Znaleziono 320 elementów dla „”
- Mateusz Melanowski – wiersze (vol. 2)
cricetus cricetus Podobno są tu żołny. Podobno także kraski. A ja nie posiadam jeszcze takich obserwacji. To jest sprawdzona informacja od kolegi. Bywają zimorodki. Bywają również wilgi. I bocian czarny nawet. I krętodziób świerkowy. Ach, prawie bym zapomniał - do tego wszystkiego krętodziób sosnowy. I tak sobie stoję z tym całym moim sprzętem. Mając już przed sobą to magiczne miejsce. (A naprzeciwko na dwóch tylnich łapach cricetus cricetus charczy w moją stronę i nie ma możliwości, żeby go ominąć. Jakiego trzeba więc mieć pecha, bo jest prawdziwą rzadkością. Z samego szczytu listy gatunków zagrożonych i przed 2050 ma w ogóle wyginąć.) Bo ja jeszcze nie posiadam takich obserwacji. Podobno są tu żołny. Bywają również kraski. Późnym południem późnym popołudniem na leśnej polanie w ciszę wsłuchany nie w ciszę właściwie – tinnitus auris późnym popołudniem na leśnej polanie bezludnie bezwietrznie i cicho zupełnie no niezupełnie – tinnitus auris tinnitus auris szum i brzęczenie na leśnej polanie wieczorem właściwie bezwietrznie samotnie z milionem żyjątek tinnitus auris Motolotnia Kilka miesięcy temu kupili motolotnię. Jechali po nią aż na wybrzeże. Stan igła. Wystarczyło wymienić łącznik gaźnika i uszczelki na wale, a na boku pociągnąć żółtą błyskawicę. Dzieci odchowane, więc dlaczego nie - mówię do żony. Podobno rozpędzają się z górki - odpowiada - ale boją się poderwać. I tak za każdym razem. A tą błyskawicę, to sobie wymyśliłeś, kochanie. Nie rozumiemy się bez słów W historii ludzkości istniało 13 tysięcy języków i co 2 tygodnie bezpowrotnie znika jeden z nich. Wygląda więc na to, że nasz język jest jednym spośród tych 500 na około 7 tysięcy, którymi posługuje się już mało kto. Bo mało kto rozumie się tak jak my. Koncert na wolnym powietrzu W pewnym momencie zorientowałem się, że stoję obok NIEGO. Nie zagaić to byłby grzech. Wszak to jego książka w latach dziewięćdziesiątych zrobiła na mnie największe wrażenie. Już miałem mu to powiedzieć, kiedy okazało się, że nie pamiętam tytułu. Po chwili coś zaczęło mi świtać. „Wybór większości”! „Wybór mniejszości”? Chyba jednak „większości”. Nie byłem pewien. Oba tytuły brzmiały nieźle. Zacząłem się denerwować. Czułem jak się pocę, jak krew napływa mi do twarzy. W końcu nie wytrzymałem i odwróciłem się na pięcie. Jeszcze nigdy żaden poeta mnie tak nie wkurzył. Noc megaperseków w skończonej prędkości, o długość promienia w jednostajnym blasku gwiazd uzupełniających ciągną ku czerwieni odwieczne ekspansje i we wszystkich obszarach są ślady istnienia ekosfera słońc, materii fraktalnych zachowanie pędu i złożonych związków zdolni do kontaktu, do zapewnienia ciepła w translacyjno-obrotowym ruchu to pchanie przestrzeni w grawitacyjne wnyki i oddalanie gromad w noc megaperseków krzywa interpretacji, paradoks znaczenia cyklu w ciągłym, oceanicznym braku tchu jaki będzie kolaps w tej osobliwości? każdy kolejny mniej uporządkowany kontrast fermionów i egzotyczny hadron w horyzont cząstek włókno rozszczepienia niczym odruchy zobojętnienia klaps w genezie czasoprzestrzeni materia, energia i oddziaływania napięcie, aż czas nam się rozprzestrzeni w obrębie układu ewolucja w masie w polu skalarnym i pasie perseid plazma elektronów i atomowych jąder pod wiatr słoneczny, w księżycowy regolit oto z trzech kwarków złożone bariony i liczba lewarów w tonicznym balansie w nowym układzie cóż nam się przyśni? że nie ma leptonów w tej samej chwili bo w nowym miejscu, tej pierwszej nocy pośród lewarów w balansie tonicznym zapamiętajmy, że nam się przyśnił brak dwóch leptonów w tej samej chwili więc w nowym miejscu, tej pierwszej nocy pośród lewarów w balansie tonicznym zapamiętajmy, że nam się przyśnił brak dwóch leptonów w tej samej chwili Pogo Pogo nagle się zatrzymał. Usiadł i nie chciał dalej iść. Zorientowałem się, że intensywnie się wpatruje w księżyc. Co mnie zaskoczyło, bo to już starszy pies i dotychczas nie przejawiał podobnych zachowań. Nawet gdy parę metrów nad głową przeleciał mu kiedyś bocian, to nie wiedział, w którą stronę patrzeć. Jego najwyższy możliwy pułap to nasze oczy. Choć fakt faktem księżyc był akurat wyjątkowo wielki. I przypomniał mi się film z internetu (footage, 26.03.20), gdzie widać wyraźnie, w doskonałym przybliżeniu, jak trzy obiekty kręcą się nad jego powierzchnią, by zniknąć w ciemnościach. Film nie posiadał żadnego wyjaśnienia, a w komentarzach natrafiłem jedynie na informację, że: This was almost 3 years ago and he hasn’t posted since. All his other videos are related to his music. Very strange. He’s an australian musician and it looks he still goes on tour. So i guess he’s been to busy to follow up on this video.