Znaleziono 424 elementy dla „”
- Juliusz Pielichowski – pięć wierszy
Plac Inwalidów Chory wróbel umiera wtulony w piwniczne okno. Kobieta pokazuje ubrania innym kobietom. Wszystko jest na sprzedaż, mówi. Życie to handel żywym towarem. Zgarniasz i wyrzucasz do śmieci resztki ciał, których nie zjedliśmy: ości, skórę, trochę warzyw. Aparat mowy to pierdolony pistolet. Przystawiasz go sobie do głowy. Jakieś dziecko na ulicy krzyczy, że jest człowiekiem. Jesteś po jego stronie, ale przyglądasz się matce, jej piersiom mleka pełnym nie dla ciebie. Światy, w których żyłeś, zostały odłączone. Słychać gdzieś echo, to z serca. Czas rozłożony w czasie, poprzez czas. Ta znajda w tobie. Te zapiski, strzępienia. Tak wyglądają ludzie, w których brakuje słów. Tak wygląda plac w tobie, na którym się nie spotkamy. Teraz już będzie tylko ona, rozpacz. Ten rozpad. Wszywka o poezji widmowej Gdy umarł twój brat, nie dowiedziałeś się. Przez kilka miesięcy. Nikt się nie dowiedział przez kilka miesięcy, że umarł twój brat. Gdy potem ty umarłeś na kilka miesięcy, nie dowiedziałeś się, przez kilka miesięcy, że to byłeś ty. Nawet teraz tego nie wiesz, choć wyraźnie słyszysz głos, który mówi ci o tamtej śmierci, niezauważonej. Z jego domu zapamiętałeś trudną do objęcia rozpacz, w której swój koniec znalazły tysiące błyszczących much, niczego nieświadomych. Zanim zdechły, zjadły jego ciało. Zamiatałeś je przez wiele dni. Teraz oglądasz w sobie jego widmo. To ty, trochę tylko starszy. Wszystko nosi w sobie coś innego, o znajomej twarzy. Jest bliższe niż cokolwiek, co można zobaczyć na powierzchni. Zwłaszcza, gdy się patrzy tak, żeby zobaczyć. A czasami tak właśnie się patrzy. Z martwego 1 Te wiersze. Jakbym wszedł do domu, w którym ktoś umarł. 2 Z martwego domu te wiersze. Z martwego domu te słowa wyprowadzane przez martwych ludzi, do ludzi bez wyjścia i bez wejścia. 3 Martwy język czegoś od ciebie chce. Nie rozmawiaj z nim martwym językiem. Nie potrzebujesz więcej tej śmierci. Całe życie się o nią ociera teraz. 4 Nasłuchują wiersze. Nie odchodzą tylko nasłuchują. Są czymś większym, niż sobie wyobrażałem; są z czegoś większego wyrwane, wydalone. 5 Dotyka i uśmierza. Wodzi palcem po zwojach, rozwija je i zostawia, zaspokojone. 6 Ten wiersz, etui na oko, które nic już nie widzi, tylko patrzy. 7 Spotykam go w ciele, z którym mnie łączy. W innych ciałach nie spotykam nikogo. 8 Te miejsca na wiersze z innego języka, pustoszejące. 9 Przychodzi znikąd i mówi: zajmijcie się nim, jego bełkotem. Zajmijcie się mówiącym wierszem w nim, samym. 10 Co mówi, to nie jest coś do powiedzenia. To tylko słowa, zasłyszane. Tu zwracane. 11 Te wiersze, donikąd, to bezdroże, które chce najbardziej samo w sobie. Jego ujadanie. Jules dans l’ascenseur Z kolejnym miastem robisz się bardziej, samotny. Nierzeczywistość w sercu miasta. Miasto w sercu nierzeczywistości. To końcówka, dalszego ciągu nie będzie. Są we mnie czyjeś sny, które zszywam. Jest we mnie grób nieznanego, coraz głębszy. Ten język z osierdzia jest, ze środka. Miałem ci w nim coś powiedzieć, ale zmieniłem zdanie. A może to zdanie zmieniło mnie. To jedyne zdanie, którym się stałem. Widziałem dziś jego cień, jak włóczył się po mieście, bez człowieka. To inne, oko. Nie wiesz, czyj jesteś. Nigdy nie wiedziałeś. Blizny, nimi szedłeś naprawdę. To te miejsca w tobie, w których nawiązałeś z nią kontakt. Nie wiesz, czym jesteś. Nigdy nie wiedziałeś. Teraz trzymasz w rękach coś jak słońce, coś głęboko ironicznego. To happy end. Nie wiesz, czy jesteś; nigdy nie wiedziałeś. Jedziesz obcym wierszem, jak windą, zawsze w dół. W lustrze wyświetlają już twoje wnętrzności. Z kolejnym miastem roisz się bardziej, samotny. Zwierzęta nocy Andrzejowi Sosnowskiemu Śnisz, czy o drogę pytasz. Wytraca się poczucie realności. Our small hours. To człowiek, we mnie, który podważył noc. On żyje też w tobie, dottore. Co raz weszło do wiersza, już z niego nie wyjdzie. Tej nocy przyszedł jakiś chłopiec, mówił przez sen. Nie mówił nic, czego sen nie potrafiłby się domyślić. Pozwoliłem mu się zabrać. To zdanie, pomyślałem, i tak nie przeżyje kolejnego nalotu. Zjawi się inne i połknie je – ciemną przynętę, którą jestem. Choć to mógł być inny wiersz, z bliskiego wschodu słońca. Kto przed snem odmówił wiersz, zostanie uprowadzony. Wcześniej tylko powtórzy się sobie obce nie-pytanie: śnisz, czy o drogę pytasz. I pójdzie sobie gdzieś dalej. Juliusz Pielichowski (ur. 1984) – autor tomów wierszy Czarny organizm (2019) oraz Przeciwwiersze (2023). Przekłada na język polski eseje i pisma H. D. Thoreau (O chodzeniu –wybór z „Dziennika”, „Literatura na Świecie” nr 9-10/2020). Przygotował wybór szkiców i opowiadań Elizabeth Bishop (razem z Andrzejem Sosnowskim i Marcinem Szustrem 2020) oraz – z angielskiego przekładu – spolszczenie zaginionego opowiadania Marka Hłaski Diabły w deszczu (2020). Współpomysłodawca i członek Rady Programowej Nagrody Dramaturgicznej im. Tadeusza Różewicza.
