Znaleziono 424 elementy dla „”
- Jacek Szafranowicz – cztery wiersze
Powrót Moja wyprawa trwała wiele lat niewiele z niej pamiętam Na kruchym grzbiecie targałem gniew i arogancję Skąd miałem wiedzieć Nie było kogo pytać co jest cenniejsze Do domu wślizgnąłem się przez balkon Nie wiem co sprawiło ten cud jego miłość a może słabość charakteru (a może jedno i drugie z pewnością było to wszystko bardzo niezręczne) dał mi jeść oraz dach nad głową poza tym cisza Czy tyle czasu ile przetraciłem mam teraz wyczekać aż z powrotem poczuję się synem To bardzo trudne pytanie być może zupełnie niepotrzebne Tak czy inaczej on ma coś takiego w oku co podpowiada powinieneś spróbować ponownie 2009 Marlboro i ciastka z adwokatem Zadzwonił do mnie z oddziału zamkniętego, prosząc, żebym przywiózł mu dwie paczki marlboro i ciastka nadziewane adwokatem, więc wieczorem po pracy zaszedłem do cukierni, a potem do monopolowego, a potem zamówiłem taryfę na oddział zamknięty, żeby przekazać mu te dwie paczki marlboro i te ciastka nadziewane adwokatem. Siedliśmy w palarni i już niebawem palił marlboro i zajadał te ciastka nadziewane adwokatem. ― Wiesz co ja myślę ― odezwał się przerywając ciszę: Myślę, że w poprzednim wcieleniu byłem bogaty, miałem duży piękny dom, piękną żonę, piękne dzieci, ale byłem nieszczęśliwy, bo tak naprawdę chciałem tylko pisać wiersze, ale wtedy nie mogłem nic pisać i jak chciałem ― tak się stało, w następnym wcieleniu piszę tylko wiersze, ale co to za nieszczęście, ty nie masz pojęcia, chcieć tylko wiersze pisać. Wstał od stolika, chwiejąc się od tych ciastek nadziewanych adwokatem, podszedł do zakratowanego okna i zapalił kolejne marlboro. ― Idź już ― powiedział ― dzięki, dawno nie jadłem tak pysznych ciastek, dawno nie paliłem takich dobrych papierosów. Gdańsk, 2018 Agata uroczyście, kiedy opadają liście Jeśli masz się czuć dobrze i w dobrym być humorze, To w takim razie, kochany, alkoholu być nie może. Sopot, 2021 Z potrzeby nowego wiersza Andrzeja Bursy Choć przecież nie wierzę astrologia wyższa szkoła abstrakcji a ja nie znoszę zagadek spoza planety Ziemia znajduję pewną wartość w tarczy oznaczonej Skorpionem. Ohydny przecież naprawdę paskudny z automatu wiązany z jadem kąsaniem oraz najważniejsze z cierpieniem. Przy takim farcie nie trzeba nawet wykładać ludziom lepiej żeby nie lecieli z tobą w chuja wystarczy rzucić znakiem zodiaku przecież. 2 maja 2024 Jacek Szafranowicz – poeta, autor opowiadań, publicysta. Ostatnio przełożył dla Noir Sur Blanc dzienniki Charlesa Bukowskiego pt. Gdy kota nie ma, myszy harcują.
- Mariusz Sambor – siedem wierszy
small country — one day / big country — two days Pokazuję królowej / Waszej duńskiej Wysokości moje wiersze / Może to i dobre wiersze mówi królowa / Dla kogo dobre? ośmielam zapytać dla japońskiego turysty / odpowiada Ich Dunek i Duńczyków Wysokość Japoński turysta nie chodzi już z aparatem fotograficznym Your Highnes / nieśmiało oponuję Troszku może masz pan i rację / zastanawia się królowa dodając jakby pogodzona w moim śnie Media vita in morte sumus Kanada przeprasza Miałem coś ważnego do przekazania, tak w stylu, że Kanada przeprasza za zabicie tysiąca inuickich psów, może coś mniej traumatycznego, może nawet o poezji lub o poetach i poetkach, ale nie, chyba o tym to nie, ale rzeczywiście było to coś ważnego dla mnie i wydawało mi się, również dla ciebie, choć nie o rozbitym boeingu, z drugiej strony na pewno niebanalnego. To było z pewnością istotne, pamiętam, nie tylko dla naszej, nieco skomplikowanej relacji, myślałem intensywnie, biorąc prysznic. Woda była dosyć gorąca, celowo tak ustawiłem pokrętło baterii w kabinie, myśląc o ważnej przecież dla nas sprawie. Dalej rozmyślam, jaką wagę miało moje spostrzeżenie, jednak kiedy napisałaś, że jesteś znowu w Szczecinie, zupełnie zapomniałem, o co chodziło. ropień Niedługo zacznie się monsun wtedy codziennie pada mówi sąsiad z czwartego piętra z łaciatym pieskiem I mnie również życie wydaje się czasami niełatwym To odkrycie zdaje się zaskoczyło również naukowców Ale skoro już pada może trudno się dziwić Jesteś jak najgorszy ropień jak dwunastometrowa warstwa wody w środku zamarzniętego jeziora Enigma krzyczy za nim sąsiadka w podomce Czy naprawdę nikt nie wiedział że leżący na wschodzie Antarktydy w regionie zwanym Ziemią Wiktorii zbiornik zawiera pozostałości starożytnych mikroorganizmów żyjących tam zanim Enigmę skuł kilkudziesięciometrowy lód? Podomka ma wciąż swoje zwolenniczki Ich wiek może sięgać wielu milionów lat [...] co za piękne zdanie / piszę sam do siebie list / i cytuję noc była spokojna, stała na kotwicy wiadomo ktoś musi w końcu pilnować domu jak Tan Twan Eng jak angielski pacjent i jego uwielbienie jak biały księżyc w pełni jak Verlaine i Rimbaud Cliché Cliché a kiedy młoda i wysoka Chinka nagle traci obcas jednej ze stromych szpilek podkreślających smukłość jej łydek zdejmuje buty i tańczy boso / pewnie to kropla malajskiej krwi Cliché Cliché windziarze emeryci z najwyższego gdańskiego wieżowca jeżdżą z gracją niemal jak tamten z hotelu Savoy i to nie od Josefa Rotha tylko od Gawina sprzed pandemii dawno nie spotkałem tak pogodnych i miłych ludzi czas ma według newtonistów strukturę szalenie dyskretną przebudzenie Rozpoczęła się sekcja zwłok dziobowala łopatozębnego naukowcy jednak najpierw włączyli drugi utwór z płyty Soundtrack from Tween Peaks najrzadszego walenia na świecie jak zaginiona Sheryl Lee jednak zanim zaczęli cięcie powłok raczej jak jej siostra Laura Palmer jak nieskazitelna w swoim dziewictwie – Laura Dern? Masz rację, to historyczne wydarzenie pierwszy raz eksperci mają do czynienia ze znajdującym się w niemal idealnym stanie okazem – A Angelo Badalamenti? Podobno Maorysi uważają ów waleń jest darem Tangaroa bóstwa oceanu Mówiłem ci — najdoskonalsza Laura Dern – Mamy przecież stu czterech wspólnych znajomych To chyba do czegoś zobowiązuje Słowiczku – Patrz, ten wiersz ma bardzo wyraźne dwa brzuszki z prawej Muszę się jednak do czegoś przyznać tylko się już nie gniewaj Mnie zawsze zachwycał twój szlachetny profil Mała I teraz wszyscy razem odszedł odszedł wszyscy odeszli na drugi brzeg przebudzenie svaha 88 godzin Say yes — jeśli myślisz — Tak. Mgła odchodzi W kubku brązowy pasek przy krawędzi Jeśli myślisz — Tak – i tak się nic nie zmieni Trzysta pięćdziesiąt słoni zmarło w delcie rzeki Okawango Jeśli myślisz — Nie — napisz o tym piosenkę Osad z kawy na języku na zębach na wargach Tajemnicza śmierć i jeszcze niedawno nie wiadomo było co jest przyczyną dalej myślisz — Tak — niemal na pewno wzruszysz tylko ramionami fusy i truchła słoni afrykańskich podobno po wypiciu — jeśli dalej myślisz — Tak — kawy nie zwracamy uwagi co myśleliśmy rano już teraz świeci słońce nad naszą łąką przy torach patrząc sobie głęboko w oczy — Say yes — podobno po wypiciu słonie przeszły średnio 16,5 kilometra i zmarły średnio w ciągu około 88 godzin — Say yes — 9144 Jeden z pasażerów samolotu linii American Airlines na wysokości 9144 metrów ogłasza zamiar natychmiastowego opuszczenia maszyny a ja martwię się twoim życiem w tym samym momencie 9144 metry nad ziemią grupa pasażerów obezwładnia typa krępując taśmą klejącą dzwoni Grzesiek tym razem z Warszawy rzadko teraz gadamy czuję zimne stopy wcale nie procentowe moje własne jak gdyby zdarzenie dziejące się 9144 metry nad ziemią miało mieć znaczenie dla światowej gospodarki nie aż tak to nie ale dla gospodarki niemieckiej przecież dziś kupujesz bilety na wystawę przy Büllowstraße za cholerne dwanaście euro płacąc kartą Visa no i wiadomo fck AFD Mariusz Sambor (ur. 1965) – autor surrealistycznej powieści poetyckiej Cztery Filary (2021), powieści wszyscy go opuścili… (2021) oraz zbioru form prozatorsko-poetyckich Nieoczekiwane przestoje w chmurach (2022). W listopadzie 2023 roku ukazał się jego epistemologiczny komediodramat Pani Kołodziej. Kawki i gołębie (2023). Publikował w czasopismach literackich oraz w antologiach: Strefa wolna. Wiersze przeciwko nienawiści i homofobii (2019), Wiersze i opowiadania doraźne 2020 , Wiosnę odwołano. Antologia dzienników pandemicznych (2020) oraz Kosmonauci Nośnych Haseł (2022). Mieszka w Krakowie.