* Jak widać facet już długo koncertuje. Ciekawe czy jest znany i jaką tworzy muzykę. Czy wypełnia stadiony? A może woli klimat klubów? Trasa po Stanach? Europie? Pewnie też Japonii, bo wszyscy grają w Japonii. Tamtejszy rynek miał zawsze duży potencjał. A może Malezja i Singapur - kto wie? - w Malezji i Singapurze mamy renesans punk rocka. Ale wracając do naszego naturalnego satelity: Lądownik Vikram wylądował na południowym biegunie Księżyca, podała w środę Indyjska Agencja Kosmiczna. To historyczna chwila. Indie pierwszym krajem, który dotknął najbardziej zasobnego w wodę obszaru księżyca. Czy znam kogoś kto występował w Indiach? * Już prawie od trzech lat nic nie zamieścił. Pozostałe jego posty dotyczą muzyki. Bardzo dziwne. Jest australijskim muzykiem i najwyraźniej wciąż jest w trasie. Zgaduję więc, że nie ma czasu, żeby tu zaglądać. Wiersze ufologiczne Zresztą to już nie UFO a UAP (niezidentyfikowane zjawiska anomalne). Zmieniła się bowiem terminologia i każdy szanujący się badacz powie ci, że to niekoniecznie kosmici, że taka jest tylko narracja popkultury, że to być może emanacja jakiejś energii stąd bądź też projekcja naszych umysłów. Black Knight na przykład okazał się kosmicznym śmieciem, kocem termicznym zgubionym przez astronautów, a Cydonia (współrzędne: Mars, 40,75°N 9,46°W) też już dawno straciła twarz. Zatem nie rozumiem, ale doświadczam. I jakoś na co dzień krępuje mnie mówienie o nich. O wierszach. To przez popkulturę. „Wiersze ufologiczne” - taki tytuł powinna nosić moja następna książka. Mateusz Melanowski (ur. 1977) - publikował w czasopismach. Laureat licznych konkursów. Otrzymywał, między innymi, nagrody główne w konkursie imienia Anny Kamieńskiej na najlepszą książkę poetycką województwa lubelskiego wydaną w latach 2016 i 2017 oraz 2020. Autor czterech tomów wierszy. Ostatni to Pierwsi napotkani (2020). Perkusista heavy metalowy, przewodnik dla amstaffki i boksera. Mieszka na wsi pod Krasnymstawem.
- Rafał Derda – Paraliż przysenny
mróz jego rozdwojony język liże i trawnik i krawężnik przy trawniku kobieta wybiera tabletki z dwóch listków diazepamu wchodzi do kuchni do matki po problemie mówi idzie się położyć nie wzywają karetki czekają na krew nie ma krwi są wymioty jest życie z za ciemnej zasłony przedziera się dziecko dziecko będzie się uśmiechać na pogrzebach będzie embrionem z tytułem magistra będzie cierpiało na paraliż przysenny co noc i co noc i co noc aria we śnie potrafiła go wybudzić z jedynego nawiedzającego go koszmaru matka ciśnie całą siłą na kręgosłup dziecko ma dwa lata pierwsza rzecz którą pamięta nie wie czy to prawda potrafi zapomnieć wszystko potrafi dużo dopisać oprócz tych słów z mozarta Alles fühlt der Liebe Freuden Schnäbelt, tändelt, herzet, küsst recytuję powietrzu wiersz o chomikach z krasnodaru miał być o dziecku ten wiersz o innym dziecku a jest o urojeniu o innym urojeniu powiedzieliśmy to samo dwóm nieznającym się osobom to nie moje dziecko jeszcze nie moje to nie mój przyszywany tata ale już niedługo na razie całuję w czoło żeby bolało mniej gdy dorośniesz przeczytasz wszystko będzie bolało więcej w porządku jest nawet na brudnym dworcu w rydze gdzie lądowałem co roku trzy dni przed świętami druga w nocy rozdaję fajki pijanym i trzeźwym mnożę wagony oni mnożą wagony przyjeżdża po mnie w tym zaraz po piątej rozstajemy się jeszcze przed sylwestrem do dziś jestem jej wdzięczny że zdążyła się uratować nie potrafiła odróżnić chopina od szymanowskiego była w tym piękna moja choroba jest ważniejsza od twojej powiedziała a przecież obydwie są śmiertelne nawet spocona nie miała zapachu albo zwyczajnie nie czułem być może do końca nie rozumiem czym jest ciało w domu było zimno i brakowało pieniędzy to był dom który codziennie budowałem i burzyłem chodziliśmy na ulubiony cmentarz ulubione pole kukurydzy jedno mieściło się dwieście metrów od drugiego spędziliśmy razem dekadę z której niewiele pamiętam mam nadzieję że będzie miała radośniejsze rocznice latarnia przed moim oknem co listopad wysiada w