- Mateusz Lisowski – cztery wiersze
Liston Churchill Lis Albionu wykasływa słowa do whisky to stałe zagrywki to dziś bierze gryzki szklanki ostrząc arsenał języka za nic ma słowo śledzika podanego na cześć śliskim osobom dyktatorom katatonicznym ich logos milczy kiedy nie liczy się banknot cygarIqos pośwituje mu w dłoni od monotonii się wzbrania schrony znajduje na baniach przyjaciół którym okazjonalnie wchodzi na łeb ale but zdejmie przejmie się i nimi mają jego słowo poda suma na cześć ślicznym osobom bo kocha mimo że zazdrocha nieco zdrowszych głów junkie junkier nie starcza mi luster w półśnie o szklankach ubity cukrzanie w migdałach nie panuję nad marcepanem nad zielonymi szałasami których jestem arcy panem moje duszne latyfundia za złamanego funta wymagają spacerów w kapciach przez porozbijane ega przyjdź popaplać poplątać pyszny język przyjdź przeżyć chochliczne imp rezy przyjdź przeleżeć przaśny tydzień pospadać z rynien powbijać wzrok w sufit aż się na coś nawrócisz aż ucałujesz moi w policzek oblicze bez obliczeń moi w sprawie szkiełek jestem konserwatywny lub koneserem lub konserwą nerwom na deserek w sztywnej ramię funduję latyfundia morze przestrzeni o smutnej zawartości która mieni się wtórnie bo za długo wbijam wzrok R60 freestyle smutne wagony rzeczy którym marzą się pagony toczą się koleją a przeciw dzisiejszym dziejom kolei przeczy osobisty Rejtan przeciwko kolejnemu z kolei prostych torów niewyboistych kolejnych z kolei powyżyna Katarzyna Aleksandryjska patronka zabierze prąd! konie da! wiśta wio! kawalerzy co z niej za mizantrop kawa leży na żołądku klikamże w cuś aż brzusio puści i ulży z główki poleci wolność koleją jelit znajdując ujście w dolnej partii ple ców \/ incydent nietakurtkowy bramka głodna identyfikacji pyta mnie o kartę wejścia do budynku ta… zapomniana w innej kurtce leży pełna gracji razem z chęcią tłumaczenia się ta… cóż za nietakt cóż… dziś chyba nie wejdę dziś chyba będę się lenić dziś chyba nie jestem szczurkiem dziś chyba pójdę do łazienki siać dżumę on company time gdyż jestem wise za prawem do trucia trucicieli Mateusz Lisowski – lekko autystyczny, w pełni autentyczny mieszkaniec Ząbek, które można w gruncie rzeczy zaliczyć do suburbii. Szczęśliwy posiadacz złamanego nosa i blizny przy nim. W życiu kocham przede wszystkim słowa i rower. Codziennie uciekam w ocean tych dwu uciech i wesoło się w nim taplam, choć po moim nosie można wnioskować, że bywa tam niebezpiecznie.
- Katarzyna Zając – pięć wierszy
Kardiogram Chciałam wejść do katedry pełnej światła, wzniesionej z dębów i buków, sięgającej wieżami nieba. A wędruję przez sterylną ciszę szpitalnych korytarzy, wciąż nie wiedząc, czy usłyszę, że pacjent żyje. Tak, jeszcze czuć puls. Po długiej nocy, kiedy wszystko zawisło na zielonej drobince mchu, pojawia się promień słońca. Krytyczne godziny minęły, ale chory wciąż balansuje na granicy życia i śmierci. Widzę wokół martwe ciała drzew, broczące krwią konary, ranne czeremchy i głogi. Nie śpiewa żaden ptak, przez drogę nie biegnie sarna. W napięciu wpatruję się w poszarzałą twarz lasu, czekając, aż rumieńce zabarwią policzki, spojrzą na mnie nieprzytomne i zamglone oczy. Wznoszę modlitwę do samotnego drzewa, na którym wyryto szkarłatną literę. I goreje we mnie jak krzew płonący. Drzewo oliwne. Baranek ofiarny. Mówi: mam dwadzieścia cztery lata ocalałem prowadzony na rzeź. W jego koronie dwa kruki wiją swoje gniazdo. Ich mroczny krzyk przenika jak lodowaty podmuch wiatru. Czerwona gwiazda W mroku łęgu narodziła się po raz drugi. I pierwszy raz umarła. Przyciśnięta przez mężczyzn do ściółki. Wdychała zapach grzybni i mokrych liści. Księżyc wschodził w pełni. Z każdą chwilą ubywało bladego i niewinnego ciała. Nie pomogły ostrzyżone włosy, zbyt luźne ubrania chłopaka. Kiedy jej księżycowe ciało uniosło się ponad lasem, przestała istnieć. Nim odeszli, splunęli na nią. W brzuchu wyrosły kolczaste chwasty. Odtąd stała się starą wariatką, choć miała nie więcej niż dwadzieścia lat. Zbierała rośliny, rozumiała mowę lasu i ptaków. Sprzedawała zioła, owoce i własne sery. Zamieszkała na uboczu, stroniła od ludzi. Jej najbliższą rodziną były drzewa i hodowane zwierzęta. Teraz przycupnęła w lesie. Szóstym zmysłem słyszy, że znów maszerują żołnierze, świszczą śmiercionośne kule. Niebo ma smak piołunu, kiedy wschodzi na nim gwiazda w kolorze krwi. Rozdrapuje palcami mokrą ściółkę, krztusi się ziemią, ciężko łapie oddech. Chciałaby być podobna do rosochatej wierzby. Połączyć się w jedno z jej korzeniami i posiwiałymi włosami. Umrzeć drugi raz. Przestać jak zjawa krążyć między światem żywych i umarłych. Wypluć z ust zdławiony krzyk, nim rozpłynie się niczym trujący opar znad bagien. Gęsta czerwień Skapuje kroplami z maków – a razem z nią dym i pył, stukot żołnierskich butów, marszowa melodia. (To nie dźwięki migawki, łapane w pośpiechu kadry). Światło drży, jakby stało się ranne. Wycieram o trawę poplamione palce. I kołyszę, mocno kołyszę – nabrzmiałe czerwienią spódnice, i ukryte w nich puste kołyski-kołysanki dla nienarodzonych dzieci makowych panienek. Światłoczułość Było to lato, które stawało się już jesienią. Jak słońce, które zniżając się ku zachodowi kładzie przed sobą coraz dłuższe cienie (…) William Faulkner „Światłość w sierpniu” Światło rodzi się w sierpniu, kiedy ziemia nabrzmiała od zbiorów pęka jak skóra złotego węża, którego przed wiekami wypędzono na moczary. Na dłoń dziecka wysypują się ziarna. Powietrze drży od upału – duszne od wibrujących skrzydeł, lepkich plastrów miodu wyciąganych z uli. Na polach tańczą słoneczniki, przy drogach złocą się nawłocie. Wchłaniamy miękkie światło i kolory, na chwilę zapominając, że ziemia wydaje obfity plon z bezsennych nocy, mrozu i szczękających zębów, samotnych łez i krwi. Rozkoszujemy się dniami pełnymi słońca – sennie zawieszeni na hamaku z pajęczych nici. Pod dom podpełzają mgła i niewidoczni dla nas umarli. Nie wiemy, że zbliża się pierwszy szron. Na skroniach. Otwieramy drzwi do ogrodu. Niepostrzeżenie wchodzimy do tunelu, z dreszczem dotykając martwych dłoni. Po długiej zimie rozmarzła ziemia Można wyciągnąć z kokonu skrzydła, odurzyć się zapachem pąków, podziemnych łodyg i korytarzy, w których krążą soki. Skrzydła stają się coraz lżejsze. Już nie pamiętają ostrych szpilek szronu, szaroburych, jednakowych dni. Znowu nadejdą coraz krótsze noce, a ćmy będą tańczyć w gęstwinach ostrężyn i paproci. I będą śpiewać: Jestem piękną Sulamitką, o wąskiej kibici i dorodnych biodrach. Jestem ulepiona z mleka i miodu, nasyć mną dziś głód, zliż z ciała całą słodycz. A jeśli spojrzysz ukradkiem na roztańczone, skrzydlate cienie, zauważysz, że w oku noszą zastygłą grudkę soli – słony karmel, bardzo słony karmel. Katarzyna Zając (ur. 1977) – ukończyła ochronę środowiska na Uniwersytecie Opolskim. Debiutancki tom wierszy Pęknięcia (2011). Publikowała w prasie literackiej, m.in. "Latarni Morskiej", "Frazie", "Migotaniach, przejaśnieniach", „Okolicy poetów”. Laureatka wielu konkursów poetyckich, m.in. OKP im. K. Ratonia (2010), XVIII OKP im. Rafała Wojaczka (2009), OKP im. M. Stryjewskiego (2023). Pasjonatka przyrody i fotografii przyrodniczej. Mieszka w Ozimku.