- Tomasz Dalasiński – Kiedyś w naszej wsi
Kiedyś w naszej wsi Kiedyś w naszej wsi, na długo przed tym, zanim w każdym domu na cały głos zaczęły grać kolorowe telewizory, zanim TIR-y przywiozły do gminy pierwsze plastikowe torby z logami zachodnich firm, zanim disco polo wdarło się na wesela i festyny, ludzie ubierali się tylko w jednym sklepie odzieżowym i wszyscy wyglądali tak samo: chłopy w płóciennych, szarych spodniach na szelkach i lnianych koszulach, baby w poliestrowych, niebieskich fartuchach w kolorowe kwiaty i wzorzystych chustkach na głowie, i nieraz zdarzało się, że się przez to sobie nawzajem mylili. Szedłeś drogą, widziałeś kogoś z daleka – „No dzień dobry, panie Gienku!”, krzyczałeś do niego, a potem spostrzegałeś, że to nie Gienek z Kolonii, tylko Staszek z Hubów, i było ci głupio, żeś go nie poznał. Stałaś w geesie w kolejce za inną klientką, byłaś na sto procent pewna, że to Jadźka spod kościoła, nachylałaś się więc nad nią konfidencjonalnie i szeptałaś do ucha: „Pani Jadziu, a słyszała pani, co też ta Krysia od Michała nawywijała z listonoszem?”, a wtedy Jadźka odwracała się i nagle okazywała Krysią, i musiałaś w sekundę uciekać ze sklepu, nie zrobiwszy sprawunków. Szłaś zimą do szkoły po syna, łapałaś opatulonego kurtką po ojcu huncwota za rękę i ciągnęłaś za sobą, i dopiero w domu orientowałaś się, że to nie twój Leoś, tylko Witek spod lasu i teraz musisz go odprowadzić, a potem szukać po wsi swojego, bo pewnie wziął go przez przypadek ktoś inny. Tych pomyłek było tak dużo, że w końcu w ogóle przestano się im dziwić i na nowo zdziwiono się dopiero, kiedy doszło do tego, że jeden facet pomylił żonę ze szwagierką i z tego pomylenia po kilku miesiącach urodziło się coś, z czym trzeba było sobie później z niemałym trudem radzić. Na szczęście każdy zainteresowany, z księdzem proboszczem włącznie, przymknął na sprawę oko i wszystko rozeszło się po kościach. À propos kości – naprzeciwko sklepu z odzieżą był cmentarz. Ludzie zawsze śmiali się, że najpierw idziesz kupić w sklepie ciuchy na doczesność, a potem nie wiadomo kiedy ładują cię w ciuch ostatni, drewniany, i w tym drewnianym ciuchu na cmentarzu spędzasz sobie wieczność. Cmentarz był mały, ciasny, jakby wymyślony przez kogoś, kto nie wierzył, że martwych będzie tu o wiele więcej niż żywych. Każdy grób stał zaraz obok drugiego, chyba po to, żeby ludzie po śmierci mogli leżeć tak blisko siebie, jak za życia mieszkali: płot w płot, ściana w ścianę. W najstarszej części pomniki były tak ściśnięte, że babki na Wszystkich Świętych narzekały, że nie ma jak między nimi przechodzić, żeby postawić znicze. Ale zawsze znalazł się jakiś sprytny, co mówił: „Człowiek za życia w jednym pokoju się mieścił, to po śmierci dwóch metrów mu wystarczy”. Na samym końcu cmentarza, w rogu, w lewo od głównej alejki, był grób bez tabliczki, całkiem zapadnięty, wyglądający, jakby go ktoś porzucił, a ziemia już dawno zdążyła wyssać z niego wszystko, co w nim było. „To ponoć ten grabarz”, mówiła raz sąsiadka, „co się po pijaku sam do dołu wsadził, jeszcze przed wojną”. „A to czasem nie ten handlarz”, gadała inna, „co jednemu we wsi ukradł, a drugiemu sprzedał, a potem go ludzie rozliczyli po swojemu?”. Nikt nie wiedział, kto tam naprawdę leżał, i czy w ogóle ktoś. Ja sądziłem, że to miejsce dla tych, co nie zdążyli dostać swojego ostatniego ciucha. Dla tych, którzy przechodzili z rękoma w kieszeniach przez tę naszą wieś i nagle znikali w mroku jakiejś niezałatwionej sprawy. Może to i głupie, ale zawsze wydawało mi się, że ten bezimienny, zapadnięty grób był najuczciwszy ze wszystkich. A może to był po prostu grób nas wszystkich? Ten cmentarz okoliczni kojarzyli z tego, że od niepamiętnych czasów na nim straszyło. Nikt nie wiedział, co straszy – jedni powiadali, że to duch wisielca, inni, że pobita na śmierć żona, którą zazdrosny mąż przydybał w łóżku z kochankiem, jeszcze inni, że to zmarłe przed chrztem niemowlę, a niektórzy, że facet, który zginął tragicznie, potrącony przez ciężarówkę, gdy szedł pijany skrajem jezdni. Te strachy były jak pogoda – zmienne, zależne od pór roku i nastroju wsi. Zimą, kiedy noce były długie, a światło księżyca kładło się na śniegu jak mleko wylane z garnka, ludzie przysięgali, że widzieli ducha kobiety w białej sukni. Szedł między grobami, jakby kogoś szukał, a potem znikał w cieniach drzew. Wiosną, gdy ziemia się budziła, a wiatr przynosił zapach wilgotnych liści, opowiadali, że z cmentarza słychać płacz i głos dziecka wołający matkę. Ale każdy najbardziej bał się letnich nocy, kiedy powietrze było duszne i gdzieś w oddali grzmiało. Wtedy na drodze wiodącej na cmentarz ukazywał się podobno ten nieszczęsny pijak. Stał w rozkroku, w ciemnej marynarce, której połę rwał wiatr, jakby bez końca próbował przejść na drugą stronę, tej drogi i tego świata. Krzyczał coś niewyraźnie, a gdy ktoś odważył się podejść bliżej, okazywało się, że nikogo tam nie ma, tylko pusta droga i trawa kołyszące się w takt cichego śmiechu świerszczy. Straszyło tak noc w noc za wyjątkiem dnia Wszystkich Świętych, bo wtedy, jak wiadomo, wszyscy święci schodzą na ziemię i przeganiają złe moce, więc nie ma się czego bać nawet na cmentarzu. Straszyło tak noc w noc i mało kto z miejscowych decydował się chodzić na cmentarz po zmroku, a kiedy wybrał się tam ktoś z przyjezdnych, więcej nie wracał – nie tylko na cmentarz, ale i w ogóle do wsi. Kawałek za cmentarzem w latach siedemdziesiątych pobudowano knajpę. Na parterze ulokowano pomieszczenia techniczne, a na piętrze część użytkową. Schody na zewnątrz w ogóle nie zapowiadały tego, co czekało człowieka w środku – były betonowe, wąskie, jakby zrobione w pośpiechu. Wieczorami chłopcy z okolicy malowali na nich chamskie graffiti, wypisywali imiona swoich obecnych i byłych (tych ostatnich z dopiskami typu „to kurwa” albo „każdemu ssie pałę”), pili wódkę, tłukąc butelki tak, że strach było chodzić, żeby się nie pokaleczyć, i palili szlugi, gasząc pety na barierkach zespawanych ze starych metalowych rur. Te barierki dawno pordzewiały od deszczu i wilgoci, przez co zawsze kleiły się do rąk, jakby sama knajpa chciała cię tu zatrzymać. Schody prowadziły do drzwi, które bardziej przypominały wejście do zaplecza magazynu niż do miejsca, gdzie ludzie mieli pić i zapominać. Ale jak już je otworzyłeś – trafiałeś do innego świata. W środku wszystko błyszczało. Sople zwisające z plastikowego żyrandola, który miał udawać kryształ, kręciły się od dymu papierosowego. Na ścianach przesadzona, bordowa tapeta w złote prążki wprowadzała atmosferę przedwojennego bistro. Stoliki z laminatu, który zdążył się powycierać na rogach, szerokie i wygodne, zachęcały, żeby przy nich usiąść. Te stoliki obsiadali wyłącznie miejscowi – chłopy w waciakach, które rzucali na oparcia krzeseł, i baby w kwiecistych sukienkach, co zawsze wydawały się za ciasne. Siedzieli tam, jakby czas się zatrzymał. Chłopy stukały się kuflami, a baby mieszały herbatę w szklankach z metalowymi koszyczkami, choć herbaty nikt naprawdę tam nie pił. Na blatach obok kufli stały talerzyki z zakąskami – śledź w oleju, kawałek kiełbasy, ogórek kiszony, noc w noc ten sam zestaw. Barmanka, Halinka, krążyła między stolikami jak duch – była młoda, ale jej twarz wyglądała tak, jakby zapamiętała więcej smutków niż powinna. Czasem przysiadała się na chwilę do któregoś stolika, opierając rękę o biodro, i śmiała się cicho takim śmiechem, o którym od razu wiedziałeś, że za chwilę się urwie. Byłem kiedyś w tej pijalni z ojcem. Ojciec zamówił piwo i dwie pięćdziesiątki, a dla mnie wziął colę z lodem w takiej szklance, z jakich w Dynastii raczono się whisky. Jej smak pamiętam do dziś i mogę przysiąc, że już nigdy potem nie piłem tak pysznej coli z lodem. W ogóle cola była wtedy napitkiem świątecznym. Na co dzień, jeśli chcieliśmy się z kolegami czegoś napić, kupowaliśmy w sklepie na górce oranżadę za pięćdziesiąt groszy. Oranżada miała pojemność jednej trzeciej litra – niby niedużo, ale była tak nagazowana dwutlenkiem węgla, że jako ośmio-, dziewięcioletni chłopak zawsze miałem problemy z wypiciem jej do końca, bo ulewało mi się nosem, przez co koledzy się ze mnie śmiali, że jestem miękka faja. Ale śmiali się tylko do czasu, bo każdy z nas miał swoją kolej na to, żeby oranżada zagrała na jego nosie. Jednemu wyskakiwało bąbelkowe beknięcie na całą wieś, innemu coś chlapnęło na koszulkę, co jeszcze wczoraj była czysta i wyprasowana przez matkę. Oranżada była naszym wspólnym sprawdzianem – kto wypije ją szybko, bez przerw, kto wytrzyma gaz, kto nie pęknie pod presją. Tylko że w tej grze zawsze ktoś pękał. Sklep upadł w drugiej połowie pierwszej dekady trzeciego tysiąclecia, kiedy w mieście powiatowym otwarto Biedronkę i ludzie masowo zaczęli kupować w niej wszystko, co potrzebne, z lokalnych handelków korzystając tylko w sytuacjach awaryjnych. Wtedy przestaliśmy pić oranżadę, a zaraz potem zaczęliśmy pić piwo. Bo piwo piło się już za małolata. Jedno, dwa, trzy, czasem więcej, zwłaszcza w wakacje. Pić chodziło się zwykle za szkołę – w tamtych czasach szkoła nie miała monitoringu, a poza tym nikogo nie obchodziło, co młodzież tam robi, dopóki nikomu nie działa się krzywda. Zaraz za szkołą był stary sad, w którym drzewa rosły jak chciały, bez porządku i planu. W lecie pachniało tam jabłkami i trawą, w zimie było pusto i cicho, jakby cały świat zapomniał, że to miejsce istnieje. To tam, za tymi chaszczami i rozlatującym się płotem, rozgrywały się pierwsze dramaty dorastania. To tam smakowało się życie, które pachniało metalem kapsla i lekko kwaśnym aromatem taniego piwa. Piwo kupował zawsze ten, kto wyglądał najdoroślej. Najczęściej Graboś, bo już w siódmej klasie wysypał mu się wąs. Ekspedientka nawet o dowód nie pytała, bo i po co? Na wsi każdy wiedział, że młodym lepiej sprzedać jedno piwo, niż żeby potem kombinowali i kupowali coś gorszego. Graboś wracał z triumfem, trzymając w ręku siatkę z butelkami albo puszkami, a reszta czekała za płotem, śmiejąc się i rzucając kamieniami do kałuż. Pierwszy łyk zawsze był najgorszy. Zimne, gorzkie, jakby język nie wiedział, co z tym zrobić. Ale potem człowiek się przyzwyczajał. Przychodziło rozluźnienie, lekkie szumy w głowie, a razem z nimi odwaga, żeby powiedzieć coś więcej, żeby rzucić hasło, którego nie odważyłoby się rzucić na trzeźwo. I nagle rozmowy zaczynały płynąć, jakby tym otwarciem piwa otwierało się jakieś ukryte w sobie drzwi. Jednego razu, kiedy wypiliśmy po kilka piw, przydarzył się incydent – dwaj kolesie pobili się o dziewczynę. Najpierw w ruch poszły pięści, a po chwili wszystko, co wpadło im w ręce: zamienione w tulipany butelki po browarach, połamana kostka brukowa, sztachety wyrwane z płotu, a nawet kosz na śmieci. Polała się krew, zbiegli się ludzie, przyjechała policja i pogotowie, jednemu trzeba było zszywać skroń – a dziewczyna tylko stała i się śmiała, jacy to oni głupi. Piwo piło się też w dni mroźne i śnieżne, to było najlepsze. Ziąb, pizgawa, my opatuleni jak ruskie cary, łapy w grubych rękawicach zaciśnięte na aluminiowych puszkach – i dalej, pijemy, nie czując żadnego smaku, tylko to, jak zimno rozchodzi nam się po językach i gardłach. Chcieliśmy już wtedy być dorośli, chcieliśmy, zamiast chować się po winklach, na legalu wpaść do knajpy i wypić na stojaka browca z pięćdziesiątką, tak jak robili to nasi ojcowie, ale zanim doszliśmy do wieku, który by nam na to pozwolił, knajpę zamknięto. W tym okresie w ogóle zamknięto bardzo wiele miejsc. Bar, dwa sklepy, poczta, kiosk Ruchu – wszystko to padło, a w najlepszym razie podupadło, w latach dziewięćdziesiątych albo na początku dwutysięcznych. W pełni swojego blasku ostała się tylko szkoła, którą od likwidacji uratowały dobre stosunki (na różnych, jak mówiono, poziomach) dyrektorki z wójtem, i kościół parafialny. Kościół zresztą był nieśmiertelny. Zdawało się też, że był odwieczny, chociaż przecież każdy z nas znał historię wsi na tyle dobrze, że wiedział, że drewnianą świątynię wzniesiono w połowie osiemnastego wieku, a tam, gdzie stanęła, wcześniej nie było zupełnie nic, rosła trawa, pasły się krowy, tyle. Sam Kościół, tym razem wielką literą, również zdawał się czymś pozbawionym wyraźnego momentu wyjściowego, czymś, co trwało od początku świata i od początku świata dyktowało rytm dni, nocy, miesięcy i lat, rytm narodzin i śmierci, rytm pracy, posiłków, odpoczynku i miłości. Mimo że Kościół w pewnym momencie dziejów założył Chrystus, a przedtem go nie było i na świecie wierzono w różne inne rzeczy (u nas na przykład w drzewa, strumienie, płanetników, południce i dziwożony), to i tak, gdyby spytać kogokolwiek, od kiedy istnieje Kościół, usłyszałoby