niej lampa mimo że listopad widzę wtedy gwiazdy wy tak nie macie osiem kilometrów to w przybliżeniu pięć mil tyle się przechodzi żeby się przestać odpalać zostawiłeś w lesie miejsce gdzie powinni cię znaleźć wiadomix jest to oczywista fantazja najprawdopodobniej znajdą cię w przedpokoju przykrytego płaszczem którego nie zdążyłeś ubrać wiem i rozumiem wolałbyś żeby to były paprocie Rafał Derda (ur. 1978) - autor kilkudziesięciu publikacji poetyckich, prozatorskich oraz krytyczno-literackich (m.in. „Odra”, „Czas kultury”, ”Akcent”, „Topos”, „Kresy”, ‘Impart”, „Arterie”, „Chaos w Mojej Głowie”) oraz dwóch książek poetyckich: Piątę (2014), polskie obozy życia (papierwdole, 2022). Wokalista-tekściarz zespołu WSTYD. fot. Alicja Kochanowicz
- Grzegorz Tomicki – Zdania i uwagi
Wydaje mi się, że to ostatnie pytanie chyba za bardzo burzy powagę, którą staram się jednak przemycać. Tak, chodzi o ten wiersz z Bachem, Schollem i Klarą. No ale właśnie w tym rzecz, czy ja naprawdę przemycam. Przepraszam, niech Pan wykreśli słowo „naprawdę”, a wstawi „w ogóle”. Bo przecież ja wszystko to piszę śmiertelną – że tak to ujmę – powagą. A z drugiej strony, drugim okiem widziane wygląda na to, że kpię. Ale czyja to strona i czyje oko? Tak, chodzi o ten właśnie fragment. Przepraszam, niech Pan wykreśli słowo „fragment”, a wstawi „moment”, bo nie mówimy teraz o kawałku ciastka z kremem, dziurką czy wróżbą ani podobnych abstrakcjach, ale o czasie. No więc chodzi o ten moment, kiedy padają słowa – niech Pan zanotuje słowo „padają”, bo jest akurat na miejscu – słowa o arii Erbarme dich Mein Gott z Pasji wg Św. Mateusza BWV 244, a na końcu jest ta wątpliwość, że może jednak źle się do tego zabieram – słowo „zabieram” też chyba oddaje sporą cząstkę tej Rzeczy, która tam jest – i wtedy jest ta powaga, to znaczy wyraźnie się ją wyczuwa, w każdym razie ja wyczuwam ją bardzo wyraźnie, bo mogę mówić tylko za siebie, ale przecież także do kogoś i o czymś, niech Pan nie zapomina. A to już zupełnie inna, powiedziałbym, interakcyjna, a nie tylko moja prywatna czy wsobna sprawa. Ale proszę sobie wyobrazić, że po słowach „sam nie wiem, może źle się do tego zabieram?” pierwotnie było jeszcze jedno pytanie: „Przepraszam, mówi się BWV czy BMW?”, bo mnie to się zawsze nieświadomie myliło, choć świadomie rzecz jasna wiem, co jest czym. Przepraszam, a Pan wie co to jest BWV? Bach Werke Verzeichnis, kompletny katalog dzieł Johanna Sebastiana Bacha stworzony przez Wolfganga Schmiedera, wydany w 1950 r. w Lipsku, drugie, rozszerzone wydanie ukazało się w 1990 r. w Wiesbaden, w tym samym wydawnictwie Breitkopf & Härtel, śmieszna nazwa, prawda? Bo może się nieświadomie kojarzyć z hotelem i właśnie w tym problem, gdzie powaga miesza się ze śmiesznością a świadomość z nieświadomością? Niech Pan zauważy, że to są wszystko właściwie proste zdania od serca, a w jakiś tajemniczy dla wszystkich osób sposób zmieniają się nagle, w pewnym momencie, w jakąś wielopiętrową, intelektualną, a równocześnie emocjonalną zagadkę: kto, z czym, do kogo i jak? Proszę zwrócić uwagę, jak w poprzednim zdaniu działają słowa „osób sposób”. Czy nie zaburzają prymarnej, poważnej, świadomej narracji? Przepraszam, proszę wykreślić słowo „prymarnej” i wstawić „wtórnej”, bo ta prymarna jest właśnie, tak mi się zdaje, stroną zaburzającą, a nie zaburzaną. Zupełnie tak samo jest z BWV i BMW: prymarne i wtórne, poważne i śmieszne, Św i Nśw, co jest mianowicie czym, i gdzie się w tym wszystkim podziali Sholl, Bach, Mein Gott i Klara, o którą się przede wszystkim prymarnie rozchodziło, a ostatecznie rozeszło? Z Bożą mocą użyte słowo „ostatecznie” robi tutaj dobrą robotę, ale ja bym je może zastąpił słowem „Słowo”. Czyż Słowo nie było najpierw? Ostatecznie mamy więc takie formacje składniowe jak „przede wszystkim”, „ode grzechu”, „zstąpiło Słowo”, „sąd ostateczny”, „pomoc Boża” etc., czyli jednak wyrażenia jakoś tam eschatologiczne, że tak to ujmę, a nie przaśne wierszyki o muzyce dawnej granej na instrumentach historycznych w strojach z epoki. Ale czy według Pana jest to dostatecznie ostateczne? Grzegorz Tomicki – elektromechanik urządzeń przemysłowych, doktor nauk humanistycznych. Opublikował tomy wierszy: Miasta aniołów ( 1998), Zajęcia (2001), Pocztówki legnickie (2015), Być jak John Irving (2017), Konie Apokalipsy ( 2021), Piekło jest wszędzie (2023), Sto kilo kości ( 2023).