- Karolina Sałdecka – dziewięć wierszy
Powiedz mi tak jeśli chcesz mieć truskawki musisz wyjebać chwasty jeśli chcesz mieć chwasty musisz wyjebać truskawki G. Ryczywolski *** (chwasty siedzą głęboko…) maliny są twarde i smakują lasem. para Afgańczyków zrywała je nad ranem. może przeżyli może nie. układam na kuchennym blacie kształty z noża i zapałek. są tam figury geometryczne i człowiek. podczas spotkania online, które nazywamy callem, płaczę, szerując ekran i key performance indicators. rozlewam się i tężeję jak wosk: od zawsze wierzę w miłość, a dostaję awans. Przyczepy moja przyjaciółka mówi że ma problem z przyczepami ścięgien dlaczego widzę przyczepy pełne ścięgien? pod powiekami dla P. ty piasek ja błoto a wokół nas memy które tworzy się teraz nawet o śmierci świat dalej płonie kiedy spokojnie jadę rowerem przez puste miasto jest pełnia lata jeśli ktoś powie że kłamię będę nadal jeść truskawki początek i koniec wołają do mnie z bram pewnie nie wiesz jeszcze że mogę płynąć w nieskończoność i nigdy się nie męczę wciągają mnie twoje otwarte wody Sola dosis facit venenum zaczęło się tak że nikt niczego nie chciał: tłusty Egipcjanin z siwym wąsem i podobnej szarej galabii palił papierosa przy wejściu jego oczy jego dusza pył jego serce pył mimo to właśnie ten dzień pamiętam najbardziej ze wszystkich innych w tamtej chwili zrozumiałam że najbardziej słoną kroplą kiedy wychodzę z morza (bez tchu) jesteś ty Abu Simbel w starożytnej świątyni ludzie depczą sobie po palcach układają oczy włosy usta do zdjęć a przecież to na nic na ścianach wojownicy niewzruszenie strzelająz kusz przez sufit biegną czarne postaciktoś wylewa puchar z winem albo truciznązasypia ucieka przepada w ciemnościtak naprawdę nikt nie lubi tej świątyni wloką się do niej autokarami w środku nocy obowiązkowy konwój przenosi wszystkich do światła (co z tymi którzy pozostają w mroku?) faraon jest dumny i ma spokójrazem z piękną Nubijką spoglądają w stronę jezioranic sobie nie robiąc z porwań francuskich turystówi petów rzucanych na piasek w dużym markecie o niemieckiej nazwie pytam o chleb z ukrainy nie ma i nie będzie ale możesz zrobić go sama z zaplecza wychodzi do mnie piekarz wystarczy że najebiesz tam dużo kolendry kotku powiedział i masz swój chleb tak jak chciałaś tak jak oni mają nasze wszystko może mu dobrze w piekarni a jego mowa ma być bardzo crispy w polskim ciepłym smrodliwym piekiełku czuję jak jego skóra pachnie vifonem pikantnym z pietruszką Dwa słodkie wiersze krew w środku krzyczy biegnij zanim strach podstawi ci nogę nie lubię mężczyzn kiedy mówią nie myśl nie da się w nich na nowo zanurzyć są jak wyschnięte źródła wszystko się wtedy kończy: świerszcze piszczą jakby zjadały własny odwłok drzewa umierają w białym świetle księżyca jeszcze mieszka żar ale coraz słabszy ratuje mnie zapach rozgrzanych w ciągu dnia traw i liści mój przyjaciel lekarz podłącza mi wenflon mój przyjaciel lekarz miał już wychodzić z pracy dlatego jest w stroju kolarza mimo to zakłada gumowe rękawiczki zamiast tych na rower wpływają we mnie strużki poltramu ketonalu pyralginy rozmawiamy o ranach i złamaniach żeby odwrócić uwagę od palącego przedramienia po chwili jest nam lepiej wkładamy pod język dwa słodkie wiersze W ostatni dzień roku wymroziłam wszystkie moje kwiaty żeby sprawdzić śmierć (czy jest nieodwracalna). badylaste trupy widzę tylko przez szybę o ile zdecyduję odsłonić rolety. niedaleko rosja strzela do prawdziwych ludzi jak w grze. boję się: oddychać pić kawę prasować odkurzać jeść klopsiki w occie kochać mężczyznę (którego i tak kocham) podawać psu leki przytulać dziecko narzekać na pracę i durną szefową a przecież jest rosja. przyjdzie i po to Wadi El Gemal pociągi lądują jak wielkie statki kosmiczne ludzie szarpią mięso na tyłach starych magazynów kurwa mać płyną zdławione głosy bez koloru (gdyby były chociaż czarne) mgłę można przecież pić podzielić na hausty albo dopiero w gardle próbować dźwignąć ludzie szarpią wszystko co się da szarpią nawet cegły na tyłach starych magazynów ptaki pikują za szybko ku wilgotnej ziemi śnieg wypala rany po rosyjsku nocne statki kołują na oparach Karolina Sałdecka – polonistka i romanistka, doktor nauk humanistycznych. Publikowała m.in. w „Twórczości”, „Kwartalniku Literackim TEKA”, na stronach internetowych „Dekady Literackiej”, „Arteriach”, „Blizie”, „Autografie”, „Znaku”. Laureatka kilku ogólnopolskich konkursów poetyckich. Autorka zbiorów wierszy: Na własne oczy (2011), Psi blues (2016), Wieżowiec: zero (2020), Rekuhkara (2021), książki Żyjemy wciąż jeszcze na rusztowaniach. Wizerunek kobiety w polskich powieściach doby realizmu socjalistycznego (2013) oraz powieści Psycho Killer (2016). Mieszka w Bydgoszczy.