się: „od zawsze”. Kościół był jak skała – nie do ruszenia, niezależnie od tego, co się działo we wsi. Burze przemian ustrojowych, odpływ młodych do miasta, zamykane sklepy – kościół trwał mimo tego wszystkiego. Jego drewniane ściany, pociemniałe od wilgoci i czasu, patrzyły na wieś z góry, jakby chciały powiedzieć: „Widziałyśmy więcej niż wy wszyscy razem wzięci”. Ale ta skała powoli okazywała się naga, z każdym dniem mocniej wykorzeniała się z niej roślinność. Na msze przychodziło coraz mniej ludzi, a większość z nich wracała do domu z uczuciem, że nic już nie jest takie, jak kiedyś. Nawet procesje – kiedyś huczne i kolorowe – zaczęły przypominać marne resztki dawnej świetności. Kilka osób z feretronami, paru chłopców w komżach – a reszta wsi patrzyła zza firanek, jakby nie chciała brać udziału w czymś, co już dawno przestało do nich należeć i do czego oni już nie należeli inaczej niż z przyzwyczajenia. Kościół trwał, bo musiał trwać. Ale jego blask – ten, który kiedyś przyciągał całą wieś jak magnes – pomału gasł, jakby ktoś stopniowo przykręcał światło w tej starej, niezniszczalnej lampie, która kiedyś rozświetlała każdą niedzielę i każdy dzień świąteczny. Dwieście metrów w linii prostej od kościoła stał walący się dom z czerwonej cegły, zbudowany jeszcze za Niemca. W tym domu mieszkał Jędrek, stary kawaler, dziwak, wielbiciel zachodniej muzyki i znany w całej gminie elektronik-amator. Ludziska przynosili mu uszkodzone radia, telewizory, magnetowidy, ba, nawet odkurzacze i pralki, a on to wszystko naprawiał za symboliczne pieniądze i jeszcze się cieszył, że może pomóc. Jędrek był dobrym kolegą proboszcza, często wpadał na plebanię na obiad i kawę, ale do kościoła nie chodził, bo mówił, że Bóg nie jest mu do niczego potrzebny, a i on Bogu raczej też nie. Poza proboszczem z nikim nie utrzymywał kontaktów innych niż biznesowe, unikał przypadkowych spotkań z ludźmi i nie bywał nigdzie poza miejscami, w których bywać siłą rzeczy musiał, a gdy już zdarzyło się, że znalazł się z kimś sam na sam, lubił opowiadać niestworzone historie o silnikach jonowych, kwarkach, kwazarach, mikrograwitacji albo kolonizacji Księżyca i Marsa. Jędrek był jak postać z innego świata – trochę jakby wyciągnięty z filmów science-fiction, których nikt wtedy w naszej wsi nie oglądał. Jego opowieści były równie fascynujące, co przerażające. Nie rozumieliśmy go, ale słuchaliśmy z otwartymi ustami. Było w nim coś, co przypominało nam, że jest większy świat, że nasza wieś, nasz kościół, nasza codzienność to tylko mały wycinek czegoś ogromnego. Słuchaliśmy go, a potem wracaliśmy do swoich zajęć – do pól, do szkoły, do sklepu – i próbowaliśmy zapomnieć o tym, co Jędrek mówił, bo ta jego wiedza była za ciężka, za wielka, za głęboka. Dopiero po latach zrozumiałem, że Jędrek czytał namiętnie prenumerowane od lat osiemdziesiątych „Wiedzę i Życie” i „Młodego Technika”, a później, poznawszy świat, którego nikt poza nim tutaj nie znał, zapragnął być kimś więcej niż naprawdę był, i że on się w tej naszej wsi dusił, że nie potrafił zmieścić się w tej ciasnocie, a mimo tego uparcie mieszkał w domu po matce, jakby sparaliżowała go dziwna siła niepozwalająca ruszyć się z miejsca – siła, która, jak zauważyłem dużo, dużo później, sparaliżowała tu niejednego. Zaraz za domem Jędrka zaczynały się pola, w dawnych czasach folwarczne, w nowszych pegeerowskie, a w moim dzieciństwie pospiesznie, chaotycznie i za bezcen wyprzedawane okolicznym bambrom. Na tym polu lisy miały swoje jamy i strach się tam było zbliżać. Raz zobaczyłem, jak lisica wnosi do środka jednej z takich jam upolowanego gdzieś kurczaka, a z wnętrza nieśmiało wychylają się pyski jej młodych czekających na posiłek. Lisy namiętnie kradły wtedy gospodarzom kury, naszych z tego nie wyłączając. Przeganialiśmy je widłami, ale nie po to, żeby zrobić im krzywdę, tylko po to, żeby ocalić żywy inwentarz. Zawsze patrzyłem na to w jeden i, jak mi się zdawało, jedyny właściwy sposób: jeśli lisy porwą nam kury, nie będziemy mieli co jeść. Ale wtedy, gdy zobaczyłem lisicę karmiącą młode, dotarło do mnie, że z jej perspektywy świat wygląda zupełnie inaczej, to znaczy dokładnie tak samo jak mój: jeśli ona nie porwie nam kury, głodować będą jej dzieci. Wzruszyło mnie to i nawet powiedziałem o tym dziadkowi, on jednak momentalnie wybił mi wzruszenie z głowy gumiakiem z blaszanym podbiciem. Jakiś czas później dziadek zabrał mnie na to pole, żebym pomagał mu w zarobkowym zbieraniu ogórków. Płacili wtedy trzy złote za kilogram i może nie szło się tam za bardzo obłowić, ale dorobić już jak najbardziej. Byłem kilkuletnim gówniarzem i nie chciało mi się pracować. Był środek wakacji, wołałem pograć w piłkę albo pobawić się zużytymi bezpiecznikami topikowymi w inwazję obcych na Ziemię, więc dziadek, żeby zachęcić mnie do roboty, przypiął mi do koszuli odznakę Zasłużony dla Łączności, którą kilka tygodni wcześniej otrzymała z rąk jakiejś szychy moja matka pracująca w centrali gminnej jako telefonistka, i powiedział, że to order dla tych, którzy wyrabiają dwieście procent normy, a on mi go daje „na zaś”, wierząc, że go nie zawiodę. Z tamtego dnia nie pamiętam za wiele, ale pamiętam dobrze, że tę odznakę bardzo szybko zgubiłem. Było mi głupio, strasznie głupio i długo jej szukałem, lecz przepadła jak kamień w wodę. Wiele razy potem myślałem, żeby tam wrócić i spróbować ją znaleźć. Matka co prawda ani razu się o nią nie upomniała, ale nie mogłem sobie wyobrazić, że strata tak cennej i pięknej rzeczy pozostawała dla niej bez znaczenia. Nigdy jednak nie odważyłem się tam pójść – raz, że bałem się lisów, a dwa, że pole należało do Wiśniewskiego, teraz już świętej pamięci, który był tak zazdrosny o to, czego się w pocie czoła dorobił, że do intruzów potrafił nawet strzelać z wiatrówki. Odznaka jednak nie mogła się zdematerializować, byłem tego pewien, i dlatego dziś, prawie trzydzieści lat po jej utracie, stercząc pod kościołem na mszy z okazji pierwszej komunii syna kuzynki i strasznie się nudząc przeciągającą się w nieskończoność ceremonią, postanowiłem pójść na to pole i poszukać zguby. Poszedłem więc, podgiąłem rękawy marynarki i jeden po drugim przeczesywałem kiełkujące buraki cukrowe, którymi obsiany był zagon, a kiedy dostrzegłem coś, co ładnie błyszczało w majowym słońcu, klękałem, podnosiłem i sprawdzałem, czy to aby nie to. Jak śmiesznie musiało to wyglądać z boku: prawie czterdziestoletni facet w garniturze klęczący w polu i grzebiący palcami w ziemi, najpierw uśmiechający się do siebie, a po chwili spluwający w złości i kopiący grudkę ziemi wyglancowanym półbutem. Głupi człowiek, który, na moment zyskawszy nadzieję, naraz orientuje się, że, jak zwykle, nic mu w życiu nie wyszło. Kiedyś w naszej wsi (2) Kiedyś w naszej wsi było tak, jak było: chłopy lubiły popić i przylać swoim babom kułakiem, baby milczały i dalej za dnia gotowały im zupę, a nocami dawały wiadomo czego, dzieci słuchały matkoojców i księży, nic się nie odzywając nawet wtedy, kiedy to, czego słuchały, nijak miało się do ich oczekiwań względem życia (bo przecież dzieciom, tak jak rybom, nikt nigdy nie dał głosu), zwierzęta gospodarskie istniały po to, żeby robić na ludzi, a potem paść z wycieńczenia, natura była wciąż trochę dzika i nierozpoznana, przez co ludziska bali się leśnych ostępów, rzecznych den i burzy z gradobiciem, a Bóg patrzył z góry na ten mały świat okiem na pół przymkniętym, więc chyba łaskawym – a może nie patrzył wcale, bo miał ciekawsze sprawy, ale każdemu pasowało, żeby było, że patrzy, bo jak patrzy i nie grzmi, to znaczy, że aprobuje. No więc kiedyś w tej naszej wsi było tak, jak było, aż któregoś dnia jak coś nie huknęło, nie rąbnęło, jak się wszystko nie odmieniło, nie odwróciło, i teraz już nie jest tak, jak było, ale jest, jak jest. Na niedługo przed tym huknięciem i przed tym odwróceniem zdarzyła się taka historia, którą sobie przypominam, stojąc po pas w krzaczorach nad kanałem łączącym Gopło z Wisłą, dawniej spławnym, dziś szerokim na ledwie półtora metra i głębokim na pół, nad który często przychodziliśmy z dziadkiem, szacując na podstawie ilości wody, czy latoś dotknie nas susza, a nad który ja dzisiaj przyszedłem sam, do końca nie wiedząc, po co. No ale przyszedłem, jestem, stoję nad tym kanałem, patrzę na gładką, nieruchomą powierzchnię, rozdrapuję świeże jak pierwsze poranne promienie słońca ukłucie komara na lewej łydce (rozdrapuję je, ale wcale nie jest mi po tym lepiej, bo żeby było lepiej, potrzeba czasu; w ogóle, żeby było lepiej, zwykle potrzeba czasu), i przypominam sobie o starym Raćce, małorolnym spod lasu, który w sumie wcale nie był stary, bo ledwie co przekroczył sześćdziesiątkę, a jednak, gdy mówiło się „Raćko”, zawsze przed nazwiskiem dodawało się przymiotnik „stary” – jakby ta starość była bardziej stanem jego ducha niż metryki. Może dlatego, że chodził powoli, jakby każdy jego krok odmierzał czas, który mu jeszcze został. A może dlatego, że miał w sobie coś, co przypominało ludziom dawnych dziadów – tę dziwaczną samotność, która nie umiała, a może wcale nie chciała, znaleźć sobie towarzystwa. O tym Raćce opowiadali, że raz ukłuł go komar. Niby nic nadzwyczajnego, tym bardziej że mieszkał tam, gdzie mieszkał – pod lasem przecież komary musiały żreć go na potęgę. Ale ten jeden raz był zupełnie inny od pozostałych i ostatecznie okazał się opłakany w skutkach, ponieważ w trzy dni po feralnym ukłuciu Raćko zawinął się z tego świata. Co prawda nikt nigdy nie udowodnił w sposób niezbity, że komar miał jakikolwiek wpływ na śmierć Raćki – Raćko od dawna mógł być na coś chory, ta jego choroba, nierozpoznana i nieleczona, mogła postępować, aż w końcu doprowadziła do zgonu – ale tutejsi lubili twierdzić, że tak właśnie było, bo dzięki temu mogli utrzymywać trochę dla nich chyba podniecający, a na pewno działający wybitnie dydaktycznie, pierwotny lęk przed przyrodą, z którą, jak widać, wcale nie było żartów. Przyroda jest dobra, ale czasem z nieznanych przyczyn potrafi człowiekowi zaszkodzić, a w skrajnych przypadkach nawet zabić go na amen. Jakby na moment zapominała, że człowiek to przecież też jej część, taka sama jak sosna, która pnie się w górę, jak rzeka, co płynie do morza, jak wróbel, co wydziobuje zboże spomiędzy ziaren piasku. A może wcale nie zapomina, może po prostu próbuje postawić nas do pionu, przypomina, kto tu rządzi, kto rozdaje karty? Byli tacy, co na wszelki wypadek po Raćkowej śmierci zaczęli palić świece w oknach i modlić się wieczorami nie tylko za dusze swoich bliskich, ale też za to, żeby natura im wybaczyła. Ci, którzy te świece palili i ci, którzy uważali, że to przesada, zgodnie twierdzili, i podobno twierdzą do dzisiaj, że do przyrody należy podchodzić z szacunkiem i daleko posuniętą ostrożnością – i taką właśnie lekcję można sobie, jeśli w ogóle ma się na takie rzeczy ochotę, wyciągnąć ze śmierci Raćki. Z jeszcze dalej posuniętą ostrożnością, można powiedzieć: z ostrożnością do kwadratu, należy jednak podchodzić do ludzi. Jakieś pięć kilometrów na południe od Raćki mieszkał swego czasu Edward M., którego wszyscy we wsi znali, bo mimo siedemdziesiątki na karku był wiecznym kawalerem, jedynym w tym wieku bezżenkiem w okolicy, a poza tym, a może przede wszystkim, ocaleńcem z obozu w Gusen, gdzie przez dwa lata w skwarze lipca, w mrozie stycznia, niedoubrany i niedożywiony pracował przy wydobywaniu kamieni. Gadano, że obóz na zawsze zmienił mu głowę i że od powrotu z Gusen Edward nigdy już nie był taki jak dawniej. „Zamknięty człowiek, jakbyś go kluczem na cztery spusty przekręcił” – mówili o nim. Bo Edward wrócił nie tylko chudszy i z poszarzałą skórą, ale i z tą pustką w oczach, która nie raziła wprost, ale jakby ciągnęła cię za kark i zmuszała, żebyś odwrócił od niej wzrok. Z ludźmi rozmawiał mało, ale za to z ptakami – ciągle. Siadał pod dębem na miedzy, wyciągał suchą bułkę z kieszeni i rzucał kawałki pod nogi. Wrony go lubiły, szpaki jeszcze bardziej, a wróble to już w ogóle się nie bały, siadały mu na butach i czapkach. Raz nawet, jak wracał przez wieś z takim wróblem na ramieniu, jakiś dzieciak krzyknął: „Człowiek ptak!”