- Wojciech Brzoska – dwa wiersze
*** - o, jakie gorące krzesło, kto tu siedział? – pyta dziewczyna przed trampoliną. przyszła poćwiczyć przeszłość, jak najmocniej odbić się od wczoraj jak dziecko z niewolnego wychowu. z niewyraźnej wiosny i chłodnego przez lata wybiegu w klatce. aż pod sufit skacze, po twardym spadając na miękkie wzbija się w powietrze. *** niebieski ekran obłędu w najkrótszym dniu roku. co boli bardziej, święta łez czy halny między naszymi planetami? błędy tym razem miały nie ranić aż tak, tymczasem trzeba je przyjąć na język zamiast świątecznego karpia. to jego otwartymi ustami wydaję niemy krzyk. staram się przyjąć końce jak nowe początki, ale to one przejmują mnie. a jednak są przedświąteczne porządki, o które niedawno zapytany odpowiadałem z przekorą, że nigdy nie robię. w mojej głowie, w stajence chwilowego lęku truchleje noc. nie rodzi się żaden bóg. Wojciech Brzoska (ur. 1978) – autor książek poetyckich, m.in. Niebo nad Sosnowcem (2001), Przez judasza (2008), Drugi koniec wszystkiego (2010), Plejady (2021) oraz Senny ofsajd (2022). Jego utwory były tłumaczone na: angielski, niemiecki, czeski, słoweński, serbski, hiszpański i ukraiński. Jest wokalistą w zespołach: Brzoska i Gawroński oraz Piksele. Zawodowo był związany z więziennictwem. Obecnie major w stanie spoczynku. Organizator wielu spotkań literackich oraz koncertów dla osadzonych. Pomysłodawca adresowanego do więźniów Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jeana Geneta. www.wojciechbrzoska.pl
- Wioletta Grzegorzewska – dziewięć wierszy
Zwijanie Zwozimy z pola dojrzałe makówki. Tyle fioletów w rękach. Szeleszczące klepsydry przesiewają nas pod koniec lata. Wózek znika za kopcem. Pędzi z górki na zbity pysk szosy, którą remontują od miesiąca, nie pozwalając zasnąć. Psy rozwłóczą kości po ostatnich ubojach. Obwąchują piszczele korzeni. Tylko dąb za rzeką jeszcze się trzyma skarpy. W kamionkach pękają wielokomorowe serca ostrężyn. Mrówki zlizują słońce z wapiennego gruntu. Dym przegania kawki. Winniczki płoną w tajemnych kręgach. Zwijają się podziemne rzeki. Nic tu po mnie, mówi dziadek. Zabawa obręczami Jak prędko toczy się ta obręcz, dzieci! Tak samo pędzi czas i wasze życie. Klemens Janicki Do dzieci bawiących się obręczą Wieczorem zrzucamy ze wzgórza obręcze skradzione dzień wcześniej z wysypiska. Koła prują trawę. Koniec zjada początek. Okolica zwija się w szprychach, uwalniając fetor dzikich sadzawek i dołów z wapnem. My, nastoletni, z plamkami owocówek na umorusanych policzkach, biegniemy na bosaka za świstem obręczy prosto na pola rzepaku, gdzie podzielimy się w pocałunkach gorzkimi pyłkami lebiody. Raz, dwa, trzy – król patrzy mojej siostrze Gosi Dzieci, które bawiły się z nami na łące, po latach nabrały ciała albo się go pozbyły. Chłopak, który na serio zaciągnął się skrętem, zaczadził się w garażu. Tleniona Aga bierze insulinę. Jeśli ktoś tam pozostał, skręca z igelitu choinki. Ty jesteś teraz panią od polskiego. Ja za kanałem la Manche jak za zieloną milą zamieniam świat na Worda. W tle piasek traci moc formowania. Wino nabiera mocy. Król bawi się dalej, przerzedza nam pamięć, krążąc coraz bliżej jak cień spadochroniarza. Nad Bożym Stokiem w lipcu Słońce przypina nad wodą tęczowe broszki ważek. Między kamieniami ślizgają się srebrne znaki nieskończoności. Dzieci budują tamę z błota, szukają w mule skarbów, rozdrapują strupy po komarach, wypowiadając wojnę na rzepy. Na brzegu piegowaty Charon bawi się papierowymi łódkami. Wykopki Pole przypominało stół złotnika: plamy kwasów wżarte w grządki, odpryski rubinu w krzakach głogu. Facet, który nas wtedy wynajął za kilka banknotów z Waryńskim, siedział na brudnym prochowcu i popijał kompot z metalowego kubka. Był półmrok, wilgoć. Dzikie oczy podglądały nas z kłębów perzu. Zanurzałam ręce w miękką ziemię, jak rzeźnik w jeszcze ciepłą wątrobę i wrzucałam do kosza aksamitne bulwy. Gwiezdne wrota Wapno kruszy się ze starego pnia jabłonki, która zasłonił widok na dom. Znowu śpimy na dworze. Dwa piżmaki wyszły ze stawu. W mokrej sierści jak w zgniecionych bombkach tli się dziwny ogień. Leżę w pustej rynnie jak w gwiezdnych wrotach, a ty podajesz mi do ust owocową landrynkę. Aksamitka Dla Macieja Stać się tym pajączkiem, gdy nadejdzie lato, ozdabiać czerwienią szary pień topoli, płynąć po trawniku na liściu jaśminu, wpaść w