- Jacek Sadkowski – wiersze
Sanctus Czy ryby jeszcze drżą w oceanie Czy wiatr się zrywa czy bije dzwon Czy przyjdziesz znów daleko stąd Opowieść zimowa, Armia sroka na brzozie kawka na wierzbie niebiański wilk księżycowo mlaszcze niebieskim jęzorem. wiatr wieje. [nie obchodzą ich ludzie] [nie ma nas w ich świecie] wiatr wieje tam gdzie chce i szum jego słyszysz, lecz nie wiesz skąd przychodzi i dokąd podąża. tak jest z każdym, który narodził się z Ducha*. a kto tu narodził się z Ducha? tu nie wolno nikomu podążać tam gdzie chce. nie ma nas w Duchu. Ducha nie ma w nas. wymyśliliśmy sofizmy teizmy agnostycyzmy hermeneutyki solipsyzmy niestyczne linie styczne niestykające etyki dialektyki nakazy zakazy. stosy kazamaty. trucizny. wszystko co jest nakazane jest zakazane. nie ma w nas zdolności widzenia Ducha. oślepliśmy. z Niego i z Nim jest brzoza sroka wierzba kawka niebiański wilk o księżycowym spojrzeniu. [nie obchodzą ich ludzie] [nie ma nas w świecie] ______________ * J 3, 5-8 Róża Różewicz Kadżagugu na lekcji polaka w ogólu wiecznie skacowany psor władek rozwrzeszczał się że jesteśmy bandą debili których nic nie rusza. a nie rusza dlatego że nie czytamy polskiej poezji współczesnej. a nie czytamy bo nic nie kumamy. a nie kumamy bo mamy mózgi przeżarte wiejskimi dyskotekami z chujową muzyką. miał trochę racji. klasa o profilu podstawowym czyli bez. trafiłem tam za karę na rok i czułem że zejdę przedwcześnie samopowieszony albo po zapiciu bimbrem kilku blistrów relanium. wszyscy dookoła żyli tańcami disko i kłótniami gdzie było fajniej w zeszłą sobotę - w brachlewie ryjewie czy kurwa sadlinkach rozpędzinach tudzież nowymi laskami limala kadżagugu gazebu hjumenlig. szaro zimno parszywie. to wtedy w czasie wagarów kupiłem tomik nieznanej mi lipskiej. nie o śmierć tutaj chodzi i chwycił mnie poważny poetycki haj. we łbie mi się przestawiało z wrażenia że jest ktoś kto tak myśli widzi zapisuje cudaniewidy. wyśpiewałem władkowi o lipskiej i w ogóle o tym co czytam myślę a on z pogardliwym wydęciem warg powiedział że gówno rozumiem i gówno wiem i wyciągnął z szafy tomik różewicza i przeczytał głośno że róża to kwiat albo imię umarłej dziewczyny i przez pół godziny tłukł mnie po mózgu kretyńską analizą skądinąd dobrego wiersza. a w tym czasie limal zaliczył gazebu kadżagugu z hjumenlig bzyknęli stado lasek w sadlinkach znudzone panny dłubały w paznokciach znudzeni kolesie układali poppersowskie grzywki poezja umierała we mnie rosła nienawiść do niewinnego różewicza. gdyby pisanie wierszy życie wierszem naturalne wierszożycie polegało na klepaniu drętwych formułek zostałbym fanem duran duran albo skawińskiego z kombi i wyjechał na wieczny fajf do ryjewa. katujący poezję skacowany władek i fani czajnakrajzis niczego nie kumali. nie kumali że są gotowym tłem wierszy wierszożycia zajebistego piękniejszego niż pierdyliard czerwonych róż Słodki flet i niski klucz Liryka, liryka - gorycz w piołunach, Rwijcie się, wijcie dźwięki na strunach, Obłęd wyzwolił mnie, w gędźbę przetopił, Muzyka! Muzyka! Nicość i popiół! Muzyka, Jan Brzechwa dobrze że ostatnio jakby mniej wszystkiego w okolicach głowy. jeszcze niedawno drobiazgi niepotrzebnie zajmowały dużo miejsca. niecierpliwie rozpychały się imiona tytuły nazwiska adresy. zapamiętane rysy twarzy budziły drgnienia elektryczne wibracje synaps przy rozmowie neuronów. jesień. w chłodach i szarościach przeciągłych przedświtów to wszystko niepotrzebne. wystarczy ogólne wrażenie. dźwięki. miłości. rozsypane nuty. pojedyncze słowa. trochę szepczących zmierzchem barw. przygasa świat. nazwy są nieistotne. nie wydaje mi się żeby prawda była w powiedzeniu stat rosa pristina nomine nomina nuda tenemus. nie widzę sensu w gromadzie nazw. nie chcę pamiętać nazwy róży chcę pamiętać jej ideę. to co budziła we mnie nieważne czy była różą czy pokrzywą kwiatem wilczego łyka. była różą. ideę róży zamyka w sobie flet. ideę fletu zamyka w sobie róża. jedna z kilku rzeczy które chcę pamiętać zamyka się w październikowym zmierzchu w katedrze. w muzyce którą tam widziałem. w potężnej ciemnej ciszy którą słyszałem. pięć grających dziewcząt przebranych w renesansowe suknie. próba opisania tego przy użyciu jakichkolwiek słów figur stylistycznych zabiegów jest z góry skazana na niepowodzenie. muzyki ciszy zapachu ciemności nie da się przełożyć na słowa. trzeba usłyszeć ciemność zobaczyć dźwięki nut. kije deszczowe guillaume dufay klawesy gwiaździste sklepienie josquin des prez przewodnie żebro. nieważne który rok jaka epoka. przed koncertem gdy niebo błyskało jeszcze światłem paliłem przed katedrą papierosa a z chmur wynurzył się październikowy klucz żurawi. ptaki leciały nisko nad zamkowym dachem zdawało się że mogę dosięgnąć je ręką. może to kiczowaty lanszaft sentymentalne wspomnienie banalnych ptaków i nocnego koncertu a przecież widziałem i słyszałem tam czystą i głęboką wieczność bez czasu. [cisza noc ptasie nuty tercja seksta polifonia] jest jesień. jesień w chłodach i szarościach przeciągłych przedświtów. potrzeba mi tylko garści piktogramów emotikon emoji ptak lot noc dźwięk katedra cisza wieczność cisza wszechwieczność wszechcisza. Armia cieni Oko do nieba, do ziemi trup Pomiędzy tym żałosna lampa słów Cały mój świat nie znaczy nic Ja Ciebie ścigam, wołam Cię, aby żyć Światło świeć, Światło prowadź mnie! Przebłysk; Armia nie powinienem tu wracać. od początku wszystko szło źle. mówiąc prościej wyglądało to chujowo. morze gotowało się w śnieżnym sztormie. nawet czterej pijani w sztok szwedzcy nafciarze zaprawieni w bojach i idiotycznym szczaniu pod wiatr rzygali jak koty. w pewnym momencie promem bujnęło tak mocno że wyrwało mnie z fotela prasnąłem o ścianę a tablet eksplodował szkłem. dziwacznie. największa łajba na bałtyku wiozła ledwie kilkunastu pasażerów obsranych ze strachu i wsłuchanych w hipnotyczny wiatr wyjący w sklepach z tanią wódką i w salonach kosmetycznych. widmowa załoga widmowego statku. terminal był pusty. mróz. ciemność. śniegu od zajebania. żadna taksówka nie jechała za trójmiasto. na szczęście przytuliłem się u kumpla w sopocie. nocna tułaczka uberem po zasypanych bezludnych ulicach to temat na kilka wierszy. rankiem spadłem ze stromych schodów z drugiego piętra. kumpel pozbierał mnie i przerzucił sto kilkadziesiąt kilometrów do domu. a w domu było jak to w domu. bardziej pusto niż pusto. dwie zebrowate amadyny które zwykły śpiewać na mój widok tydzień wcześniej odleciały z tęsknoty na nadrealną plażę którejś z sundajskich wysp. usiadłem. siedziałem bez ruchu przez kilka miesięcy. potem rozpakowałem walizki i dalej siedziałem bez ruchu. kupowałem czasem marchewkę i podlewałem kwiaty. ni stąd ni z owąd wielka szeflera po raz pierwszy od piętnastu lat wystrzeliła jasnozielonym pędem zakipiała musującą falą drobnych kwiatów. w paru ogrodniczych forach wyczytałem że muszę mieć zwidy bo szeflerze w domu nie mogę stworzyć warunków do kwitnienia. chyba że w tropiku. ale nie. mój krzak rozigrał się kwiatami. może szeflerze potrzeba ciszy i szelestów pustki ocierającej się o pustkę. wtedy kwitnie. potem w grudniu tuż przed świętami nagle rozbłysło światło w moim korytarzu. niby banał ale żarówka nawaliła kilka miesięcy wcześniej. z nawyku przy każdym powrocie do domu wciskałem w ciemności włącznik. bez skutku. aż nagle nagłe zapłonęło i płonie światło. teraz usiłuję zrozumieć - sztorm puste miasto lot z drugiego piętra. śmierć amadyn cisza. kwiat szeflery. światło znikąd. jeszcze jestem Jacek Sadkowski (ur. 1965) – od ponad dwudziestu lat redaktor Portalu Literackiego Fabrica Librorum.