. I tak już na niego wołano – nie Edward, nie M., tylko Człowiek ptak. Żył w odosobnieniu. Żył w tym odosobnieniu tak sobie, ni to w biedzie, ni to w luksusach, gospodarując na trzech hektarach, hodując na własne potrzeby krowę żywicielkę i nikomu, absolutnie nikomu nie przeszkadzając. Edward miał tylko jedną, ale za to poważną, wadę: nie chodził do kościoła. Podobno w Gusen pogniewał się na Boga, i tak się przez kilka lat gniewał, aż w końcu przestał, bo uznał, że właściwie nie można gniewać się na kogoś, kogo nie ma. I kto wie, czy właśnie nie z powodu swojego niezwerbalizowanego nigdy ateizmu w niedzielę odpustową tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku został napadnięty na łące, kiedy przepalowywał krowę, przez sześciu pijanych w sztok chłopaków z Hubów, czyli przyrośliska głównej części wsi. Szturchali Edwarda, krzyczeli, że taki bezbożnik jak on nie powinien łazić po ziemi, że wszystko powinno mu się zabrać, poczynając od tej nieszczęsnej krowy. Jeden złapał za łańcuch i zacząć mućkę ciągnąć w swoją stronę. Edward zareagował i odepchnął chłopaka, a wtedy to już samo poleciało: któryś przewrócił Edwarda na trawę, któryś zadał pierwszy cios, któryś dał mu kopniaka w żebra. Edward próbował osłaniać twarz rękami, ale na próżno. Po kilku sekundach bicia najwyższy z bandy chwycił leżący nieopodal kamień i uderzył Edwarda w skroń. Poleciała krew, Edward zamknął oczy – jak miało się wkrótce okazać, na zawsze. Chłopcy otrzeźwieli i w ułamku sekundy zrozumieli, co zrobili. Dla zatarcia śladów puścili krowę wolno, zabrali ze sobą feralny kamień i uciekli. Złapano ich wkrótce, osądzono, wyrazili skruchę, dostali wyroki bardziej niż symboliczne, bo byli młodzi i żaden z nich nie był recydywistą, odsiedzieli swoje i wyszli na wolność. Edwarda pochowano w samym rogu cmentarza, zaraz obok miejsca, gdzie dwadzieścia lat później nowy ksiądz proboszcz postawi dwa toi toie. Podobno na jego grobie co dnia widywano jaskółki, czyżyki i czajki. Nikt natomiast do dzisiaj nie potrafi powiedzieć, co stało się z krową. Ja, na szczęście, nie mam krowy i nie jestem ulubieńcem ptaków, więc tylko rozdrapuję ten pokomarzy bąbel i wiem, że w najgorszym wypadku zostały mi jeszcze trzy dni życia, a to wcale niemało, żeby wspomnieć o innych, którzy byli, a potem pomarli. I wcale nie muszę specjalnie długo szukać w pamięci – ot, dajmy na to, taki Buba. Buba to oczywiście ksywa, nie nazwisko, a tym bardziej nie imię. Buba był pijakiem. Nikt nie wie, skąd brał pieniądze na wódkę, ale zawsze miał przy sobie ładny pliczek papierów i dlatego uważał, że w każdej sytuacji stać go na to, czego potrzebuje najbardziej. Któregoś razu, krótko przed Bożym Narodzeniem, pojechał w jakiejś sprawie do miasta. Ubrał się jak panicz, na grzbiet wrzucił kożuch, cóż, że tu i tam nadpalony papierosami, tu i tam nadgryziony przez mole i myszy, tu i tam poplamiony piwem – ważne, że z prawdziwej skóry. Na łeb założył czapę, równie skórzaną i równie złachaną jak kożuch, na nogi wzuł odświętne buty, które przetarł szmatą do podłogi, żeby błyszczały jak nowe, do przypinanej w pas saszetki wsadził kilkanaście tysięcy ówczesnych złotych i wsiadł do pekaesu. W drodze zachciało mu się pić, przez okno jelcza zobaczył knajpę, banknotem z Wyspiańskim przekonał kierowcę do zatrzymania pekaesu poza miejscem do tego wyznaczonym, wyskoczył jak oparzony, wparował do wnętrza przybytku i na dzień dobry walnął dwie sety. Jacyś miejscowi przyuważyli, że można gagatka skroić, więc, gdy już się odpowiednio nawalił, wywlekli go za knajpę i kazali wyskakiwać z kasy – a wtedy Buba uśmiechnął się szeroko, pokazując wszystkie braki w uzębieniu, i otworzył saszetkę opróżnioną przy ladzie do zera. Wkurwieni miejscowi zbili go na kwaśne jabłko, a Buba, pijany, a przez to całkowicie znieczulony, wrócił do domu na piechotę. „Zobaczyli gospodarza”, opowiadał potem we wsi, „prawdziwego, bogatego, to chcieli go obrobić. Alem ja ich przechytrzył, wszystko wcześniej przepiłem, i takiego wała ode mnie dostali, o!”, dokrzykiwał, pokazując przy tym gest Kozakiewicza ze słynnej olimpiady. Buba nie żyje ze trzydzieści lat, za to całkiem niedawno, bodaj dwa lata temu, zmarła stara Konieczna, która do końca życia musiała chodzić po świecie z łatką dziwki. Konieczna wyszła za mąż w wieku dwudziestu dwóch lat i zaraz po zamążpójściu, jak nakazywała nasza lokalna tradycja, zawiązała na głowie chustę. Na jakiejś zabawie na otwartym powietrzu w gorącą lipcową sobotę Konieczna postanowiła zatańczyć z sąsiadem do rzewnej piosenki wygrywanej i wyśpiewywanej przez harmonistę. Jej mąż, zazdrośnik, jakich mało, uznał, że za bardzo się w tym tańcu do sąsiada zbliżyła, podszedł więc do niej i przy ludziach zerwał jej chustę. Na moment zrobiło się tak cicho, jakby harmonista zapomniał, po co trzyma w rękach instrument, a ludzie – jak się oddycha. Konieczna, z rozpuszczonymi włosami, które spłynęły jej na ramiona jak czarny wodospad, nie powiedziała nic. Tylko spojrzała na męża – spojrzała tak, że ten, choć stał dumny i wyprostowany, nagle zaczął się kurczyć. A potem po prostu wyszła z zabawy i wróciła do domu. Pewnie wolałaby wtedy dostać kuksańca, bo o czymś takim wieś pohuczałaby miesiąc, najwyżej dwa, a potem zapomniała; ale o tym, że mąż ściągnął jej z głowy chustę, wieś nie zapomniała nigdy i jeszcze po kilku dekadach okoliczna dzieciarnia pokazywała ją sobie palcami, szepcząc: „Dziwka”, bo przecież tak mówiły o niej ich matki, które z kolei usłyszały to od swoich matek, i nie miało tu znaczenia, że żaden z tych dzieciaków nie wiedział ani tego, dlaczego Konieczna była dziwką, ani tego, co „być dziwką” naprawdę znaczy. Wieś w ogóle była nadpamiętliwa, zwłaszcza gdy ktoś zrobił coś, za co w jej mniemaniu powinna spotkać go rychła kara boska (bo kiedy ktoś coś osiągnął albo komuś wyjątkowo się powiodło, ta sama wieś milczała jak zaklęta) – i jest taka do teraz. Nie dalej jak miesiąc temu, gdy byłem tu po raz ostatni, spotkałem znajomego, kolegę z podstawówki. Wspominaliśmy przy piwie stare czasy i w pewnej chwili on zagadnął mnie: „A pamiętasz to lato, jak żeście jeździli z Julką rowerami do lasu?”. Julka była moją przyjaciółką, taką pierwszą prawdziwą. Nic poza przyjaźnią nigdy nas nie łączyło, ale wieś, szukając taniej sensacji, bardzo chciała, żeby było inaczej. Mieliśmy w liceum epizod, że postanowiliśmy z Julką spędzić wakacje na sportowo i trzy razy w tygodniu wsiadaliśmy na rowery górskie, jeżdżąc po kilkanaście, czasem kilkadziesiąt kilometrów po polach i leśnych bezdrożach. Ludzie gadali, że my wcale nie jeździmy tam dla rekreacji, ale po to, żeby bezkarnie grzeszyć, czyli, mówiąc bez ogródek – uprawiać tam seks. Znałem wielu takich, którzy z uporem maniaka powtarzali, głównie zresztą za plecami, że zbrzuchaciłem wtedy Julkę, a gdy po dziewięciu miesiącach nie pojawiło się żadne dziecko, z jeszcze większym uporem twierdzili, że wyjechaliśmy na Słowację i zrobiliśmy skrobankę. I choć na początku te plotki nas śmieszyły, to z czasem zaczęły doskwierać. Julka, dużo ode mnie wrażliwsza na to, co ludzie powiedzą, zaczęła jeździć na rowerze rzadziej, a potem wcale. A ja? Może jeszcze przez miesiąc kręciłem te swoje trasy, udając, że wcale mnie to nie rusza, ale prawda była taka, że ruszało, i to ruszało coraz bardziej z każdą kolejną mijaną na polnej drodze babą, która, widząc, że jadę, nagle milkła i wbijała wzrok w ziemię. Lata płynęły, Julka wyjechała na studia, później za granicę, ja też opuściłem wieś. I gdy już wydawało mi się, że tamte dziwne historie to melodia dawno zapomnianej przeszłości, kolega, który mi je odświeżył, wypalił, kończąc trzeciego browara: „Ale powiedz mi, Tomek, uczciwie: tamtego lata Julka była z tobą w ciąży, co nie?”. I wtedy przypomniałem sobie, co powiedział mi kiedyś dziadek, siedząc, jak miał w zwyczaju, na drewnianej ławeczce przed domem: „Ludzie, Tomuś, będą gadać zawsze. Jak nie mają o czym, to se wymyślą. A ty się z nich śmiej. Śmiej się i żyj tak, żebyś na końcu mógł się z tego śmiechu przewrócić prosto do grobu”. Kiedyś w naszej wsi (3) Kiedyś w naszej wsi życie było jak ostra jazda na naprędce skręconym diabelskim młynie w obwoźnym wesołym miasteczku, który niby jest w porządku, bo zawsze wiadomo, w jakim kierunku będzie się obracał i jeśli dobrze przypniesz się pasami, nic złego ci się nie stanie, co najwyżej dostaniesz zawrotów głowy i zwymiotujesz, ale przecież w każdej chwili może się też zdarzyć tak, że wagonik, w którym akurat siedzisz, wypnie się, odczepi i rąbnie o ziemię z taką siłą, że zostanie z ciebie miazga. W tym naszym diabelskim młynie wagoniki wypinały się nadzwyczaj często. Pół biedy, jeśli wypinały się właśnie wtedy, kiedy powinny, to znaczy wtedy, gdy temu, który wagonikiem podróżował, zwyczajnie kończył się czas. Gorzej, kiedy wagonik wypinał się komuś, kto, jak się wydawało, powinien pokręcić się na tym diabelskim młynie odrobinę dłużej. Wówczas w wesołym miasteczku zaczynało robić się smutno. Pamiętam, jak dwunastego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego wypiął się wagonik wujka Staszka, faceta, którego kojarzę z tego, że zawsze, ilekroć mnie widział, wyciągał z kieszeni zmiętolone irysy przechowywane tam po to, żeby zabijać nimi gorzki posmak wódki w ustach, i dawał mi jednego. Te irysy smakowały mlekiem i dziką, ostrą słodyczą. Nie lubiłem ich zbytnio, bo właziły między zęby i sklejały usta, ale raz, że matka nauczyła mnie, że nie wypada być niegrzecznym i nie brać od ludzi tego, co dają nam ot tak, z czystego serca, a dwa, że nie za bardzo miałem wtedy dostęp do innych cukierków, więc odwijałem te irysy z papierków, mieliłem je w gębie i połykałem z pewną dozą przyjemności. Wagonik z wujkiem Staszkiem poleciał jak w filmach: nagle i niespodziewanie, chociaż, też tak jak w filmach, wykręcające się powoli śruby i z każdym dniem osłabiająca się konstrukcja od lat zwiastowały, że tak się stanie. Tyle że nikt z nas na takie zwiastuny nie zwracał najmniejszej uwagi. Wujka znaleźli w rowie. Wydawało się, że śpi. Tylko że on spać tak po prostu nie potrafił – zawsze kręcił się na tapczanie, jakby szukał dla siebie miejsca, które wcale nie istniało. A tu leżał spokojnie, cicho, jak anioł. Zawsze dużo pił, ale poprzedniej nocy wypił o ten jeden kieliszek za dużo i wtedy przelała się dla niego jakaś czara. Otwartą trumnę z wujkiem, jak to było w zwyczaju, przed pogrzebem wystawiono pośrodku pokoju, w którym spędził większość swojego życia. Poszliśmy go pożegnać całą rodziną. Leżał w otoczeniu wieńców i wiązanek z zamkniętymi oczami, blady, spokojny, w odświętnym garniturze, w którym za życia nie widziałem go ani razu. Być może był to garnitur pełniący funkcję giezła, taki, jakiego nie wolno zakładać, póki się żyje, bo można sobie nieopatrznie i niepotrzebnie przywołać śmierć. Patrzyłem na niego w tym garniturze i zastanawiałem się, czy w kieszeni spodni albo marynarki nie ukrył swoim zwyczajem jakichś irysów. Przez moment chciałem nawet to sprawdzić, ale ostatecznie dałem sobie spokój, bo jakby to wyglądało, gdyby nagle dzieciak zaczął grzebać trupowi po kieszeniach? Co mogliby sobie pomyśleć żałobnicy? Lepiej, żeby nie pomyśleli nic i lepiej, żebym to nie ja przez swoje głupie zachowanie stał się przypadkowo głównym bohaterem pożegnania wujka Staszka. Zbliżyłem się więc do niego, położyłem dłoń na jego martwej dłoni – i tyle. Nie wiem, czy tamtego dnia naprawdę rozumiałem, co to znaczy, że wujek Staszek nie żyje, czy zdawałem sobie sprawę, że on już nigdy nie wstanie z tej trumny, nie da mi cukierków i że nasze dzisiejsze pożegnanie tym różni się od wszystkich wcześniejszych, że jest nie tylko ostatnie, ale i ostateczne. Na pewno zdawałem sobie z tego sprawę, bo byłem już sporo starszy, kiedy wypiął się wagonik pana Wojtka, naszego wiejskiego fryzjera. Zawsze bałem się fryzjerów, tak jak inni boją się dentystów, ciemności albo zamkniętych przestrzeni. Do fryzjera trzeba było mnie zaciągać siłą i było tak aż do dnia, w którym poznałem pana Wojtka. Pan Wojtek był gadułą, a do tego potrafił jak nikt inny porozumieć się z dzieciakami, i na fotelu w jego zakładzie czułem się bezpiecznie. Chodziłem do niego przez kilka lat, aż któregoś dnia, kiedy postanowiłem skrócić włosy przed jakimś świętem, zastałem zakład zamknięty. W oknie wisiała kartka, na której ktoś nakreślił drżącą ręką, że „z przyczyn niezależnych zakład pozostaje nieczynny do odwołania”. Na początku myślałem, że to tylko przerwa, że pan Wojtek zachorował lub wyjechał do miasta, jak to czasem robił, kiedy chciał sobie kupić nową brzytwę albo degażówki. Ale wieczorem matka powiedziała, że pan Wojtek nie wróci. Umarł bez uprzedzenia na stanowisku pracy – podobno dostał ataku serca podczas strzyżenia jakiejś kobiety. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, ciężko odetchnął, zachwiał się i przewrócił, ale nawet wtedy, lądując bez czucia na posadzce z lastryka, nie pozwolił sobie, jak twierdzili oczekujący na swoją kolej klienci, na wypuszczenie z dłoni nożyczek. Widząc tamten zamknięty zakład, tamtą kartkę w oknie naprawdę poczułem, że czas potrafi rąbnąć człowieka w plecy tak mocno, że człowiek nie ma czym oddychać. Potem takich sytuacji było więcej – więcej było zamkniętych drzwi, kartek i ludzi, którzy już nie wrócą. Był, a potem zniknął beznogi Jaćwierz – facet, któremu sieczkarnia do kukurydzy amputowała nogi aż po kolana, i który potem jeździł po wsi na wózku inwalidzkim. Był, a potem zniknął brodaty Leszek, o którym mówili, że woli chłopaków od dziewczyn. Był, a potem zniknął sołtys Mordka, puszący się swoim stanowiskiem tak bardzo, jakby pełnił funkcję co najmniej prezydenta kraju. Był, zniknął i nigdy nie miał już do nas wrócić jeden z dalszych sąsiadów, Pietia, którego wagonik wypiął się równie niespodziewanie, co wagonik fryzjera Wojtka. Pietia miał na imię Piotr, ale z pochodzenia był Białorusinem. Jego ojciec, który zresztą sam o sobie nigdy by nie powiedział, że jest z Białorusi („ja ruski cieławiek”, mówił, gdy ktoś go o to zapytał), przyjechał z Sowietów z jakimś drobnym handelkiem, kupił podupadłe gospodarstwo pod lasem i tak tu u nas został. Sam Piotr, choć z Białorusią nie miał już nic wspólnego, choć wychowany był na naszych polach i pod naszym niebem, to wciąż zachował w sobie resztki wschodniej duszy. W głosie miał szorstkość, która brzmiała jak echo długich zim, a w oczach coś, czego nikt z nas nie potrafił do końca zrozumieć – jakby patrzył dalej niż sięgały nasze drogi, dalej niż linia lasu, która dla nas była końcem świata. Mówiliśmy na niego Pietia, bo tak nazywał go ojciec, ale i dlatego, że lubowaliśmy się w wyciąganiu na wierzch bebechów przeszłości, nawet tej dotyczącej poprzednich pokoleń. Pietia dla nas był Białorusinem, a tym samym: był egzemplarzem obcym, a my aż zanadto dawaliśmy mu to odczuć. Być może właśnie z tego powodu Pietia nie lubił ludzi. Lubił natomiast izolować się od nich i w ogóle: izolować się od świata. Z ludzi trzymał tylko z tymi, których, tak jak on, odsunięto od społeczności. Pamiętam, że raz w lutym, kiedy śnieg zasypał wszystko po kolana, Pietia przyniósł drewno starej, oszalałej Kaśce spod lasu. Nikt jej już wtedy nie odwiedzał, a Pietia pojawił się jak duch, w kożuchu, z toporem na ramieniu. „Żeby ci ciepło było” – powiedział, a potem odwrócił się i zniknął w wirujących płatkach śniegu. Większość wolnego czasu spędzał tam, gdzie na co dzień nie musiał oglądać nikogo poza sobą – w kościele. Kościół to była dla niego przestrzeń wyłączenia, wyjścia z szarej, brudnej, nużącej codzienności w sferę jakiegoś tajemniczego, pochodzącego nie stąd spokoju i dobra. Nie chodził do kościoła, żeby znaleźć w nim Boga – Boga w ogóle nie szukał i, tak po prawdzie, zawsze uważał, że Bóg, jeżeli w ogóle istniał, również nie szukał jego, bo miał znacznie ciekawsze rzeczy do roboty. Kiedy tylko w kościele pojawiali się wierni, a wraz z nimi ksiądz zakładający te swoje staromodne, śmieszne, damskie fatałaszki i rozpoczynający mszę, Pietia natychmiast wychodził, bo wraz z rozpoczęciem mszy przebywanie w świątyni traciło dla niego rację bytu. To przez ten kościół zresztą Pietii wypiął się wagonik. Było tak, że któregoś razu, zimą, Pietia wyszedł z kościoła i od razu wpadł w mroźny, styczniowy wiatr. Do domu miał cztery kilometry asfaltem albo niespełna dwa skrótem przez pola. Nie chcąc za długo marznąć, wybrał tę krótszą trasę. Mniej więcej w połowie drogi wypadał staw. Zwykle się go obchodziło, ale dziś, pomyślał Pietia, staw jest skuty lodem i można jeszcze bardziej przyspieszyć podróż, idąc jego środkiem. Pietia zrobił krok, drugi, trzeci i dziesiąty. Był już prawie na drugim brzegu, kiedy nagle pod butem zachrzęścił mu lód, a potem w ułamku sekundy tafla pękła przez całą długość stawu. Pietia momentalnie znalazł się pod powierzchnią. Próbował się ratować, ale kożuch nasiąknął wodą i stał się ciężki, zbyt ciężki. Wpadł w otchłań, budząc uśpione odmęty i strasząc tutejsze ryby. Poczuł, jak jego ciało drętwieje, jak robi mu się zimno. Po minucie czy dwóch stał się prawdziwy cud: Pietia przestał czuć chłód, zaczęło za to wypełniać go przyjemne ciepło. Postanowił oddać mu się w całości. Na jego zwłoki natknięto się dwa dni później. Widocznie Bóg ukarał go za jakieś grzechy, szeptali potem po kątach ludzie w wesołym miasteczku. Szeptali tak aż do pogrzebu, podczas którego ksiądz proboszcz przytomnie zauważył, że Bóg wcale nie karze nas za grzechy, że to my sami się karzemy we własnych sumieniach, i że jeśli przypuszczamy, że Bóg kogoś pokarał, to znaczy, że sami nagrzeszyliśmy tak bardzo, że boimy się kary – a ten strach przed karą karze nas chyba najmocniej. Pietia umarł, ale świat bez niego kręcił się dalej, Ziemia w swoim orbitalnym tańcu nie zatrzymała się w dniu jego śmierci nawet na sekundę. Umarł, ale wieś nadal żyła, mimo że ktoś właśnie poniósł w niej śmierć, bo tak to już jest z tą wsią, że nieważne, co się dzieje w jej wnętrzu, jaka powstaje w niej wyrwa, ona w pewnym sensie pozostaje jednolita, stała i niezmienna. Krowy pasły się na łąkach, kury gdakały jak dawniej, a w sklepie u Mazurków rozmawiano o wszystkim, tylko nie o Pietii. Śmierć w wiosce zawsze była czymś, co trzeba odnotować, ale nie rozgrzebywać – jak kamień, na który się natkniesz, idąc polem: podnosisz go na chwilę, obejrzysz, a potem odkładasz na miejsce albo w ogóle wyrzucasz. Jednak śmierć Pietii, jak większość innych śmierci niezbyt istotna dla wsi i dla świata, okazała się niezwykle ważna dla mnie. To ona zwieńczyła w mojej głowie epokę wypinających się wózków. Epokę, która smakowała błotem i pachniała ziemistym smrodem śmierci. W której każdy kolejny dzień był jak pacierz poprzedzający nieuchronne zaśnięcie. W której właściwie nie robiłem niczego poza czekaniem, aż i mnie samego włożą do trumny, zasypią piachem, a potem na moim grobie posadzą kartofle. Epokę, w której, żyjąc tam, gdzie psy szczekają spod ogonów prosto w moją twarz, i nie mając pojęcia, że istnieje cokolwiek poza tym szczekaniem, właściwie czułem się dobrze. Tomasz Dalasiński (ur. 1986) – poeta, prozaik, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Autor książek z wierszami, m. in. Sztuka zbierania mgły (nominacja do nagrody „Orfeusz” za rok 2022), Wiersze dla żywych (finał nagrody „Orfeusz” za rok 2023) i Alte Liebe (2024) oraz książek prozatorskich, m.in . Przystanek kosmos i 29 innych pieśni o rzeczach i ludziach oraz Dzień na Ziemi i 29 nowych pieśni o rzeczach i ludziach. Stypendysta MKiDN, Miasta Torunia, Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz ZAIKS w dziedzinie kultury.
- Piotr Maur – kilka drobnych kawałków
Łańcuch Najpierw przeszedł jakiś spóźniony przechodzień. Na odgłos jego kroków zaszczekał pies. Na to leniwe, niezbyt głośne szczekanie, zareagował inny pies dokładając do tego pobrzękiwanie łańcucha. Po chwili dołączył następny pies. Potem kolejny. Wkrótce wszystkie psy w sąsiedztwie szczekały już zawzięcie. To obudziło wielu mieszkańców. Niektórzy spośród nich postanowili dać wyraz swojemu niezadowoleniu. Inni odpowiedzieli im wyrafinowaną grzecznością. No i teraz cała okolica wściekle ujada. Z obawy przed pozwami o mowę nienawiści, kierując jazgot w stronę księżyca. Taniec Mężczyzna patrzy z podziwem na tańczącą kobietę. Kobieta widząc jego zachwyt wiruje szybciej i szybciej. Mężczyzna nie może oderwać wzroku od tańczącej kobiety. Kobieta nie potrafi przestać tańczyć. Tańczy jak w transie, ledwie dotykając stopami podłoża. Mężczyzna patrząc unosi się w powietrze. Leci niesiony podmuchami wiatru pomiędzy antenami i wieżami kościołów, pomiędzy fabrycznymi kominami i liniami wysokiego napięcia aż znika wśród chmur skąd śle kobiecie miłosne wyznanie; „Nawet, jeśli w żadną życiową czynność nigdy dotąd nie włożyłaś tyle radości i wysiłku, ile w ten taniec i nawet, jeśli nigdy w przyszłości tego nie zrobisz, i tak będę cię kochał”. Co do kobiety wszystko potwierdziło się w stu procentach. Mężczyzna zaś okazał się być zwykłym blagierem. Skład znalezionych rzeczy i zagubionych ludzi Mężczyzna przez całe życie próbował odnaleźć siebie. I choć nie bardzo wiedział po co nie ustawał jednak w tych wysiłkach. „Człowiek musi poza potrzebą mieć coś więcej; hart ducha lub choćby krztynę wiary, inaczej niczego, nigdy nie znajdzie.” tak mówił napis na wyblakłym plakacie, na którym ubrany w elegancki mundur oficer służb celnych z fantazyjnie podkręconym wąsem stał nad wybebeszoną walizką pełną forsy, narkotyków, gorzały i kiełbasy. Plakat ten wisiał od niepamiętnych czasów na drzwiach do pokoju, w którym mężczyzna mieszkał. Był mu ważniejszą częścią edukacji niż szkoła czy kościół. Mężczyzna patrzył na ten plakat tuż przed zaśnięciem, patrzył na niego zaraz po przebudzeniu i szukał, szukał, szukał. Kilka dni temu poczuł, coś co sprawiło, że uwierzył, iż jest już blisko osiągnięcia swego celu. Był wręcz pewien, że to już wkrótce się stanie, że już niedługo odnajdzie siebie. A dziś ktoś nagle, choć przecież bardzo cicho, ledwie dosłyszalnie, zastukał do jego drzwi. Mężczyzna otworzył. Ujrzał w progu starego człowieka w szarym ortalionie z poplamioną gazetą w dłoni i gustownie zaplecionym sznurem na szyi. W czasie, gdy przybysz stał w progu patrząc poprzez twarz mężczyzny w dal, mężczyzna próbował odgadnąć, studiując bruzdy w twarzy starego człowieka, czy uzna go za kogoś znajomego, czy raczej za obcą mu osobę. Po krótkiej chwili wszystko stało się jasne. Mężczyzna pojął, że może już zarzucić swoje poszukiwania. Skoro ten stary człowiek go znalazł więc każdy będzie potrafi to zrobić; glistonosz, miłość, śmierć a nawet najgłupszy policjant. A zatem nie ma znaczenia kim się jest, ani gdzie i przed czym się ukrywa, skoro można pójść razem z nieznajomym wisielcem w noc i zgubić coś znacznie bardziej ważnego niż to co się znalazło; może nawet ważniejszego niż wszystkie ważne rzeczy razem wzięte, te rzeczy, których poszukują inni; ci którzy z niejasnych powodów tak bardzo pragną czegoś, czegokolwiek, byle czego; aby tylko błyszczało się, brzęczało lub tliło. Dlaczego niby nie? W chwili, gdy półnaga, a półłysa śpiewaczka wyrzuca z siebie radosne kawałki o miłości, na tajnym spotkaniu w gabinecie rządowym premier, zaufane grono działaczy partyjnych, prawnicy i inne kanalie przygotowują akty bezprawia, które upchnięte pomiędzy różnego rodzaju zestawy rozporządzeń, przepchnięte następnie przez sprzedajne lub szantażowane ciało ustawodawcze pozbawią obywateli resztek ich praw raz na zawsze. Opłacane ze wspólnie wypracowanych pieniędzy (które zaraz potem też zostaną wszystkim odebrane) zbiry w mundurach staną na wysokości zadania i nie zadając pytań wykonają każdy rozkaz; zwłaszcza rozkaz z ministerstwa. Posłuszeństwo to ich moralność. Szczycą się tym, obwieszają medalami, klepią po łopatkach, w kulcie posłuszeństwa hodują swe psie potomstwo. Na koniec spektaklu piosenkarka zdejmuje stanik, a mężczyzna wpatrując się z podziwem w jej olbrzymie, silikonowe cycki zadaje sobie, leżące u podstaw wszelkiej filozofii, pytanie; dlaczego niby nie? Dlaczego nie miałby zamienić swojego M3 na całkiem miły, wyłożony pluszem, w pełni umeblowany pokoik w kolorowym baraku któregoś z wielu przyjaznych dla planety obozów koncentracyjnych? Prawie każdy z nich ma basen, siłownię, boiska do tenisa. Jest też bieżnia, kino, spalarnia zwłok i dom kultury ze skrzynką na donosy i oknem śmierci. Dlaczego niby nie? Na pierwszych ochotników czeka darmowy karnet do zoo, gdzie można będzie do woli oglądać prawdziwe mięso dostojnie chodzące po wybiegu. A zatem, myśli mężczyzna, dlaczego niby nie? Drobna, niekoniecznie prawdziwa, uwaga w sprawie prawdy To, że telewizja łże wiemy od dawna – pisano o tym w gazetach. To, że prasa kłamie też wiemy – mówiono o tym w telewizji. I nawet w radio, choć nikt już nie słucha radia, też kłamią; a przecież, skoro nikt nie słucha już radia, mogliby zupełnie bezkarnie mówić tam prawdę i tak nikt by tego nie zauważył. To, że politycy nas oszukują jest aż nadto pewne, i to pewnie dlatego, nie wspomina się o tym w prasie, czy w telewizji, a nawet w radio, mimo iż nikt już nie słucha radia. To, że księża są kłamcami w płomiennych kazaniach wyjaśnili nam działacze partyjni zarówno ci z lewej jak i z prawej strony ambony. O tym, że nauczyciele kłamią wiedzą wszystkie dzieci. A, że sędziowie i lekarze, urzędnicy, komornicy, artyści i śmieciarze, tajni agenci i banksterzy, policjanci i złodzieje też kłamią jasne jest nawet dla idiotów. Kłamią też hydraulicy, ale oni robią to inaczej niż kelnerzy, którym na ogół wystarczy jeden rzut oka, by wiedzieć, który z klientów właśnie zdradza żonę i jednocześnie okłamuje kochankę, a który jest robiony w druta przez żonę, kochankę, barmana, szatniarza a nawet klozetową babcię. To, czy żona okłamuje męża mówiąc, że bardzo go kocha, pomimo piętnastu lat pożycia, nie jest takie