym na ten wiersz odpowiedzieć wierszem (może innym razem), czyli tak jak Matuszkiewicz dokonać poetyckiego skrótu, rozsypując tu i tam kilka wybranych, uwolnionych od racjonalnych, dyskursywnych funkcji korali, mówiąc tym samym pełniej, sensowniej o tym, czego „nie widać”, a co z całą pewnością – na jaką tylko nas stać – istnieje. Epifania, czyli doznania i rzeczy Pora w tym miejscu stwierdzić, że Sokołowsko 1978/1979 to przykład wiersza, realizowanego w poetyce epifanii, o której w książce Literatura jako trop rzeczywistości. Poetyka epifanii w nowoczesnej literaturze polskiej tak erudycyjnie i odkrywczo pisał Ryszard Nycz (polecam też świetne teksty, jakie o epifanii napisali m.in. Jan Błoński, Michał Głowiński czy Anna Sobieska). Zjawisko epifanii to nie tylko ważny motyw literacki, ale także metoda twórcza, technika artystycznego przedstawienia. Na przestrzeni wieków ujmowano epifanię rozmaicie. Podstawowe, historyczne znaczenie jest teologiczno-religijne – w Piśmie Świętym epifanie oznaczają ingerencję osobowego Boga w świat. Według pokrewnej, religioznawczej wykładni epifania to zjawisko nagłego ukazania się i zniknięcia bóstwa. W romantyzmie epifanii nadano znaczenie egzystencjalno-mistyczne, określając tym mianem indywidualne, często ekstatyczne olśnienia „zachwyconego” podmiotu, któremu w bezpośredniej wizji objawiał się ukryty porządek świata, jego transcendentalna esencja czy też uniwersalna substancja, istota rzeczy (ludziom gór takie ekstatyczne zachwycenia zdarzają się stosunkowo często, choć niekoniecznie nadaje się im metafizyczne znaczenie). W przeciwieństwie do powyższych ujęć epifanie w literaturze nowoczesnej – modernistycznej – podkreślają poczucie niepowtarzalnej wartości istnienia świata zwykłego i przygodnego, a więc zjawisk, faktów, fenomenów czy przedmiotów jednostkowych, stających się i przemijających, będących immanentną częścią codziennego doświadczenia. Według eleganckiej formuły Nycza, „romantyczna epifania przedstawiała to, co istnieje. Dla modernistycznej świadomości istnieje to, co w epifanicznym przedstawieniu się ukazuje”. Romantyczny bierny podmiot przekształca się zatem w modernistyczny podmiot aktywny, twórczy, nadający wartość poszczególnym, wybranym przedmiotom-obiektom, które postrzega we własny, indywidualny, a zarazem performatywny sposób. W tym sensie takie podmiotowe, epifaniczne doświadczanie świata – jego przeżywanie – jak przedstawione w wierszu Matuszkiewicza jest zawsze prawdziwe i bezpośrednie, podmiot bowiem nie tylko sam w epifanicznym przebłysku generuje jego mitologiczne uzasadnienia, ale też taka jest po prostu jego codzienna empiryczna praktyka, że tak to ujmę. Poczucie bezpośredniości jest nade wszystko poczuciem, nie obiektywną cechą, którą można racjonalnie weryfikować. Kiedy doznający epifanii podmiot odczuwa, że stanowi jedność ze światem, to odczucie takie należy uznać za fakt – sama zaś jedność nie istnieje inaczej jak właśnie w poczuciu jedności, w jej przeżywaniu. Tak tworzą się nasze codzienne mitologie, taki jest charakter stricte ludzkiego bycia-w-świecie. Jak to ujmuje Głowiński, „epifania zakłada jakby tożsamość podmiotu i świata, który się podmiotowi ukazuje. W konsekwencji opis nie ma funkcji i uzasadnień mimetycznych; zmierza ku mitologii, ku kreacji świata poetyckiego”. Jan Błoński z kolei zwraca uwagę na