futerko kota i zwiedzać z nim dachy. A gdy noc zapadnie, przesłać się za morze, na tę rajską jabłoń przy twoim balkonie. Narzeczeni nas zatoką Solent Pijani rozkładają sprzęt na molo. Dziewczyna nabija robaka na haczyk, pomagając sobie przekleństwami. Chłopak bawi się kołowrotkiem: powoli podnosi i opuszcza kabłąk. Przystań pachnie węglem drzewnym. Niebieskie żyłki pulsują. Już prawie noc, a ja wciąż widzę ich błystki kołyszące się w toni. Bezsenność w Ryde Plamka na tęczówce - rudy kot na framudze, lśniące futro na krawędzi powietrza - wyłazi z siebie, aby dogonić dmuchawca. Z wiktoriańskiej kamienicy wypływa Angielka. Niech jej ściany wybaczą codzienne przekleństwa. W nocy otwiera się próżnia, pęka w skroniach, nabitym płaczem dziecka i gwizdem promów. Coraz więcej krawędzi. Coraz mniej słów. Wioletta Grzegorzewska – prozaiczka i poetka, której dwujęzyczny tom wierszy Wzory skończoności i teorie przypadku (Arc Publication, UK) znalazł się w finale międzynarodowej nagrody poetyckiej im. Scotta Griffina w Kanadzie. W roku 2007 była za swój debiut prozatorski w przekładzie Elizy Marciniak nominowana do nagrody Bookera i amerykańskiej nagrody The American Pen Award oraz wielu innych. Jej utwory były przekładane na kilkanaście języków. W maju 2024 roku nakładem wydawnictwa W.A.B. ukaże się jej nowa powieść Tajni dyrygenci chmur. Mieszka w Lewes nad rzeką Ouse.
- Mariusz Grzebalski – sześć wierszy
Na grobie dziadka Janka sztuczne kwiaty Matka przywiązała je drutem do wazonu tak pomysłowo, że zanim je odczepiłem, pokaleczyłem sobie dłonie. Grób dziadka dobrze wygląda, ale pomnik pradziadków zarósł trawą, przechylił się i zapadł. Z boku dziura dla Tadeusza, którego dokooptowano tu chyłkiem dziesięć lat temu. Wymyka się tamtędy po nocach, żeby grać na Łagiewnickiej na klarnecie albo na tym, co akurat wpadnie mu ręce, bo umiał grać na wszystkim. Tamtego roku dla Bartosza Jezierskiego (1969-2020) Tamtego roku łąki szarzały, wschodził pierwszy szron i zapomniane sarny biegły w ciszy przez pola. Dziś dużo słońca, światło pomiędzy liśćmi magnolii i deskami zadaszenia. Tak, nie ma nic pewniejszego, niż nieobecność. Tylko czasami wracają przegadane godziny, kiedy wszystko w nas rwało się do życia. Tak ochocza głupota, że aż niepowtarzalna. Brama, ławka, koń Kiedy myślę o dziadku Józku, zwykle staje mi przed oczami żółta brama wjazdowa na podwórko przed jego domem. I ławka przed bramą, na której przysiadywał. I jeszcze koń, który brodzi po pęciny w wodzie, we mgle, po nocy, kiedy wylała Wisła. Poczet bohaterów narodowych Jego kraciasta koszula zawsze jest wyprasowana, spodnie robocze są czyste, a on ogolony i uśmiechnięty. W ogrodzie przy wydawnictwie trawa jest równo przystrzyżona, suche liście uprzątnięte, opadłe owoce zebrane. Czuję radość, widząc, jak sprawnie operuje traktorkiem, nad którym powiewa flaga „Solidarności”. Trzy Ukrainki Siedzą na kocu w cieniu drzew, na pagórku nad plażą – popijają wódkę, zagryzają ją węgierkami. To proste kobiety, około czterdziestki, w zwykłych biustonoszach, nieopalone, ale na ich zmęczonych twarzach maluje się radość i spokój. Wczoraj rano widziałem ich rodaczki zajmujące się roślinami przy autostradzie. Pracowały tam jak każdego dnia od pół roku. Zjawiły się znikąd jak sprzedawcy firanek, których na parkingu przy zjeździe na autostradę nie ma już od dawna. W każdym razie W pewnym momencie przestało mu się chcieć być tym, kim był. Wziętym dziennikarzem, oddanym mężem, ojcem dzieciom. Woli kupować używane rowery i jeździć na nich po okolicy. Raz na jakiś czas zamienia je na wypasione fury na obcych blachach. W miejscu, które miało być osadą leśną, a stało się siłą miastotwórczą, uchylamy sobie czapek. Mariusz Grzebalski (ur. 1969) – poeta, redaktor, wydawca. Opublikował siedem zbiorów wierszy, ostatnio W innych okolicznościach (2013), a także wiersze zebrane w tomie Kronika zakłóceń (2010), zbiór opowiadań Człowiek, który biegnie przez las (2006), oraz wybór wierszy Dziennik pokładowy (2016). Laureat nagród Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek (1998, 2007), Huberta Burdy (2002), Silesius (2014), Fundacji Kultury (2014). Nominowany do nagrody im. W. Szymborskiej (2014). Prezentowane wiersze pochodzą z książki Tylko kanarek widział, która wkrótce ukaże się nakładem wydawnictwa Warstwy. Fotografia autora Marcin Ostrychacz.