- Miłka Malzahn, Marcin Sas – mJAsto
Głos i tekst: Miłka O. Malzahn mJAsto - Jestem Narratorką różnych światów. W przypadku naszej współpracy zapuszczam dren w miasto. Słucham miasta, piszę miasto, szukam miasta w mieście. To jest fascynująca przygoda. Spełniła się częściowo poprzez sztukę teatralną mJasto, którą napisałam uczestnicząc w projekcie Teatru w Rzeszowie. Sztukę można poczytać w sieci, a jej urywki, nastrojowe narracje, dźwiękowe widoki - tworzą ten Całkiem Miły Separatyzm. Przed pełnym zanurzeniem można przywołać myśl, która przydaje się w czasie eksploracji miast: Ludzki organizm jest ewolucyjnie dostosowany do jasnego dnia i ciemnej nocy dr inż. arch. Karolina Zielińska-Dąbkowska, badaczka i architektka światła z Politechniki Gdańskiej Na moje - ewolucja wplata miasto w nas. I na odwrót. Ewidentnie ;) Poza tym każde miasto, widziane z wysokości lecącego samolotu, wygląda nocą jak podzespoły połączone światłowodami, jak mechanizm służący jakiejś wyższej racji. I to jest prawda. To informacja o ludzkim życiu. Miasto – ten żywy organizm, posiada serce, płuca i arterie pulsujące przepływającą krwią, esencją życia – ludzkimi komórkami, oraz sumą i efektem komórek mieszkalnych. W komórkach mieszkamy, z komórek się składamy, w komorach mózgowych przechowujemy wspomnienia i gdyby samoloty mogły latać także w nas - zobaczylibyśmy mechanizm, bardzo precyzyjny, naładowany elektrycznie. Mieszkamy w wielu miastach. Każde z nich ma swój plan. Plan miasta. Pora rozpoznać te plany! PS. A jesteśli słowo „miasto” zamienisz na „miejsce” – otworzy się nowa opowieść. Miłka O. Malzahn – zajmuje się filozofią i dźwiękiem. Jest dziennikarką, pisze książki z pogranicza gatunków, tworzy i publikuje piosenki, wykłada na uczelniach, prowadzi warsztaty. Nieustannie łączy nieoczywiste nauki o myśli ludzkiej z oczywistymi ścieżkami dedukcyjnymi. Tworzy offowy kanał podkastowy Dziennik Zmian, moderuje spotkania z artystami, podróżnikami, pisarzami oraz regularnie prowadzi muzyczne programy w Radiu Białystok. Marcin Sas (ur. 1983) – poeta; zajmuje się muzyką elektroniczną i produkcją muzyki; całkiem miły separatysta to projekt, który trwa i nie zamierza się skończyć. W ramach projektu zrealizowane zostały nagrania z polskimi poetkami i poetami. Poezję i prozę publikował w czasopismach literackich. Aktualnie w trakcie dopisywania wierszy do książki poetyckiej. Mieszka w Otwocku.
- Janusz Radwański – wiersz
Wetlińska No i jeszcze bus, bo bez tego busa było by prościej, tak to bym nie musiał sprzątnąć, zatankować i na dziewiętnastą oddać. A do tego czasu przejechać przez miasto przed porannym szczytem, cisnąć na południe bez większych zachwytów, bo trzeba się wyrobić. Wnieść Wandzię na plecach pod Chatkę Puchatka. Pięć minut na fotkę i lecimy, matka, wrócić oddać na czas busa. Chociaż w sumie nikt się wcale tak spinać nie musiał, można było poczekać do następnego razu, przy następnej okazji pokazać jej góry. Nie było następnej. To jedna z rzeczy. których nie bierzesz pod uwagę, no i może lepiej. Jeden z takich momentów, których nawet nie liczysz. Zdjęcie z ostatniej wieczerzy, w każdym razie w Kalnicy. Ile jeszcze takich, okaże się w najmniej spodziewany sposób. Nie jest to jakieś głębokie. Jeśli jesteś jedną z osób, co chcą, żeby za zasłoną były skomplikowane cuda, to jak ci się nie podoba, to wracaj na studia. Spodziewałbyś się cytatu z Walaszka w trenie? Bo ja, że będę pisać tren, to w życiu. Nie. Janusz Radwański (ur. 1984) – wydał książki z wierszami: Księga wyjścia awaryjnego (2012), Chałwa zwyciężonym (2013), Kalenberek (2017) Święto nieodległości (2018), Śpiewnik szantowy (2022), arkusz poetycki Żylety (2022) i przekłady: Pawło Korobczuk Kajfuj, kajfuj (2019), Ołeksij Czupa Piędź (2020), Wołodymyr Bynio Tak jest zapisane (2022), Daryna Hładun Radio «Wojna» (2022) oraz Jurij Zawadski Nie pytają (2023). Ojciec, muzykant ludowy, muzealnik. Mieszka w Kolbuszowej Górnej.