akcent, jaki w epifanii pada na konkret, szczegół, „okaz indywidualny, istnienie poszczególne”, których znaczenia i sensy wyczerpują się niejako w ich warstwie zewnętrznej: „Szczegół nie zdradza żadnych zagadkowych związków z wszechbytem, nie czerpie uczuciowej mocy z reprezentowania porządku świata, archetypu, idei. Jego siła w wyłączności i niepowtarzalności. Albowiem najbardziej rzeczywiste – pierwotnie rzeczywiste – są doznania rzeczy”. Tyle epifaniczna empiria, a co z epifanijną poezją? „Poezja jest może sekretem, ale nie mówi o niczym co tajemne; cieszy się i syci światem codziennego doświadczenia”. Nic dodać, nic ująć. Trzeba przyznać, że Błoński jak mało kto potrafił operować genialnymi skrótami. Warto w tym miejscu powrócić do nurtującego nas wcześniej pytania, ale postawić je nieco inaczej: dlaczego „tego nie widać już w najgłębszym lustrze”? Bo w patrzeniu liczy się tylko to, co widziane, a więc widzialna zewnętrzność, materialność, powierzchnia, a nie jakieś domniemane, wątpliwie, sztuczne konstruowane „głębie” i domagające się odkrycia tajemnice bytu. Wedle epifanijnej poetyki tajemnica bytu przejawia wyłącznie na jego powierzchni, a więc w tym, co widziane i doznawane. A jeżeli Matuszkiewicz dopatruje się w materialnym rzeczach przejawów ukrytego boskiego porządku, to znaczy, że takie jest jego źródłowe doznanie – ni mniej, ni więcej. Jak zauważył Leszek Kołakowski, ludzie nie dzielą się na wierzących i niewierzących. Wszyscy jesteśmy ludźmi wierzącymi. Z tym że jedni wierzą w Boga, inni w naukę, jeszcze inni w miłość, teorie spiskowe, pozaziemskie cywilizacje czy epifaniczne olśnienia. Wszystko to są różne sposoby poznania, a każdy sposób poznania zasadza się na wierze, żaden bowiem nie może stanowić uzasadnienia dla samego siebie. Innymi słowy, wszelkie sposoby poznania są mitologicznymi „punktami widzenia” – zaś „projekt mityczny nie może mieć racji, ma tylko motywy”. I jeszcze jeden cytat w kwestii iluzorycznej opozycji rozumu i wiary: „Wiara w rozum nie może mieć racji wykrytych przez samo zastosowanie Rozumu. Wiara w Rozum jest opcją mityczną, wykracza tedy poza uprawnienia Rozumu. Jest potrzebna, by człowieczeństwo mogło się ukonstytuować jako obecność Rozumu w świecie nierozumnym”. I w ten „tajemniczy” sposób od mikroświatów epifanicznego „olśnienia” powierzchnią rzeczy i szczegółów przeszliśmy niepostrzeżenie do metaświata fundamentalnych kwestii poznawczych. Czyli znaleźliśmy się w samym centrum poezji Antoniego Matuszkiewicza. Poezja jako trop rzeczywistości Matuszkiewicz zdaje się mówić ponadto, że skoro w doświadczeniu epifanicznym coś jawi się nam w jakiś określony sposób, to choć nie możemy temu nadawać znamion pewności, to nie jest to także kwestią przypadku czy dowolności. Podobnie bowiem jak cała literatura epifania jest – zgodnie ze sformułowaniem Nycza – śladem-tropem rzeczywistości. Czymś znaczącym i autentycznym w tym sensie, że poprzez nią przejawia się jakaś część Realnego, która nie jest nam dostępna w codziennym doświadczeniu, kiedy egzystujemy zanurzeni po uszy w kulturowo uwarunkowanych, racjonalnych paradygmatach myślenia i postrzegania świata i siebie samych. W ten sposób literatura – a więc także literacko wyrażona epifania – funkcjonuje jako „uprawniona, a może nawet uprzywilejowana forma narracyjnego rozumienia, dramatycznego rozwinięcia