pewne w świetle najnowszych doniesień amerykańskich, a może rosyjskich badaczy, na temat syndromu sztokholmskiego. A i ty mój drogi przyjacielu też jesteś kłamcą. Zwłaszcza, gdy wchodząc na stół krzyczysz, że prawda jest nam do życia niezbędna jak salceson a każdy wie, że brzydzisz się salcesonem i gardzisz ludźmi, którzy go jadają. Ale i ja nie jestem bez winy, kiedy wdeptywany w bruk udaję, że wierzę tym wszystkim kłamcom w szlachetność ich poczynań, w ich poczucie odpowiedzialności, w ich dobre intencje, w ich gorące pragnienie uwolnienia nas od tyranii prawdy, i że to w obronie wszystkich mniejszości, że to dla dobra każdej większości otępiałej od ciężkiej pracy, przytłoczonej długami, przewlekłymi chorobami i codziennymi troskami, śledzonej nieustannie i starannie, nieodwołalnie upośledzonej ludzkości. Albowiem prawda jest czymś strasznym. Albowiem prawda jest czymś nie do zniesienia. Albowiem prawda szkodzi, kaleczy, zabija. Albowiem prawda to bełkot szaleńców. Albowiem prawda to nieprawda. Albowiem prawda to kłamstwo; to najrzadziej, najmniej chętnie wypowiadane. Łóżko Pewnego dnia kobieta odkryła, że znajduje się w łóżku nie z tym mężczyzną, z którym chciałaby tam być. Z początku poczuła silne zażenowanie i żal; tyle lat a nagle odkrywa się takie rzeczy. Po bliższych oględzinach i dłuższych wyjaśnieniach okazało się, że i ona nie była tym kimś, z kim chciałby być w łóżku mężczyzna, i że on też czuł się tym faktem mocno skrępowany. Pomimo wahania kobieta ruszyła mu na ratunek i rozplątała go. Zaraz po tym oboje zrozumieli, że nie znajdują się w tak rozpaczliwej sytuacji jak z początku myśleli. W gruncie rzeczy nie było tak źle, a może nawet było całkiem dobrze. On był przystojny i troskliwy, ona piękna i namiętna. Poza tym znajdowali się tam, gdzie chcieli być. A to już coś, i to nie byle co. Jakby się czuli, każde z nich, gdyby byli z tą osobą, z którą chcieliby być, ale nie mieliby łóżka? Te wszystkie rozważania popchnęły ich do ponowienia zaprzestanych czynności. Tym razem kobieta, ku wielkiej radości mężczyzny, pozwoliła się skrępować. Sen Mężczyzna spał. Bez względu na to, co działo się wokół niego czy wewnątrz niego nie przestawał spać. Spał, gdy prowadził samochód. Spał, gdy wykonywał związane z zawodowymi obowiązkami czynności. Spał, gdy spacerował. Spał, gdy jadł. Spał, gdy kochał się. Raz żona próbowała upomnieć się o odrobinę więcej czułości, ale mężczyzna wybudzony nagle jej pretensjami o mało co by ją udusił. Na całe szczęście w połowie tego zasnął. Po tym incydencie, żona w obawie o zdrowie i życie swoje i dzieci wyprowadziła się. Jakiś czas po odejściu żony, mężczyzna z nową partnerką poleciał na wakacyjne safari. Tam rozszarpały go dzikie zwierzęta, ale nawet wówczas mężczyzna nie obudził się. Sen jego silniejszy był niż głód dzikich bestii, głębszy niż oceaniczne rowy, twardszy niż diament, dłuższy niż równik największej planety, starszy niż akt stworzenia. A jeśli kiedykolwiek napotkacie w swoim życiu takie śpiące istoty nie próbujcie ich budzić. Nie myślcie, że posiadacie siłę, talent, wiedzę czy cokolwiek, co potrafiłoby wyrwać ich ze snu. A jeśli jednak zechcecie spróbować, łudząc się, że właśnie wam ta sztuka się uda, będzie to znak, że to właśnie wy pogrążeni jesteście we śnie i że już pora przewrócić się na drugi bok. Piotr Maur (ur. 1963) – poeta, prozaik. Opublikował książki: siedemdziesiąt sześć (1996), 28 i 5 (2002), Bezmiar miłości (2006), Pogrzebowe obrzędy, miłosne ceremonie (2010), Po papierosy i z powrotem (2015). Obecnie mieszka w USA.
- Ilona Witkowska – corridos / psie czary Agaty
corridos myślałam, że chcę, by pisano dla mnie wiersze. nie chcę. chcę, by pisano dla mnie corridos, bandyckie ballady o zuchwałych czynach. czasem budzę się po prostu z nienawiścią w sercu i tylko ciebie chcę mieć w drużynie, chociaż ciebie też nienawidzę, prawie najbardziej. pokochaliśmy się bez powodu i wbrew, a powodów, żeby się nawzajem nienawidzić, dostarczyliśmy sobie natychmiast potem; mnóstwo. byłam tak zaślepiona, że kopnęłam psa, byłam tak zaślepiona, że nie zauważyłam sarny, kawałka, żeby być całkiem uczciwą: kręgosłupa z nogą, które Agata jadła, chociaż przecież widziałam sierść. nauczyłam się, że naprawdę białe w lesie są tylko pierwsze kwiaty i śmieci, kości mają kolor kości i nie rzucają się w oczy, widziałam tylko śnieżyce i kubki po jogurtach i butelki, co za miejsce, żeby umrzeć – wśród śmieci, jak w mieście. teraz, jak się przyglądam tej nodze, to widzę: skóra zdjęta nie przez zwierzęta. no i powinna gdzieś być czaszka a nie ma, więc pewnie głowa odcięta na ścianę: koziołek, myśliwi. chuje. myślałam tylko o tym, że trafiłam na potężniejszą od siebie czarownicę, chociaż nie – wybrałam złe zaklęcia i ona ściąga mnie, ściąga wciąż w kierunku magii śmierci. ty mnie ściągasz. kiedyś cię zabiję. mój pies już pachnie śmiercią. świeżą śmiercią. muszę powiedzieć, że mimo dwudziestu przeszło lat palenia papierosów – od czternastego roku życia – nie tylko udało mi się rzucić ot, tak, ale też nie straciłam wybornego węchu – natychmiast czuję grzyby, trupa, seks i strach i odróżniam jeden rodzaj gnicia od drugiego: żywe od martwego, naturalne od ludzkiego. psie czary Agaty Miałam dziwny sen: o zasypianiu i budzeniu się: Górniak, doktoraty, festiwal filmowy, pałac – oczywiście. Budziłam się we śnie i budziłam się rzeczywiście. Kiedy obudziłam się w końcu naprawdę i ostatecznie, Agata stała z podniesionym pionowo w górę ogonem i patrzyła w okno. Obróciła się do mnie bardzo powoli, bardzo powoli opuściła ogon – ewidentnie jeszcze kończyła coś. Przyłapałam ją na robieniu psich czarów. To nie pierwszy zresztą raz, bo ona też codziennie wywąchuje zło ze schodków. Nasze schody są takie: jedenaście stopni, podest, potem pięć. Agata zatrzymuje się najczęściej gdzieś tak w połowie pierwszej kondygnacji, w okolicach piątego – siódmego schodka i węszy, aż wywącha stamtąd całe zło. Kiedy skończy, spokojnie idziemy na górę. Codzienny rytuał. Kiedy kilka razy węszyła między drugim a trzecim schodkiem drugiej kondygnacji, czułam się poważnie zaniepokojona, jak wtedy, gdy wydzwaniałam duchy dzwonkami od Mario de Vegi i coś uciekło z westchnieniem i świstem przez tylne drzwi klatki. Że większe jest, niż myślałam. Że wysoko zło zaszło. Agata, ale mamy szczęście, żeśmy się znalazły. Agata, kocham twoje łokcie. Kocham twoje dłonie i to, jak je układasz. Jaka ty jesteś urodziwa. Masz szczęście, że jesteś taka urodziwa. Obie mamy szczęście, że jesteśmy takie urodziwe (suki). Gdybyśmy były brzydkie, byłoby trudniej. Gdybyśmy były brzydkie, miałybyśmy przejebane. Ciebie zabiliby w schronisku a mnie mieliby za zwykłą wariatkę. Ilona Witkowska – poetka. Autorka książek splendida realta (2012), Lucyfer zwycięża (2017) i gdzie są moje dzieci? (2021). Współautorka scenariusza do etiudy Jeśli będziesz długo siedzieć w ciszy, przyjdą do ciebie inne zwierzęta w reżyserii Jagody Szelc ( Erotica 2022 , Netflix, 2020) i jedna z autorek projektu Nieswojość (2019). Mieszka w Sokołowsku.
- Tomasz Bąk – pięć wierszy
2024/25 Pianino tylko przeszkadza mi w śpiewie. Opowieści snute przez rówieśników, którzy błyskawicznie się starzeją, zawierają pozaszywane pomiędzy zdaniami wskazówki ułatwiające odnalezienie zdziadziałych w miejscach, w których przeszczepia się włosy i dekonstruuje twarze. Siedemdziesiąt tysięcy białych zębów nie może się mylić, ale jeden z 593 101 sprzedanych we Włoszech fiatów panda już mógłby, tak sądzę. Laweta, pojazd do przewozu pojazdów, nawet nie kryje inspiracji naszą ciężarną koleżanką. Postanowiłem, że częściej będę sięgał po przekąski ruchowe, ale nawyk pytania o złożone kwestie wciąż prowadzi mnie do miejsc, w których można w spokoju posiedzieć. Cholewka ze skóry syntetycznej w miarę noszenia nabiera miękkości i zyskuje charakter vintage. Jak my wszyscy, jak każdy z nas. Can we Uber Eats McDonald’s for dinner? Kliknąłem w link w bio, jakby był 2016 rok, i skorzystałem z trzydniowej aktywacji, dzięki czemu w stary rok wchodzę jako innowator i pogromca. Śpij spokojnie, dopóki to czytasz, do odhaczenia mam znacznie pilniejsze nazwiska. Mój przewodnik po doświadczeniach analogowych opowiada nowy słoweński dowcip, który okazuje się starym dowcipem irlandzkim, i nikomu nie jest do śmiechu w wyraźnie wieloetnicznej przestrzeni. Skromnych rozmiarów beanie podkreśla wysoki status społeczny osoby nakrytej czapką Nie myślimy o tym zbyt często, ale broń palna zabija nawet dwanaście miliardów ludzi rocznie, jeśli uwzględnimy w obliczeniach zgony w grach wideo. Jak zwykle to, co miało być śpiewem, było biciem w bęben. Trwa drugi, ostatni dzień zimy, nieśmiało wspominamy, jak gdzieś pomiędzy udarem słonecznym a hipotermią piliśmy kawę w parku i było przyjemnie. Nie martw się, po ciebie też przyjdzie Nie wierzę w dobre intencje ludzi, którym łatwo powiedzieć, że można się było tego spodziewać, że to w końcu tylko czytanie i pisanie, absolutnie elementarne kompetencje, którzy mówią to samo aż do wyczerpania umiejętności ludzkości, połykając zdobywane z wysiłkiem cudze dyplomy niby powietrze. To zwykle ci sami ludzie, którzy machając ze szczebla wyżej, z dobroci serca oferują mi bezstopniową drabinę, dzięki której zdołam wspiąć się na półpiętro, omijając malowniczo wyburzaną klatkę schodową: za każdym razem, kiedy mówią makao , mają o jedną kartę za dużo, i ta karta to palec, który składają w ofierze maszynie, lądując tuż przed przecinkiem w zdaniu złożonym, którego druga część jest im znana i co następuje. One hit wonder W świecie, który za pomocą głośnego powiadomienia push w trzydziestosekundowych odstępach próbuje mi wcisnąć możliwie najmniej uczęszczaną Kardashiankę lub nagranie z zabawnymi psami, które – w zależności od lokalnych uwarunkowań – są w stanie dupami robić różnorodne, wielowątkowe, charakteryzujące się wysokim poziomem złożoności rzeczy, wzdycham do starych, dobrych czasów, tak starych, że nie ma już nikogo dość starego, by sięgać tak daleko, babciu. Myślę o godnych warunkach pracy dwunastowiecznego angielskiego flatulisty z Hemingstone w Suffolk, który otrzymał od Henryka II trzydziestoakrową posiadłość w zamian za zasługi na polu krzewienia kultury farcjalnej. Roland Pierdzigrzmot, zobligowany przez władcę do wykonania popisowego Saltum, siffletum, pettum na dworze króla w każde Boże Narodzenie, nie musiał martwić się humorami algorytmów i przecinającymi feed jak gwiazda Betlejemska niebo trendami – wystarczyło, że raz w roku zjadł fasolkę i zaprezentował swój evergreen content. Dwanaście hektarów ziemi, wikt i opierunek, a także notka w Wikipedii i osiemnaście linijek tekstu za odkrycie, że perystaltyka to mimika jelit, za jeden jedyny przebój, który mógłby grać na wszystkich juwenaliach na wszystkich politechnikach świata, ale nie musiał. Stare, dobre czasy! Martin Luther King Day vs. Blue Monday (2025) Niebieskie światło emitowane przez ekrany z każdego dnia gotowe jest zrobić poniedziałek, najczęściej błękitny w skutkach. Cały znany mi obraz świata opiera się na wysiłkach stażystek agencji PR, które pudrują cynaderki i płucka na kwaśno, żeby ktoś głodny dostrzegł w nich zupę pomidorową. Świat nie jest sernikiem, z którego wydziobuję rodzynki, o nie. Wiedziałaś, że zarówno urzędnicy Świętego oficjum, jak i „weryfikatorzy faktów” Facebooka kierowali się analogicznymi pobudkami? Różniła ich jedynie stawka, podlegająca ciągłym negocjacjom w gratowniku imieniem przestrzeń wspólna. Myślenie życzeniowe i rzeczowa analiza bez okularów wyglądają jak odbicia lustrzane; także po to nosimy okulary. Nie wiem, Ameryko, może masz rację, może przyszłość będzie należeć do tych, którzy potrafią myśleć nieszablonowo, ale następnym razem nie pozwól, proszę, żeby reklama piwa wybrała ci prezydenta. Pomyśl o naszych dzieciach, o okrojonej podstawie programowej z fizyki, która jest w stanie uziemić samoloty, o legendarnych maszynach, które odmieniły twoje rolnictwo, uśmiechniętych osłonach chłodnic Johna Deere’a i Masseya Fergusona, o wszystkich smutnych nie od święta i nie od parady, którzy nie wiedzieć czemu właśnie w tobie pokładają nadzieję. fot. Kinga Wójcik Tomasz Bąk (ur. 1991) – kolektyw schizofreniczny, autor ośmiu książek z wierszami, jednoaktówki Katedra (2019) i zbioru paraesejów Fiszki (2023). Laureat Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius w kategorii debiut za tom Kanada (2011), Poznańskiej Nagrody Literackiej – Stypendium im. Stanisława Barańczaka za tom Utylizacja. Pęta miast (2018), Nagrody Literackiej Gdynia za poemat Bailout (2019) i Nagrody Literackiej m. st. Warszawy za tom O, tu jestem (2021). Mieszka w Tomaszowie Mazowieckim.