- Olgerd Dziechciarz – Spalenie mostów
(fragmenty prozaicznego poematu episkapistycznego) Tej nocy NN wyszedł z domu i droga, w którą się z ogromną ochotą udał, była równie skomplikowana, jak ta, którą w ciągu trzydziestu ośmiu ruchów przebywa konik szachowy – taki nigdy nie osiodłany, słowem dziki wierzchowiec porwany gdzieś z argentyńskich pampasów i nie ujeżdżony przez Komanczów. Nie spotkał nikogo, kogo by nie znał, ani nikogo, kogo by dostatecznie znał – słowem to byli wyłącznie członkowie jego najbliższej rodziny. Na wszelki wypadek dali sobie zrobić wspólne zdjęcie, żeby każdy wiedział, jak wyglądają ci, którzy go nienawidzą. Zasiedli przy stole, który ustawiony był na środku rzeki. Jakie to szczęście, że rzeka niedawno wyschła na wiór. Podano do stołu, ale nic nie nadawało się do jedzenia, poza zupą nic. Najadł się do syta, a potem zwymiotował, choć pił na pusty żołądek. Ocierając spocone czoło niechcący wymazał z pamięci złe chwile, zostały same dobre, co go przygnębiło. Stół z powyłamywanymi nogami zamienił się latarnię magiczną (laterna magica), a NN skorzystał z nadarzającej się okazji i schronił się w jej chłodnym cieniu. Dostał kilka propozycji seksualnych, ale żadnej zadowalającej, bo to nie były poważne (pro)pozycje. Obudził się, bo krew mu uderzyła do głowy, albo inaczej, ktoś go uderzył i popłynęła krew, rzeka krwi – jasna jak błękitne niebo. Nurt porwał stół z biesiadującymi, którzy ani na moment nie przestali się obżerać, choć okoliczności wybitnie temu nie sprzyjały. W pewnej chwili wyminął ich niesiony wzburzoną falą kwartet smyczkowy z zapamiętaniem grający – jakże pasującą do sytuacji – muzykę biesiadną Georga Philippa Telemanna. NN się wzruszył i dostał czkawki. Siedząca po jego prawej stronie kobieta przypominająca z postawy moralnej Matkę Teresą z Kalkuty zamierzyła się na niego nożem, przestraszył się, ale mimo to, nie omieszkał podziękować za wybawienie go z męczącej czkawki. „Nie ma za co – rzekła kobieta – obowiązkiem chrześcijanina jest straszyć innych”. Zgodził się z nią i wręczył jej bilet wizytowy z adresem warsztatu samochodowego, w którym tak do końca nie potrafili naprawić żadnej usterki. „Będę z siostrą!” – obiecała kobieta. „Ja też, nie wiem, czy wspomniałem, ale mam brata syjamskiego” – zaznaczył NN, a jego brat w pełni się z nim zgodził, że nie pochodzą z Syjamu, dziś zwanego Tajlandią, ale Birmy, czyli z Mjanmy. Ktoś wzniósł toast, ale ktoś inny go anulował. NN podniósł się i szeroko się uśmiechając poprosił o ciszę. Zrobił to tak skutecznie, że nawet rzeka się uspokoiła. „Chciałbym was wziąć na świadków, że od tej pory nie będę uciekał przed życiem!” – powiedział wznosząc kielich. Naraz wszystko się skończyło: nie było rzeki, stołu, współbiesiadników, Matki Teresy, ani kielicha, bo w ręce trzymał nocnik, pusty, a toastu – jak doskonale wiedział – nie da się wznieść nocnikiem, zwłaszcza pustym. * Świat jest prosty jak drut: nie ma się nad czym zastanawiać, trzeba go przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. Najgorsze co można zrobić, to zacząć kwestionować jego sens, bo on się i tak nie zmieni, tylko my, kwestionujący, zaczniemy mieć problemy z tożsamością. Są też inne światy, ale na razie zajmujemy się tym światem, który nam najbardziej doskwiera i któremu my doskwieramy w dwójnasób. Nie wierzmy tym, którzy głoszą, że świat leży u naszych stóp, to my leżymy, a świat patrzy na nas z góry starając się w nas nie wdepnąć. Zniszczyliśmy już wiele światów, ten też chcemy zniszczyć, w końcu nam się to uda, ale nie będzie komu triumfować. Świat śmieje się z nas, ale tylko on widzi w nas coś śmiesznego. * Tego dnia NN stwierdził, że człowiekowi bardzo niewiele potrzeba do nieszczęścia. Wystarczy tylko dać się nieść fali (czytaj: dać się wodzić za nos), nie sprzeciwiać się i zgadzać z tymi, z którymi zwykła ludzka przyzwoitość na zgodę nie pozwala. Człowiek jest jak ryba w okresowej rzece, która myśli, że nigdy nie zabraknie jej wody, a tymczasem wody ubywa... Zgadzasz się na coś, co zdaje ci się niewinną igraszką, a potem uświadamiasz sobie, jakim naiwniakiem byłeś. Człowiek i ryba żyją nadzieją i jedno i drugie stworzenie umiera w taki sam beznadziejny sposób. Nieszczęścia wedle mniemania NN wcale nie uszlachetniały człowieka, a wręcz odwrotnie, oddalały go od szlachetności. Człowiek złamany będzie łamał innych. Ludzkiego nieszczęścia nie da się oszacować w skali od jeden do dziesięciu, bo jednego przygnębi najniższa dawka nieszczęścia, a innego nie pognębi nawet ta najwyższa. Od czego to zależy? Od tego jakim kto jest skurwysynem! NN miał złe doświadczenia ze skurwysynami. Jakoś zawsze tak bywało, że jeśli gdzieś się któryś z nich pojawiał, to raczej prędzej, niż później, napataczał się na NN. Nie zdarzało się, żeby któryś ze skurwysynów nie miał do NN pretensji. O co były te pretensje? O całokształt! NN irytował skurwysynów samym swoim jestestwem. Było w nim to coś, co na skurwysynów działało jak płachta na byka. Nie mogli zdzierżyć, gdy się na niego natykali, atakowali hurmem i bez litości. Gnębili, wyzywali, obśmiewali, słowem obierali go sobie za ofiarę. Nadawał się na ofiarę jak nikt – to trzeba przyznać. Zrazu był