czy lirycznego wypowiedzenia” porządku i nieporządku życia. Tak też odczytuję – czy ostrożniej: dopuszczam taką interpretację – wiersz Matuszkiewicza *** [Ślady], w którym także można dopatrzeć się znamion autotematyzmu, choć na tym jego znaczenia bynajmniej się nie wyczerpują: Ślady stopa za stopą stop ciała i ziemi Poeta zdaje się mówić: oto są ślady mojego istnienia, jego poetyckie świadectwa, poprzez które przejawia się coś, czego nie widać na co dzień. Zgodnie z istotą epifanii ciało stapia się z ziemią, poezja z rzeczywistością, zmysłowe z duchowym, fizyka z metafizyką, doświadczenie z jego przedstawieniem, słowa z wyrażoną nimi – a także pomiędzy nimi – treścią. Nieprzypadkowo też chyba „stop ciała i ziemi” strukturalnie odpowiada najpopularniejszemu poetyckiemu – nomen omen – tropowi, czyli metaforze, w której stapiają się ze sobą obce znaczeniowo wyrazy, tworząc nowe, niedosłowne (i nieodsłowne) znaczenia. Poezja bowiem nie tylko opisuje rzeczywistość, ale też uczestniczy w jej tworzeniu. Poza wszystkim innym, nie dajmy się zwariować teoretycznym konceptom i hiperracjonalnemu myśleniu. To tylko jedna z wielu metod poznania. Ostatecznie wciąż jeszcze żyjemy w świecie, który odczuwamy nie tylko jako realnie istniejący, ale też w jakimś podstawowym stopniu wewnętrznie spójny i zintegrowany z naszym doświadczeniem. Z jakiegoś – zapewne pragmatycznego – powodu tak właśnie się dzieje. Racjonalne, logiczne myślenie pozostaje zaś tylko abstrakcyjną konstrukcją, która nie jest władna unieważnić naszych źródłowo odczuwanych doznań. Te z kolei zgodnie ze swoimi predyspozycjami usiłuje tyleż wyrażać, co kształtować poezja. Poezja Antoniego Matuszkiewicza robi to w sposób naprawdę wyjątkowy. Także – ale nie tylko – dlatego, że jest to jej zasadniczy temat. Innymi powodami są jej oryginalność i artystyczna jakość. Grzegorz Tomicki – elektromechanik urządzeń przemysłowych, doktor nauk humanistycznych. Opublikował tomy wierszy: Miasta aniołów (1998), Zajęcia (2001), Pocztówki legnickie (2015), Być jak John Irving (2017), Konie Apokalipsy (2021), Piekło jest wszędzie (2023), Sto kilo kości (2023). W przygotowaniu tom wierszy Liryka drogi, który ukaże się nakładem wydawnictwa Convivo. Mieszka w Cieplicach.
- Rafał Kasprzyk – Echo klaskania jedną ręką, czyli wielka suma zer u wrót ognia (o książce Tomasza Hrynacza „Lallen”)
Najpierw był „Pies gończy”, gdzie osiadanie ciemności w słowie zaczęło podkopywać zastany porządek rzeczywistości, stwarzając monochromatyczny świat mroku, nocy i czerni. Świat zgrzytu i wewnątrz bytowych aporii, z którymi musiał sobie poradzić Hrynacz. I poradził sobie na wielu poziomach, ale na jednym najbardziej. Na poziomie języka. Ów język cienia i jego nieoczywista semantyka, którą stworzył, sprawił, że została podjęta próba uporządkowania chaosu myśli, pragnień i uczuć. Zaowocowało to poddaniem w wątpliwość oczywistości dychotomicznego rozumienia codzienności z jednej strony. Z drugiej zaś, dość nieoczekiwane przekierowanie, dzięki językowi właśnie, na bardziej subtelne tory istnienia skoncentrowane wokół ciszy i świadomego zamilczenia, przemilczenia i dystansu. Następnie, jeszcze tego samego roku, ukazał się „Emotywny zip”. Bardzo mocno korespondujący i uzupełniający poprzednie zmagania. To w przestrzeni tej książki zostało zniwelowane do absolutnego minimum