- Elazar Benyoëtz – Światło jego pytań
Aforyzmy Co słowo oświetli, zdanie musi objaśnić Zadanie myślenia: uczynić dającym się pomyśleć Ideę prześwietlił jej własny cień Granice, które znamy, już przekroczyliśmy Jeśli coś ci nie gra, musisz się nastroić Prawdę się popiera dowodami, a nie dowodzi poparciem Co chce trwać, nie może stać w miejscu We śnie konwencje nie zmrużają oka Odnaleziony Bóg jest zawsze straconym Bogiem, a nie tym poszukiwanym Taki obraz: Drzewo Poznania i każdy stoi na innym liściu Dobro jest strefą chronioną przez zło Wolność słowa zapobiega zniewolonym myślom Jeśli brak ci bożego daru, musi wystarczyć co łaska Podrzędność błaga o zrozumienie, potęga je narzuca Kto widzi światełko w tunelu, temu krzyżyk na drogę Nadzieja – rozbłysk gasnący z prędkością światła Pokój istnieje tylko wtedy, gdy ludzie nie tylko sprzeciwiają się wojnie, ale także zwycięstwu Dopóki milczysz, nadal masz coś do powiedzenia Milczenie innych rozumie się pod warunkiem, że można je znieść Najczęściej pytania nie chcą, żeby na nie odpowiadać, tylko żeby przez nie przejrzeć Humor – iskierka w czarnej rozpaczy Każdą Viktorię trzeba wyptaszkować Gdy już znajdziesz, łatwiej będzie ci szukać przełożył z niemieckiego Paweł Marcinkiewicz Elazar Benyoëtz (właściwie Paul Kloppel) – pisarz urodzony w 1937 roku w Wiener Neustadt w rodzinie austriackich Żydów, uważany za mistrza jerozolimskiej niemczyzny. Gdy miał rok, jego rodzice wyemigrowali z nim do ówczesnej Palestyny. W 1959 roku zdał egzamin na rabina, ale nigdy nie pracował jako rabin. W 1962 roku Benyoëtz wyjechał do Niemiec, gdy nie było jeszcze stosunków dyplomatycznych między Niemcami a Izraelem. W Izraelu był za to ostro atakowany, jako Ocalony, który chciał zamieszkać w kraju odpowiedzialnym za Szoa. Dla niego była to potrójna podróż: do Niemiec, do języka niemieckiego i do Mojżesza Mendelssohna, ważnego filozofa oświecenia. Dzięki Fundacji Forda Benyoëtz rozpoczął w Niemczech projekt badawczy, który filozof Theodor W. Adorno pochwalił jako ważny i produktywny: opisanie żydowskiego wkładu w niemieckie piśmiennictwo aż do czasów współczesnych. Dzieło to dostępne jest w 21 tomach pod tytułem Bibliographia judaica i wymienia wszystkich żydowskich autorów, którzy kiedykolwiek opublikowali jakikolwiek tekst w języku niemieckim. W 1969 roku Benyoëtz powrócił do Izraela, ale mimo iż debiutował w języku hebrajskim, od prawie 60 lat pisze niemal wyłącznie po niemiecku. Mieszka obecnie w Tel Awiwie i Jerozolimie, jest stałym gościem na spotkaniach autorskich w Niemczech, a jego literatura – głównie aforyzmy – staje się coraz bardziej obecna w świecie niemieckojęzycznym. Od 2017 roku wydawnictwo „Königshausen & Neumann” wznowiło około dziesięciu jego książek oraz opublikowało kilka nowych. Tylko w 2021 roku ukazały się Finden macht das Suchen leichter, Die Zukunft sitzt uns im Nacken oraz Fazittert. Eine Spätlesung. Aforyzmy pochodzą z przygotowywanej do druku książki Benyoëtza W świetle pytań, która ukaże się w przyszłym roku w przekładzie Pawła Marcinkiewicza.