- César Aira - Wózek sklepowy
Jeden z wózków sklepowych w dużym supermarkecie w okolicy, w której mieszkałem, toczył się sam, bez niczyjej pomocy. Był to wózek jak każdy inny: wykonany z grubego drutu, z czterema gumowymi kółkami (przednie nieco bliżej siebie niż tylne, co nadawało mu charakterystyczny kształt) i poprzecznym drążkiem pokrytym jaskrawoczerwonym plastikiem, dzięki któremu można było nim kierować. Tak podobny do innych wokół, że nie sposób było go odróżnić. Był to ogromny supermarket, największy w okolicy, znajdowało się w nim ponad dwieście wózków. Lecz ten, o którym mówię, jako jedyny był w stanie sam się poruszać. Czynił to z nieustępującą dyskrecją: w zgiełku, jaki panował w sklepie od jego otwarcia aż do zamknięcia, nie wspominając nawet o godzinach szczytu, jego ruch przechodził niezauważony. Używano go jak wszystkich innych wózków, wypełniano jedzeniem, napojami i środkami czystości, wyładowywano przy kasach, w pośpiechu przepychano z jednej alejki do drugiej, i nawet jeśli w danej chwili zostawiano go i widziano, jak przesuwa się o milimetr czy dwa, składano to na karb siły bezwładności. Dopiero nocą, w dziwnym spokoju tego ruchliwego zazwyczaj miejsca, można było dostrzec cud, lecz wtedy akurat nie było nikogo, kto mógłby go podziwiać. Czasami tylko jakiś magazynier, z tych, co rozpoczynali pracę o świcie, ze zdumieniem odnajdował go zagubionego z tyłu, obok lodówki z mrożonkami lub pośród ciemnych regałów z winem. I zakładał, rzecz jasna, że zostawiono go tam przez nieuwagę poprzedniej nocy. Supermarket był wielki i wił się siecią labiryntów, przeoczenie tego typu nie wzbudzało więc zdziwienia. Jeśli zaś przy tej okazji, to jest kiedy go odnaleźli, dostrzegli niewielki ruch, nieznaczny jak przemieszczenie wskazówki zegara, tłumaczyli to nierównością podłogi bądź przeciągiem. Tak naprawdę wózek spędził całą noc krążąc wokół, przemierzając sklepowe alejki, powolny i cichy niczym gwiazda, nigdy o nic nie wadząc ani się nie zatrzymując. Okrążał swój obszar, tajemniczy, niewytłumaczalny, jego cudowna esencja zamknięta w banalności sklepowego wózka takiego, jak wszystkie inne. Zarówno pracownicy, jak i klienci byli zbyt zajęci, by podziwiać tajemnicze zjawisko, które na nikogo ani na nic nie miało przecież wpływu. Wydaje mi się, że byłem jedynym, które je odkrył. Właściwie to jestem pewien: spostrzegawczość jest cechą rzadko występującą wśród ludzi, a w tym wypadku potrzeba jej było całkiem sporo. Nikomu się nie zwierzyłem ze swojego odkrycia, ponieważ wydawało się ono doskonale wpisywać w ten rodzaj wymysłów, które mnie zazwyczaj nawiedzają i dzięki którym zyskałem reputację wariata. Przez tyle lat robienia zakupów w tym właśnie miejscu nauczyłem się rozpoznawać go, mój wózek, po niewielkim nacięciu na czerwonym drążku; Bogiem a prawdą, nie musiałem nawet patrzyć na nacięcie, ponieważ już z daleka coś mi mówiło, że to właśnie on. Kiedy go rozpoznałem, przechodził mnie dreszcz radości i rozkoszy. Uważałem go za swego rodzaju przyjaciela, przyjacielski przedmiot, być może z tego prostego powodu, iż w wypadku mojego wózka w naturalny bezwład rzeczy wcielone zostało to minimalne drżenie życia, dzięki któremu możliwe stawały się wszelkie wymysły. Być może w głębi podświadomości byłem mu wdzięczny za to, że jest inny niż wszystkie inne wózki sklepowe w całym cywilizowanym świecie oraz że ujawnił swój sekret mnie i nikomu innemu. Lubiłem wyobrażać go sobie, pośród samotności i ciszy północy, jak toczy się powolutku w ciemności niczym nieszczelna łódka wyruszająca w poszukiwaniu przygody, wiedzy i (czemu nie?) miłości. Ale co niby miał odnaleźć w całym tym banalnym krajobrazie produktów mlecznych, warzyw, makaronów, napojów gazowanych i zielonego groszku w puszce, krajobrazie, który był całym jego światem? A jednak nie utracił nadziei i podejmował wyprawy na nowo, bądź raczej nigdy ich tak naprawdę nie przerwał, jak ktoś, kto zdaje sobie sprawę z próżności starań, lecz nadal upiera się przy swoim. Trwa w swym postanowieniu, ponieważ ufa w przekształcenie wulgarnej codzienności w marzenie i cud. Myślę, że identyfikowałem się z nim i że to właśnie poprzez tę identyfikację udało mi się go odkryć. To paradoksalne, ale ja, który czułem się tak odległy i tak odmienny od kolegów pisarzy, odczuwałem bliskość z wózkiem z supermarketu. Nawet nasze strategie były podobne: niezauważalny postęp, prowadzący do rzeczy wielkich, nieprzekraczanie ograniczonego horyzontu, miejska tematyka. On zrobił to lepiej: był bardziej tajemniczy, bardziej radykalny oraz mniej interesowny. Mając to wszystko na uwadze, można wyobrazić sobie moje zdumienie, gdy usłyszałem go, jak mówi lub też, by być bardziej precyzyjnym, gdy usłyszałem, co mówi. Spodziewałbym się wszystkiego, lecz nie deklaracji tego typu. Jego słowa przebiły mnie niczym lodowa włócznia i sprawiły, że musiałem zrewidować całą sytuację, począwszy od sympatii, która łączyła mnie z wózkiem, aż po sympatię, która łączyła mnie z samym sobą, a nawet po ogólną sympatię dla cudu. Fakt, że mówił, nie zaskoczył mnie sam w sobie, ponieważ tego się spodziewałem. Nagle poczułem, że nasza relacja dojrzała do poziomu znaku językowego. Zrozumiałem, że nadszedł moment, by mi coś powiedział (na przykład, że mnie podziwia i kocha i że jest po mojej stronie), więc ukucnąłem przy nim, udając, że zawiązuję sznurowadła, przykładając przy tym ucho do drucianej kraty jednego z boków, i wówczas usłyszałem jego głos, szept dobiegający z zaświatów, a mimo to brzmiący absolutnie czysto i wyraźnie: — Ja jestem Złem. Opowiadanie pochodzi z tomu Relatos reunidos z hiszpańskiego przełożył Adrian Krysiak César Aira (ur. 1949) – argentyński prozaik, tłumacz i eseista, jeden z najciekawszych i najbardziej frenetycznych, a zarazem ekstrawaganckich współczesnych pisarzy hispanoamerykańskich. Po polsku ukazały się jego trzy powieści, zebrane w tomie Trzy opowieści (przeł. Tomasz Pindel). Laureat m. in. Prix Formentor.
- Julio Ramón Ribeyro – Nocna przygoda
W wieku czterdziestu lat Arístides mógł z całą pewnością uważać się za człowieka „wykluczonego z uczty życia”. Nie miał żony ani kochanki, pracował w piwnicach urzędu, spisując akty stanu cywilnego, i mieszkał w maleńkim mieszkaniu przy alei Larco, pełnym brudnych ubrań, zniszczonych mebli oraz fotografii artystów, przypiętych szpilkami do ścian. Jego dawni przyjaciele, obecnie żonaci i zamożni, mijali go w swych samochodach, podczas gdy on czekał w kolejce do autobusu, a jeśli przypadkiem spotkali go w jakimś miejscu publicznym, ograniczali się do szybkiego ścisku dłoni, w którym znać było pewną dozę odrazy. Bo Arístides był nie tylko moralnym obrazem porażki, ale też fizycznym symbolem opuszczenia: chodził nędznie ubrany, niedbale się golił i roztaczał woń taniego jedzenia, obskurnej jadłodajni. Tak więc, bez związków i bez wspomnień, Arystydes był obowiązkowym klientem okolicznych kin i idealnym użytkownikiem publicznych ławek. W kinowych salach, osłonięty od światła, czuł się ukryty, a jednocześnie towarzyszył mu legion cieni, które śmiały się lub płakały wokół niego. W parkach mógł wdawać się w rozmowy ze starcami, kalekami lub żebrakami, czując się w ten sposób częścią ogromnej rodziny ludzi, którzy tak jak on nosili wpięte w klapy niewidzialne odznaki samotności. Pewnej nocy, rezygnując z ulubionych miejsc, Arístides zaczął włóczyć się bez celu po ulicach Miraflores. Przeszedł całą aleję Pardo, dotarł do bulwaru, szedł dalej wzdłuż nabrzeża, okrążył koszary San Martín, zapuszczając się w coraz bardziej wyludnione ulice, w dzielnice, które dopiero co powstały i być może nie widziały jeszcze ani jednego pogrzebu. Minął kościół, kino w budowie, ponownie kościół, i w końcu się zgubił. Zaraz po północy błąkał się po nieznanej dzielnicy, gdzie zaczynały wyrastać pierwsze apartamentowce nadmorskiego kurortu. Jego uwagę przyciągnęła pewna kawiarnia, której ogromny taras, choć pełen stolików, był opustoszały. Przysunąwszy się bliżej, przycisnął nos do szyby i zajrzał do środka. Zegar wskazywał pierwszą w nocy. Nie było widać ani jednego klienta. Jedynie za ladą, obok kasy, dostrzegł grubą kobietę w futrze, palącą papierosa i w roztargnieniu przeglądającą gazetę. Kobieta podniosła wzrok i spojrzała na niego z wyrazem umiarkowanego zadowolenia. Arystydes, zupełnie zmieszany, kontynuował swój marsz. Sto kroków dalej zatrzymał się i rozejrzał dookoła: nowoczesne budynki spały snem głębokim, bezczasowym. Arístides miał wrażenie, że stąpa po dziewiczej ziemi, że ubiera się w nowy krajobraz, który poruszył jego serce i rozpalał w nim niewytłumiony żar. Wracając po swoich śladach, ostrożnie zbliżył się do kawiarni. Kobieta nadal siedziała i dostrzegłszy go, powtórzyła swój gest delikatnego ukontentowania. Arístides oddalił się pospiesznie, zatrzymał w połowie drogi, zawahał się, zawrócił, ponownie zerknął, i pchnąwszy w końcu szklane drzwi, wszedł do środka i zajął czerwony stolik, gdzie pozostał nieruchomy, nie podnosząc wzroku. Tam czekał przez chwilę, samemu nie wiedząc na co, obserwując niespokojną muchę, która żałośnie pełzła w stronę otchłani. Potem, nie mogąc opanować drżenia nóg, nieśmiało podniósł wzrok: kobieta obserwowała go znad gazety. Powstrzymując ziewnięcie, odezwała się grubym, nieco męskim głosem. — Kelnerzy już wyszli, proszę pana. Arístides pochwycił to zdanie i zamknął je w sobie, ogarnięty gwałtowną radością: oto nieznajoma odezwała się do niego w nocy. Jednakże od razu pojął, że zdanie to było zaproszeniem do odejścia. Nagle zdezorientowany, wstał. — Ale ja mogę coś podać. Czego pan sobie życzy? — Kobieta zbliżała się do niego powolnym krokiem, któremu nie można było odmówić pewnej majestatyczności. Arístides ponownie usiadł. — Kawę. Tylko kawę. Kobieta podeszła do stolika i oparła na jego krawędzi pulchną dłoń obciążoną biżuterią: — Już wyłączyłam maszynkę. Mogę podać likier. — W takim razie piwo. Kobieta udała się za bar. Arístides skorzystał z okazji, by ją obserwować. Nie było wątpliwości, że to właśnie ona była właścicielką. Sądząc po lokalu, musiała mieć sporo pieniędzy. Szybkim ruchem poprawił stary krawat i przygładził włosy. Kobieta wróciła. Oprócz piwa przyniosła butelkę koniaku i kieliszek. — Dołączę do pana — powiedziała, siadając obok niego. Mam zwyczaj zawsze pić drinka z ostatnim klientem. Arístides podziękował jej skinieniem głowy. Kobieta zapaliła papierosa. — Piękna noc — powiedziała — lubi pan spacerować? Sama jestem trochę nocnym