coś, co zadziało się wcześniej w „Psie gończym”. Wszelkie ciemności, czernie i demony zostały nazwane, zamknięte w językowej klatce liter i fraz. Ustąpiły miejsca pewnej harmoniczności. Pojawiło się światło, nadzieja, a przede wszystkim spokój miłości odwzajemnionej i celebrowanej, która niejako stała się swoistym kołem ratunkowym dla autora dryfującego pośród szerokich wód niewiadomego i nieodgadnionego. Wreszcie, po dwuletniej przerwie, w roku 2023., doczekaliśmy się publikacji kolejnej książki Tomasza Hrynacza pod tytułem „Lallen”, wydanej w Instytucie Mikołowskim im. Rafała Wojaczka. I dopiero teraz. Dopiero ta triada, ten literacki fraktal: Psa gończego, Emotywnego zipa i Lallen, pokazuje szerszą perspektywę tego, co dzieje się z momentami wewnętrznego, głębokiego wglądu w ciszę świata i zarazem w jego zgrzyt, przejawiający się permanentnym znikaniem wszystkich i wszystkiego wokół. Nie dziwi więc fakt, że ostatnia książka triady [„Lallen”] rozpoczyna się cytatem z Charlesa Reznikoffa, dotyczącym wszechobecnego chaosu, o który potyka się i upada nie tylko bezradna jednostka, jak w tym fragmencie, ale i całe społeczeństwa. Bo gdy popatrzy się na to, co dzieje się wokół – epidemie, pandemia, wojny, ogólny upadek człowieczeństwa, wartości wyższych, albo w ogóle jakichkolwiek wartości – to dochodzi się do wniosku, że coraz większa dysharmonia, rozmontowywanie świata, czy jego agresywna, przybierająca na sile sekularyzacja, rysują coraz wyraźniejsze apokaliptyczne wizje i o żadnym optymizmie egzystencjalnym w tym kontekście nie może być mowy. A jednak w takim świecie przychodzi nam żyć i funkcjonować. Hrynacz, ani na takie funkcjonowanie, ani na taki świat się absolutnie nie zgadza. Sprowadza to na niego przekleństwo L’appel du vide, co z francuskiego tłumaczy się jako „zew pustki”, z którym zmagał się praktycznie cały filozoficzny egzystencjalizm: Heideggera z jego koncepcją „wrzucenia” w świat jednostki, która od samego początku wie, że umrze; Kierkegaarda, z jego cierpieniem ciągłych wyborów, które i tak nigdy nie oddzielą nas od pustki; Camusa z jego ciągłym poszukiwaniem sensu życia, które za każdym razem prowadzi do rozczarowania i unieszczęśliwia jednostkę. Oczywiście to tylko niektórzy przedstawiciele egzystencjalizmu, którego echo wyraźnie wybrzmiewa w twórczości świdnickiego poety. Ale cały ten pesymizm obserwowanego przez Hrynacza świata, jest li tylko pewnym preludium, prologiem, kolejnym krokiem podjętym w nierównej walce, pozornie tylko skazanej na niepowodzenie. Wcześniejsze książki były, w moim przekonaniu, nacechowane wyraźnymi elementami kreacji, dynamiką tworzenia, progresywnym zmierzaniem ku czemuś przez duże „C”. Pewnym uporządkowaniem treści. Jakąś sensownością całości, upartym poetyckim dążeniem do realizacji założonych uprzednio celów. Generalnie wszystko oscylowało wokół interpersonalnej, choć trudnej i czasami bolesnej, relacji nadawcy i odbiorcy poetyckich komunikatów, zza ciemnej kurtyny cienia. W "Lallen" mamy do czynienia z czymś zupełnie innym, wykraczającym daleko poza samą tylko strukturę języka. Wcześniej autor komunikował to, czego doświadczał z perspektywy otwierania się na rzeczywistość pełną lęków w sposób – powiedzmy – horyzontalny. To znaczy taki, który utrzymywał dość jednostajnie poziom, siłę i głębię informacji przekazywanej. Krótko