taki, jak inni, ale u niego to poszło w odwrotną stronę – ze złego, ze skurwysyna, z czasem przeistoczył się w osobnika dobrodusznego, który zaczął wierzyć, że ludzie z natury są tak samo dobroduszni, jak on. Za każdym więc razem, gdy spotykał skurwysyna, nie mógł wyjść z podziwu, że matka ziemia może kogoś podobnego zdzierżyć na swym łonie. Nie pojmował, że można być niesprawiedliwym, podłym i złośliwym tak zupełnie bez powodu, dla samej przyjemności. Kręcił głową z niedowierzaniem, a w tym samym czasie ten czy inny skurwysyn kombinował, jak mu utrudnić życie. W końcu utrudnili mu je do tego stopnia, że zaczął się z życia wycofywać, na początku małymi kroczkami, stopkami, ale im było mało, przeszkadzał, zawadzał, utrudniał, komplikował, dlatego nie ustępowali w wysiłkach, by mu zaleźć za skórę; potem już poszło na całego, przypuścili na niego frontalny atak, więc NN spalił mosty, zatrzasnął drzwi i wyrzucił klucz. Nie było powrotu. Długo do siebie dochodził i tak do końca nie doszedł. Została zadra, która utrudniała mu kontakt z innymi ludźmi – nie ze skurwysynami, bo z nimi nie chciał mieć nic do czynienia – nie szukał kontaktu z żadnymi ludźmi, także tymi dobrymi, w których istnienie mimo wszystko wciąż wierzył. Bał się jednak, że także dobrzy ludzie, w kontakcie ze skurwysynami nabierają złych cech i z czasem zmieniają się w tych, których wcześniej nienawidzili, więc niejako dmuchając na zimne niemal zaprzestał jakichkolwiek kontaktów twarzą w twarz. Przekonał się, że miał racje, bo widział w internecie, jak świat się zmienia na gorsze, jak lawinowo rośnie liczba skurwysynów, widział i biadał nad światem, który jeszcze niedawno wydawał mu się co najmniej znośny. Dlatego zamknął się w czterech ścianach i zamknął się w sobie. W sobie czuł się bardziej wolny, niż tam, na zewnątrz. Był nieszczęśliwy, ale na własnych warunkach. I przynajmniej tego dnia nie tęsknił za nikim i niczym. Olgerd Dziechciarz – anarchizujący autor adekwatnie analizujący aktualne anomalia (patrz m.in. powieści: Wielkopolski, Małopolski, Zapolski oraz tomy wierszy: Autoświat, Galeria Humbug, Podest na piedestale, Reperkusje. Symfonia wierszy żałosnych i Wmartwychwstąpienie. fot. K. Kędzierska
- Kuba Strumień – 74
Obroty Gwarancja mobilności wygasła. Nieruchomość, przez zasiedzenie. Katastrofa budowlana. Ojciec – Słońce. Cieszy mnie, gdy widzę, że wciąż go poruszam. wrzesień 22 – październik 23 W jednym tkwili ciele Tracheo i Peg Czego nie przeczytałem z ruchu twoich warg czego nie doczytałem z ruchu twoich rąk nie było mi trudno sobie dośpiewać nie było mi łatwo sobie dośpiewać W przerwach – kiedy radziłeś sobie doskonale sam jak stary dobry wóz na lodzie bez wspomagania bez kontroli trakcji i zatykałem ci palcem ten plastikowy wylot z tchawicy – brzmiałeś jak człowiek z Delty skrzecząc o kotlecie ziemniakach mamie ojcu kapuście miłości do nas Tobie…ci…sobie…mi… śpiewam bezgłośnie z pełnymi ustami Sroka i inni Twoja dłoń na jego dłoni, ciepłej. Świecąca kość kardiomonitora. Kradniesz każdą z tych wszystkich chwil. Nosisz je w sobie i ubierasz w kostium pasera. Szpital w którym się urodziłem Za drzwiami z tabliczką TOALETA DAMSKA w pokrowcu mój tato Oczy i usta jakby się zawiesił otwarte na świat ścianę w kafelkach Budowa zdania Ze względu na dyplomatyczny brak zgody na przedłożoną propozycję słów, ich układu oraz interpunkcji, tak, interpunkcji, punktów pomiędzy, punktów, które dzielą, żeby łączyć w całość, poprawnie, bez zarzutu, niechby nawet w całostkę – dyktuję pani tekst nekrologu. Wydrukowane jednobrzmiące egzemplarze plus tubka kleju w pakiecie, i ruszam w miasto, zamknąć lub otworzyć wasze usta, słuchacze anegdot, wskazówek i opinii w wydaniu mojego zmarłego przedwczoraj ojca. Pogrzeb pojutrze. Czytajcie i wierzcie własnym oczom, tak jak on im wierzył, do końca. Ton tethnēkota mē kakologein. No właśnie, ton. Studio Zero fuszerki, zero dziadostwa, pełna profeska. Tanatopraktor co się zowie. Niewidzialna ręka rynku usług pogrzebowych, szara eminencja, czuły anonim, może Gal, kto wie, skoro Schengen. Nie musiałem poprawiać węzła, ulubiony krawat, z Sycylii, ode mnie. Nie musiałem odpinać drugiego guzika w marynarce, trochę przydużej. Nic nie musiałem, nic z tych rzeczy. I taki, spod igły, pod ożywczym wpływem formaldehydu, miałeś znaleźć się w piecu. „Jestem w proszku” i „Nie mogę się pozbierać” – co ja mogę o tym wiedzieć? jak tak mogę mówić? Naziemne Wydobywa spod śniegu kolor: ogniska róż płuca anturium igły palmy Nigdy nie rozumiał tego napisu na szarfach – były wcześniejsze pożegnania? jak wyglądało przedostatnie? kiedy to pierwsze jeśli to pierwsze nie było ostatnim? Jakub Strumień (ur. 1974) – publikuje od 2018 r. Jego teksty były publikowane m. in. w „artPAPIERZE”, „eleWatorze”, „Helikopterze”, „Ósmym Arkuszu Odry”, „Wizjach”, „wydawnictwie j”. Laureat kilku konkursów poetyckich, nagrodzony statuetką „Bytomskiego Pióra”. W ramach współpracy z bibliotekami w Gliwicach i Piekarach Śląskich oraz z Teatrem Ziemi Rybnickiej prowadzi spotkania z lokalnymi piszącymi i o piszących. W roku jubileuszowym 2021 wieczór z twórczością Tadeusza Różewicza, a ostatnio w gronie niewidomych i niedowidzących.