- Lluïsa Lladó – Arki Wisławy
Suwerenność Przenosić się z miejsca na miejsce jak owad, co czmycha przed światłem i szuka otuchy w odgłosie silnika zamrażarki. Popod szynami pociągów, wśród obłych kamyków, zbłąkane korsarstwo – zawsze – znajduje się w błędzie. Kaszmir i Moher Na odmiennych równoleżnikach – ty i ja – usiąść naprzeciw siebie niczym dwoje obcych na Syberii. Niespójność – tak splątać się bez odzienia – krótkotrwały rozejm. Niczym dwie wełniane nici zasupłane w demencji. Moja ma kolor nadziei. Jaki kolor ma twoja? Dziennik pokładowy z Pallares Lilian powiedziała mi ze spokojem typowym dla nas, dziedziczek daru jasnowidzenia: – Luiso, w jakimś innym życiu mieszkałaś w Polsce. Masz połączenie z Wisławą. Kolaż Co wyszło z czerstwego chleba? A ze skórek od sera? Co się stało z każdym słowem, gestem i zapiskiem? Gratulacje, zdjęcia i pocałunki odciśnięte na szklankach. Wyszła nam miłość. Odkurzyliśmy parujący talerz makaronu. Babcie na całym świecie gotowały kurczaki w letnie popołudnia. Takie jest życie. Wyszła nam miłość. Zeszyty Wisławy Wisława podała mi rękę, abym się nie zgubiła. Pomyślała – kolejna, co ucieka przed Yeti i wierzy w człowieka i w teorię Darwina; co konwulsyjnie kolekcjonuje przeżycia. Zbyt wiele podróży dla współplemieńczyni, która lubiła lewą stopę buta i dla innej, która w czerwonych szpilkach jest jak Dorotka ze zbyt wieloma ochroniarzami. Co za szkoda, gdy jakieś zwierzę wymiera. Dekadencja kabaretu i jego sztuk walki. Geneza Ja, siedząca w kącie kawiarni Twych pożegnalnych świtów, wdychałam popiół z Twojego ostatniego papierosa. Jak dwie kotki – jednakowe, lecz różne. Wszechświat Będzie to trwało tak długo, jak przewidziano, więc jeśli chcecie się uratować; chodźcie i posłuchajcie poetyckiego słowa, Arka czeka, najpierw filozofowie o lwich czuprynach, odaliski martwych języków, wsiadajcie bez zwłoki do Arki Szymborskiej. przekład: Amelia Serraller Calvo i Alicja Kudelska Lluïsa Lladó (ur. 1971) – studiowała projektowanie i sztuki plastyczne w Castellón w Hiszpanii. Była laureatką 5. Międzynarodowej Nagrody Poetyckiej Miasta Segovia (2014), finalistką konkursu na mikroopowiadanie Surowa zwięzłość. Literatura w czasach zapaści (Oxford, 2020) . Poezja Lladó pojawia się w dwujęzycznych antologiach San Diego Poetry Annual 2016-2017/2020-2021; w antologii Poeta w Nowym Jorku. Poeci Ziemi i Księżyca poświęconej Federikowi Garcíi Lorce (2018) oraz w Antologii Współczesnej Poezji Hiszpańskiej Cała reszta jest Ciszą ( 2015). Lladó od dekady prowadzi blog https://elcohetevolador.blogspot.com/. fot. Georgia Iordache
- Mary Noonan – pięć wierszy
Rue St Paul Widzę ich niepewnych w małym pokoju, który wynajęłam im w hotelu du Septième Art na Rue St Paul. Para pod pięćdziesiątkę, z Irlandii. Hotel stał przy ulicy zawalonej sklepikami ze starociami. Czy wyglądali tam obco? Wcześniej mieszkali w Londynie i w mniejszych miasteczkach, ale w ich żyłach płynęła krew małej parafii hrabstwa Cork. Jestem dziś starsza niż oni wówczas W tamtych niemodnych ubraniach i obciachowych fryzurach Przystanęli obok łoża na tle ściany pokrytej czarnobiałymi plakatami – Bogie, Bacall, James Dean – wyłożyłam im plan zwiedzania, przejazd Od kościoła Sacré Coeur do Wieży Eiffla, potem przejażdżka łodzią Po Sekwanie, zgodzili się chętnie na tę banalną odmianę turystyki. Moja matka, którą nakręcała menopauza, wczesnymi rankami wychodziła spotykać Dzikie koty w dzielnicy. Nie wiem, czy spotykała tam duchy zwierząt z królewskiego ZOO. Ojciec przeglądał strony francuskich wyścigów konnych usiłując rozgryźć system obstawiania gonitw. Dogadał się nawet z portugalskimi emigrantami z lat pięćdziesiątych, którzy żyli na ulicach, Kiedy szalała tu gruźlica. Stałam tam z nimi patrząc na fasadę taniego hotelu, jego marna imitacja Hollywoodzkich tęsknot nijak nie pasowała do okolicznych siedemnastowiecznych domów, w których Widma kupców i zakonników wciąż chrobotały między belkowaniem dachów. Widzę moich rodziców Stojących obok łóżka w tym małym pokoju, desperacko starających się pokazać, że owszem, Rozumieją, o co cały ten zgiełk. Mam