mówiąc, wcześniej to Hrynacz był podmiotem otwierającym się i zapisującym skutki tego dostrajania do jakiejś metafizycznej przestrzeni. Trzymał jednak wyczuwalny dystans. Jakby się jeszcze czegoś obawiał i nie był do końca przekonany co do pewności obranej przez siebie drogi. I słusznie, bo w najnowszej jego książce dochodzi do tego, czego być może się obawiał. Mianowicie do swoistej inwersji porządku otwierania się. Tym razem, zupełnie niespodziewanie, perspektywa horyzontalna przechodzi do kontrataku. Obraca się o dziewięćdziesiąt stopni. Skraca dystans. Zawęża kąt patrzenia. I to ona otwiera się na Hrynacza, obracając w proch iluzję pozorów. A nawet więcej: swoim wertykalizmem w pewien sposób oślepia metafizycznie autora i zostawia go po raz kolejny z niczym. Oto wielka tajemnica istnienia, której ani przedzmierzch nie przebudzi, ani noc nie rozkłóci. Tylko cóż zatem zrobić w sytuacji, gdy milczenie niepodobne, gotowe do drogi, na skraju snu drożej trawers skanuje? Jak poradzić sobie z tą nicością, małością i prochem istnienia, kiedy z wieczora transparentna cisza z mokrego popiołu(...) łypie spod oka na grób? Jak zapisać te wszystkie zewnętrzne komunikaty, pochodzące z najgłębszego universum odrębności nienazwanego? Najprościej byłoby wziąć przysłowiowe nogi za pas i wycofać się jak najszybciej z przestrzeni, która potęguje strach i bezradność. I rzeczywiście autor "Lallen" ulega chwilowej pokusie ucieczki, zadając sobie już w pierwszym wierszu pytanie: po co komu ten bieg w tajne tony? Przecież i tak znikniemy przed zmierzchem. Ale niestety to wszystko zaszło już za daleko, za głęboko. Została przekroczona granica śmierciokątu świata, za którą syczy to, o czym się nie mówi. I tu właśnie dochodzimy do źródła tego, z czym mamy do czynienia w "Lallen", a co w sposób najpełniejszy oddaje cytat z Pięknych dwudziestoletnich, Marka Hłaski, że świat dzieli się na dwie połowy, z tym jednak, że w jednej z nich jest nie do życia, w drugiej nie do wytrzymania. Inaczej być nie może! Wszakże Hrynacz ze wszech miar jest poetą metafizycznym. Otwartym na Tajemnicę, której wszelkie oddziaływania w kontekście ontologicznej trylogii "Psa", "Zipa" i "Lallen" bardzo często powołują do życia różnego rodzaju egzystencjalne przepaście i wrzucają uważnego czytelnika tych fraz w czarne otchłanie, gdzie ciemność nad ciemnościami mnoży paradoksy. A najpiękniejszym z nich – tych paradoksów – jest to, że w tych wierszach nicość i „wszystkość” staje się jednym bytem, podobnie jak to miało miejsce w "Emotywnym Zipie", gdzie światło i ciemność zespoliły się w jeden organizm. Wystarczy jeden mały krok, by stracić grunt wszelkiej pewności pod stopami. To jedyna droga do zrozumienia pisarstwa świdnickiego poety. Rafał Kasprzyk - poeta, krytyk literacki, społecznik, organizator spotkań literackich „u Łuczeńczyka” w Gminnej Bibliotece Publicznej w Ludwinie. Laureat wielu konkursów poetyckich. Debiutował w 2018 r. tomem Interakcje (czyli życie oparte na węglu). W 2020 ukazała się Dychotomia. Wiersze publikował w „Dzienniku Polskim”, „Odrze”, „eleWatorze”, „Frazie”, „Afroncie”, „Przekroju”, „Helikopterze”, „Tlenie Literackim”, „Arkuszach Literackich”, „Akancie”, kwartalniku mniejszości polskiej na Ukrainie „Krynica” oraz w wielu antologiach. Jego teksty krytyczne można znaleźć w „Afroncie”, „Helikopterze”, „ArtPapierze”.