- Corina Oproae – wiersze
*** NIE jest ani paprocią, ani jeżyną śmierć wybieram powolne życie tym razem spokojne starzenie się drzewa które mam przed sobą i które teraz mnie wspiera nieskończoną ścieżkę w kierunku morza, które zobaczyłam po raz pierwszy te gigantyczne góry rozpadające się w zmianie stanu bezkresu i powolne zanurzanie się mojej istoty w starożytnym chórze wód łzy które mieszają się z solą i stają się modlitwami wspomnieniami pieszczot skamieniałej bogini wewnątrz mojego pierwszego snu wybieram powolne życie tym razem ignorując to, że drzewo zawsze zielenieje śniąc wewnątrz tego samego snu modląc się w ośmiozgłoskowcach, które zawierają ostateczne znaczenie świata i na zawsze leczą wszystkie rany zapominając o matce zapominając o ojcu acz bez bycia sierotą czując się córką matką boginią siostrą wróżką czarownicą poza życiem poza śmiercią która nie jest ani paprocią, ani jeżyną ale ciemnością i jaskinią kręgiem i kulą znowu i zawsze blaskiem błyskiem światłem *** jest kobieta która mnie ściga w swojej dłoni trzyma garść pokrzyw dogania mnie i mówi są dobre na reumatyzm a przede wszystkim na odpuszczenie grzechów pośrodku twarzy starej i obcej lśni to spojrzenie które poznaję przyspieszam kroku to nie może być ona cierpię na reumatyzm nigdy się nie modlę zapada się we mnie jak ptak mostek krocze za każdym razem gdy słucham na głos bardzo głośno sama w samochodzie koncertu fortepianowego nr 2 Rachmaninowa to nie może być ona ona nigdy nie wyjechała ze swojej małej wioski ze swego małego kraju to niemożliwe żeby dotarła tak daleko podążając szlakiem tej kwarty krwi którą po niej odziedziczyłam cierpię na reumatyzm jest niedobór wody nie umiem się obejść bez luksusu kąpieli raz w tygodniu żeby czytać sobie wiersze na głos albo śpiewać nawet jeśli wiem że fałszuję to niemożliwe żeby przybyła z tak daleka i nie uschły jej pokrzywy po drodze cierpię na reumatyzm są noce chciałbym móc kochać do szaleństwa nieznajomego mężczyznę kochać do szaleństwa nieznajomą kobietę nigdy nie widziałam jej grobu ale wiem, że na jego szczycie rośnie drewniany krzyż który przecina jej imię to nie może być ona cierpię na reumatyzm jest kobieta która mnie ściga znowu mnie dogania zamyka oczy pokrzywy stają się liliami w jej dłoni Jak znowu zasnąć o czwartej nad ranem? z Wisławą Szymborską Nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem. Wisława Szymborska jest czwarta nad ranem budzisz się jak zwykle i nawet nie próbując ponownie zasnąć zakładasz coś na siebie i wychodzisz do ogrodu tak naprawdę za bardzo się boisz żeby wychodzić na zewnątrz o tej porze poza tym dom, w którym mieszkasz nie ma ogrodu ale wiesz, że jest wiele sposobów na wyjście do ogrodu więc pozwalasz żeby wiersz trwał dalej i wychodzisz do ogrodu o świcie z dziwnym mrowieniem w całym ciele zdezorientowanymi zmysłami i stalowym światłem w źrenicach wiesz też, że w tym ogrodzie nie ma drzew a jednak rozpościerają się przed tobą bardziej realne niż twoje własne ciało gałęzie skamieniałego drzewa w harmonijnym tańcu ku niebu na wysokości twoich oczu mały ptaszek przysiada na gałęzi tak blisko że chciałabyś być niewidzialnym kamieniem przytłoczonym przez bolesne światło które teraz wylewa ci się z oczu i toruje sobie drogę w tym ogrodzie zawieszonym między nocą a dniem nie masz trzydziestu lat nie pieje kogut nie wieje od wygasłych gwiazd a jednak tak naprawdę nikomu nie jest dobrze o czwartej nad ranem zastanawiasz się kim jesteś zdezorientowaną bezsenną kobietą w miejscu bardziej realnym niż te oczy wpatrujące się w ptaka który być może nie istnieje bezsenną kobietą która pragnie zamienić się w kamień i patrzy na ptaka, który wzbije się w powietrze za chwilę lub wcale a który teraz przygląda się jej okrągłymi oczami hipnotyzując ją z gałęzi podczas gdy ty oddajesz się tej chwili wibrujące syczenie przenika twoje ciało kładziesz się na mokrej trawie i pod nieprzeniknionym spojrzeniem ptaka czekasz aż węże uniosą głowy prześlizgną się po twoim ciele i dotrą do uszu by je polizać aż wiersz wypełni się wszystkim co musisz powiedzieć i kiedy czekasz jest już piąta i nie pamiętasz że ptak wzbił się w powietrze wypluwając ci w usta wszystko, co ma jeszcze nadejść jest już piąta i możesz dalej śnić jak oszalała kasandra w pustym pokoju Jak napisać wiersz na Boże Narodzenie z Marią Banuș pada śnieg i robi się ciemno i czujesz prawą stronę ciała uśpioną nieistniejącą jak zdrętwiałe ptasie skrzydło co obserwuje ukośnie dzień ciemny jak noc w lesie to, co się wydarzyło, pozostaje nienaruszone w fałdach twojego mózgu pewność ostra jak zielona łodyga stercząca w śniegu lewa strona ciała obudzona obecna jest ci drzewem to jodła obciążona dekoracjami które chcesz zerwać jednym gestem odtwarzasz w doskonałej samotności tę pierwszą uroczystość w nieobecności i rana w korzeniach jodły chwiejnie pulsuje wbija ci się w brzuch pamiętasz słowa matki to teraz jedyna kotwica do życia bełkotanie luźnej szczęki i twoje ręce zawsze splamione tą ziemią której nigdy nie rzuciłaś na niewidzialną twarz ojca rozumiesz ten ból to środek który zawsze utrzymuje cię w pionie czujesz ten zapach żywicy który skłonił cię do otwarcia okna w dzień taki zimny jak dzisiaj pamiętasz lodowaty uścisk chęć by skoczyć w otchłań roztrzaskać się o asfalt zostawić plamę w kształcie jelenia i niech przechodnie idą obok mówiąc że śmierć jest rannym zwierzęciem w wyimaginowanym lesie miotasz się między spokojem a działaniem ale teraz wiersz rodzi się tylko z twojej uśpionej strony dławi cię w gardle i te same słowa co zawsze chcą zyskać inne znaczenia pada śnieg i robi się ciemno i chcesz poczuć pazur życia na twarzy tamowanie krwi w ranie i chcesz, aby wiersz powstawał w ruchu niech to będzie krążenie przemieszczenie przepływ oscylacja pada śnieg i robi się ciemno i wiersz przestaje być wierszem to piła podcinająca korzenie jodły pozostawiając cię zawieszoną w powietrzu gdzie piszesz słowa które noc wymazuje i rozumiesz że jeśli nie ma korzenia to nie ma wiersza że jeśli nie ma spokoju w działaniu to nie ma wiersza że twoja uśpiona strona to kameleon żarłoczny wydłużony język który łapie w bezruchu ślady radości w padającym śniegu nierealnym i odległym tak nagle tłum. Marta Eloy Cichocka Corina Oproae (ur. w 1973 w Transylwanii w Rumunii) – od 1998 roku mieszka w Barcelonie. Jest poetką i tłumaczką, pisze po hiszpańsku i katalońsku, tłumaczy z rumuńskiego i angielskiego na kataloński i hiszpański, publikuje swoje książki w języku rumuńskim we własnych przekładach. Opublikowała książki Mil y una muertes (2016), El taller blanco (2020), Intermitencias (2018), Desde dónde amar (2021) i Un rosario de soles (2023). W języku katalońskim napisała La mà que tremola, książkę poetycką poświęconą refleksji nad pisaniem w języku, który nie jest językiem ojczystym (2020). Tłumaczyła takich autorów jak Marin Sorescu, Lucian Blaga, Gellu Naum, Ana Blandiana, Norman Manea, Dinu Flamand, Ioan Es. Pop, Angela Marinescu i Mary Oliver. Jest autorką i tłumaczką antologii aktualnej poezji katalońskiej opublikowanej w Kolumbii, La hora indefensa i La poesía del siglo XX en Rumanía (Visor, 2022). Wybór załączonych przekładów autorstwa Marty Eloy Cichockiej jest owocem XII Obradoiro Internacional de Tradución Poética na wyspie San Simón w hiszpańskiej Galicji. Fotografia autorki Yolanda Castaño.