markiem. Ale w tej okolicy ludzie chodzą spać wcześnie i po północy jestem sama. — To trochę smutne — wyjąkał Arístides. — Mieszkam na górze, nad barem. — Jej ręka wskazała na jakieś zapomniane drzwi na końcu lokalu. — O drugiej zasuwam rolety i idę spać. Arístides odważył się spojrzeć jej w twarz. Kobieta elegancko wydmuchała dym i patrzyła na niego z uśmiechem. Sytuacja wydała mu się ekscytująca. Z przyjemnością zapłaciłby za swoje zamówienie, wyszedł na ulicę, złapał pierwszego napotkanego przechodnia i opowiedział mu tę wspaniałą historię o kobiecie, która w środku nocy czyniła mu takie niepokojące propozycje. Ale ona już wstała: — Ma pan jednego sola? Chcę puścić płytę. Arístides pospiesznie wyciągnął monetę. Kobieta włączyła łagodną muzykę i powróciła. Arístides spojrzał w stronę ulicy: nie było widać ani cienia. Zachęcony tym szczegółem, w przypływie nagłej odwagi, poprosił ją do tańca. — Z przyjemnością — powiedziała, zostawiając papierosa na krawędzi stołu i zrzucając futrzany szal, odsłaniając tym samym zwiotczałe, pokryte piegami ramiona. Dopiero kiedy objął ją w talii — sztywnej i ściśniętej pod jego nieporadną dłonią — Arístides nabrał przekonania, że oto realizuje jedno ze swoich dawnych marzeń biednego kawalera: mieć romans z kobietą. To, że była stara albo gruba, nie miało znaczenia. Już jego wyobraźnia pozbawiłaby ją wszystkich wad. Patrząc na półki z butelkami wirującymi wokół niego, Arístides godził się z życiem i, rozdwoiwszy się, drwił z tamtego innego Arístidesa, teraz odległego i zapomnianego, który drżał z radości przez cały tydzień tylko dlatego, że jakiś nieznajomy podszedł do niego, by zapytać o godzinę. Kiedy skończyli tańczyć, wrócili do stołu. Tam przez chwilę rozmawiali. Kobieta postawiła mu kieliszek koniaku. Arístides przyjął nawet papierosa. — Nigdy nie palę — rzekł — Ale teraz to robię, nie wiem dlaczego. Zdanie wydało mu się banalne. Kobieta wybuchnęła śmiechem. Arístides zaproponował kolejny taniec. — Najpierw zasunę rolety — odparła, zmierzając w stronę tarasu. Znów tańczyli. Arístides zauważył, że zegar ścienny wybił drugą. Mimo to kobieta nie zamierzała jeszcze iść spać. Uznał to za dobry znak i teraz to on z kolei postawił jej koniak. Zaczął czuć się nieco pewniejszy siebie. Zadawał niedyskretne pytania, aby stworzyć atmosferę intymności. Dowiedział się, że mieszka sama, że jest w separacji z mężem. Wziął ją za rękę. — No dobrze — powiedziała kobieta, wstając. — Pora zamykać bar. Tłumiąc ziewnięcie, ruszyła w stronę drzwi. — Zostanę — oznajmił Arístides stanowczym tonem, który samego go zaskoczył. W połowie drogi kobieta odwróciła się: — Jasne. Zgoda. — Po czym na nowo podjęła marsz. Arístides pociągnął mankiety koszuli, schował je ponownie, ponieważ były postrzępione, nalał sobie kolejną szklankę, zapalił papierosa, zgasił go, zapalił ponownie. Od stolika obserwował kobietę, a powolność jej ruchów sprawiała, że się niecierpliwił. Patrzył, jak podnosi szklankę i niesie ją na ladę. Potem zrobiła to samo z popielniczką i filiżanką. Kiedy wszystkie stoliki były już posprzątane, poczuł ogromną ulgę. Kobieta podeszła do drzwi i zamiast je zamknąć, oparła się o framugę, nieruchomo patrząc na ulicę. — O co chodzi? — spytał Arístides. — Trzeba złożyć stoliki na tarasie. Arístides wstał, mrucząc pod nosem przekleństwa. Dla efektu ruszył w stronę drzwi, mówiąc: — To robota dla mężczyzny. Kiedy dotarł na taras, aż podskoczył z zaskoczenia: stało tam około trzydziestu stolików, każdy z kompletem krzeseł i popielniczek. W myślach oszacował, że uprzątnięcie tego zajmie mu kwadrans. — Jeśli zostawimy je na zewnątrz, ukradną — zauważyła właścicielka. Arístides zabrał się do pracy. Najpierw zebrał wszystkie popielniczki. Następnie wziął się za krzesła. — Ale nie byle jak! — zaprotestowała kobieta. — Trzeba je porządnie poukładać, żeby kelner mógł jutro posprzątać. Arístides usłuchał. W połowie pracy oblał się potem. Schował stoliki, które były z żelaza i swoje ważyły. Właścicielka, ciągle stojąc w drzwiach, obserwowała jego pracę z czułym spojrzeniem. Kilka razy, gdy sapiąc przechodził obok, wyciągała rękę i głaskała go po włosach. Ten gest ostatecznie dodał Arístidesowi sił, dając mu złudzenie, że jest mężem wypełniającym swoje małżeńskie obowiązki, by później móc skorzystać ze swych praw. — Już nie mogę — poskarżył się, widząc, że taras wciąż jest pełen stolików, jakby rozmnożyły się za sprawą jakiegoś zaklęcia. — Myślałam, że jesteś bardziej wytrzymały — odparła ironicznie kobieta. Arístides spojrzał jej w oczy. — Odwagi, dużo nie zostało — dodała, puszczając do niego oko. Po pół godzinie Arístides posprzątał cały taras. Wyciągnął chusteczkę i otarł pot. Zastanawiał się, czy taki wysiłek nie zaszkodzi jego męskości. Na szczęście cały bar był do jego dyspozycji i mógł się zregenerować dobrym drinkiem. Kiedy zamierzał wejść do baru, kobieta go zatrzymała: — A donica? Zostawisz ją na zewnątrz? Została jeszcze donica. Arístides spojrzał na gigantyczny obiekt przy wejściu na taras, w którym jakieś dychawiczne geranium traciło liście. Zebrawszy się na odwagę, podszedł i podniósł ją. Zgarbiony pod ciężarem ruszył w stronę drzwi i kiedy uniósł głowę, zauważył, że kobieta właśnie je zamknęła. Patrzyła na niego przez szybę, nie tracąc uśmiechu. — Otwórz! — wymamrotał Arístides. Właścicielka wykonała zabawny, odmowny gest palcem. — Otwórz! Nie widzisz, że aż mnie zgięło wpół? Kobieta ponownie odmówiła. — Otwórz, nie jestem w nastroju do żartów! Kobieta przekręciła rygiel, ukłoniła się z szacunkiem i odwróciła do niego plecami. Arístides, nie wypuszczając donicy z rąk, patrzył, jak oddala się znużona, gasząc światła, zbierając kieliszki, aż zniknęła za tylnymi drzwiami. Kiedy wszystko pogrążyło się w ciemności i ciszy, Arístides uniósł donicę nad głowę i roztrzaskał ją o podłogę. Hałas rozbitej terakoty otrzeźwił go: w każdym kawałku dostrzegł cząstkę swojej rozbitej iluzji. Ogarnęło go uczucie przejmującego wstydu, jakby obsikał go pies. Opowiadanie pochodzi ze zbioru Las botellas y los hombres (1964) z hiszpańskiego przełożył Adrian Krysiak Julio Ramón Ribeyro (1929–1994) – peruwiański pisarz i dyplomata, autor opowiadań, ale też powieści, esejów, dzienników oraz aforyzmów. W roku 1960 wyemigrował do Paryża, gdzie pracował jako dziennikarz Agence France Presse. W latach 1986–1990 był delegatem Peru przy UNESCO. Otrzymał m. in. Premio de Literatura Latinoamericana y del Caribe Juan Rulfo (obecnie Premio FIL de Literatura en Lenguas Romances). Po polsku ukazały się Kronika z San Gabriel (przeł. Beata Babad-Gellusseau) oraz Słowo niemowy. Wybór opowiadań (przeł. Tomasz Pindel i Nina Pluta).
- Luis Chaves Campos – pięć wierszy
W innej kolejności Szczury zjadły pokarm ptaków. Zmuszasz mnie, bym znów powiedział: „a nie mówiłem”. Ledwo słońce wstaje już myślimy o trzech posiłkach dziennie. Każdy poniedziałek rozpoczyna nowe życie żyję więc minionym tygodniem bez godności. W gorących dyskusjach wyobrażonych minął nam już rok. A nie mówiłem. Pamięć i/lub gwiazdy to światło, które się zestarzało. Oświetlają, ledwo co, to miejsce, gdzie ktoś woła swoich od progu i kończy się wieczór, a talerz nigdy nie stygnie. Jednakże w tej kolejności: Szczury Pokarm Ptaki Inni San José było niczym więcej jak tylko światłami w oddali: metropolitalny gwiazdozbiór nocą maskujący zacofanie. Reszta, puste puszki po piwie, którym gardzili jako letnim; niewystarczająca żarówka w samochodzie z otwartymi drzwiami; uczucie, które, zdewaluowane, nazywamy afektem. Morski To, co dobre w morzu, to gdy nikt się nie topi. Zdarzyło się wczoraj, ale opowiadam dzisiaj, podczas gdy one piszą imię w piasku patykiem, który przydryfował unosząc się wśród worków i liści i łupin. Piszą dziś to, co mówiłem wczoraj, monotonia ma gumkę którą nazywamy falami. To one łaskoczą cię w stopy, a potem znikają. To one zacierają ślady stóp lub czegokolwiek dosięgną. To, czego dotknie morze, należy do morza. Analgezja Katafenac jest moim drugim pilotem, nawet jeśli rtęć mówi co innego. Chcieliśmy być prostą piosenką, ale się nie udało. Jeśli wszystko jest muzyką i matematyką, to do czego to należy? Wiadomość Przybyłem wcześniej niż wiadomość do baru po drugiej stronie Atocha lub Alexanderplatz. Złoty wieczór / wieczór w płomieniach zabijając czas, pamięć pełna fragmentów innych układanek. Ciało tam, umysł gdzie indziej: gdy do kuchni wpełzł wąż koralowy i opróżniliśmy akwarium, by go złapać lata nieruchomych chmur, poza grawitacją kolorowy wosk na lukrze urodzinowego tortu i wszystko co skrzypiało, ale w dobrym znaczeniu, jako przeciwieństwo złego. Zabijałem czas i zjadłem twoje ciasteczko z wróżbą, było napisane, że dziś twoja kolej podać mamie morfinę. z hiszpańskiego przełożył Adrian Krysiak Luis Chaves Campos (ur. 1969) – kostarykański poeta, laureat Premio Nacional Aquileo Echeverría w dziedzinie poezji.
- Mariusz Ropczyński – pięć wierszy
Z przestrachem Siedzi samotnie przy stole, patrzy z przestrachem na córkę; widzi, jak bardzo staje się do niej podobna. Zgubi ją kiedyś zbytnia wrażliwość, brak wiary w siebie, uległość. Chcę wierzyć Dziewczynka, na oko dziesięcioletnia, bawi się z psem na podwórku. Biega i klaszcze, nagle upada: leży tak chwilę bez ruchu, wreszcie na powrót rzuca się w wir zabawy. Chcę wierzyć, że szczęście dane jej będzie na zawsze. W gorączce Dwaj chłopcy bawią się w wojnę na plaży. Jeden z nich chwyta się nagle za serce, pada na piasek, nieruchomieje. „Trzeba mieć pecha, by umrzeć tak młodo”, śmieje się głupio ten drugi”. Czuję, jak włosy jeżą mi się nagle na karku. I chociaż to lato, gorąco jak w piekle, trzęsę się cały niczym w gorączce. Juhas Świąteczne zakupy w nowo powstałej galerii. Dawniej mieścił się tutaj bar „Juhas”. Nigdzie już później nie jadłem tak dobrych pierogów. Dlatego teraz oddałbym zaraz nowiutką konsolę za talerz firmowych z kapustą. Czuję ich smak na języku. Biały sad Nad ranem spadł śnieg, przykrył deski werandy. Rodzice kłócą się głośno o sweter. Matka wciska go ojcu do ręki, chce, by go dzisiaj założył: „Żebyś mi później nie kaszlał po nocach”. Będzie go niańczyć niemal do śmierci. Mariusz Ropczyński (ur. 1976) – laureat konkursów poetyckich im. Georga Trakla i Kazimierza Ratonia. Autor czterech zbiorów wierszy: Bez rezerwacji (2015), Kwestia wyboru (2017), Obfitość traw (2020), Lato w hamakach (2023). Publikował w czasopismach papierowych i wirtualnych, m. in. w „Odrze”, „Wyspie”, „Frazie”, „Akcencie”, „Wydawnictwie J”.