nadzieję, że byłam dla nich dostatecznie miła. Ale czy na pewno byłam. Moja matka w wieku lat czternastu Ramiona miałyście nieco przykurczone, pewnie z zimna, a może stłamszone strachem, ubrania biedne, blade uśmiechy, główki lekko przekrzywione, spojrzenia mocno zdziwione. Spódniczki z parzonej wełny i rozpinane swetry, widać, że spłowiałe z przykrótkimi rękawami. Płaskie pantofelki sznurowane błotnymi wzorami. Jesteś tam jedyną, która nosi płaszczyk, siedzisz prosto i błyszczą ci oczy. Czy widzę w nich bunt, czy na wytartej fotografii chcę dostrzec nazbyt wiele? Podeszwa lewego bucika, który niezdarnie próbujesz schować za prawą łydką, wyraźnie odłazi. W twojej głowie wciąż tańczy tamta Dorota wciąż stuka obcasami ciemnoczerwonych sandałków a rytm przenosi ją z powrotem do Kansas. There’s no place like home, there’s no place like home. Dokąd traficie potem? Do sklepu z zasłonkami w Fermoy, do bukmachera Hilla, czy na Picadilly Circus? Albo z piątką dzieciaków do dzielnicy socjalnych mieszkań w Cork? Twoje stopy wciąż noszą ślady odmrozin. Czy mogłaś się wtedy spodziewać, że twoje dzieci oraz ich dzieci będą latać do Nowego Jorku, żeby kupować markowe buty lansowane przez facetów o zabawnych imionach Manolo, Louboutin, Jimmy Choo? Albo, że ich konfekcja też będzie miała nazwy - Very Prive` Toutenkaboucle – oraz głębokie wcięcia odsłaniające paluszki? Albo, że te buty będą tak modelowane przez inżynierów aby uwydatniać biodra, obniżać lub podwyższać pośladki i zapewniać stan obuwio-błogości? Co o tym myślisz, moja mateczko smutno patrząca na zakonnicę, która w ostatnim dniu szkoły bije cię po twarzy? Jak ci się podoba ten obuwniczy karnawał, słodycz naszych stóp? Elizejskie Przez soczewkę zieleni oglądam szczątki mego miasta. Z wyniosłej wieży z zielonego szkła, reliktu czasów celtyckiego tygrysa, której jestem teraz jedynym mieszkańcem, pilotuję kryształowy okręt wojenny, sunę wysoko, po linii, która kiedyś była linią nieba, teraz jest granicą wody. Groszkowa zieleń spowija horyzont. Bystrym okiem lustruję trzy kopuły pokryte zieloną śniedzią, zwieńczenie Ratusza, kościół Franciszka i budynek sądu unoszące się na chmurach ciemnych jak mech. Złota latająca ryba, miejskie godło – wciąż na swoim miejscu, nienaruszona. Ja, czujny jastrząb krążę nad nieskończonością alg, mapuję okolicę po najdalsze krańce. Ale mój punkt obserwacyjny nie jest bezpieczny. Przelatują ciała. Szczątki zielonych żurawi. Pierwszą demonstracją mocy było wyrywanie drzew z korzeniami, przewracanie pojazdów. Potem panika, wzajemne tratowanie. Morderstwa, czystki. Pomagałem zrzucać martwe ciała z balkonów penthause’ów. Teraz korzystam z ich chłodnych marmurów. Szmaragdowe światło wieczoru zalewa niezamieszkałe od dawna puste pokoje. Nasłuchuję dźwięków domu, mruczenia silnika w szybie windowym, szumu automatycznych drzwi Duch windy, duch drzwi. Zasypiam, a we śnie wracam do starego miasta – tajemnice tartacznego podwórza na Water Street, gdzie pracował mój ojciec, budząca zachwyt fasada budynku kolei West Cork na nabrzeżu Alberta; oliwkowa majolika w publicznych łaźniach na Eglinton Street, kafelki tańczące w oczach szczypiących od chloru. nasze mieszkanie na Lower Road, gdzie wodne szczury harcowały ponad łóżkami, gdy zasypialiśmy. Skakałyśmy z siostrą na skakance w portowych dokach i gapiłyśmy się, jak w górę rzeki idą barki wyładowane szwedzkim drewnem albo ładunkami bananów z Afryki lub Jamajki. Godzinami mogłyśmy czekać w deszczu, żeby złapać swoją nagrodę, gdy ciemnoskóry marynarz rzucił nam przejrzałego banana. Nasz plac zabaw, port zbudowany przez Holendrów w czasach ich kupieckiej potęgi, gdzie wymieniano wina z Bordeaux na masło. Zamykam oczy i próbuję przywołać tamten zapach masła, potem twarze ojca i siostry. Połacie kwiatów. Elizejskie Pola, na które bogowie poszli umierać. Kalwaria Nad brzegiem jeziora trzy drzewa, rosną lekko pochylone ku światu, jak znane krzyże na wzgórzu Golgota. Dwaj łotrowie po bokach trzymają się dziarsko, ale stojący pośrodku kasztanowiec już wyzionął ducha. Jego naga sylwetka mocno odcina się od pełnych kolorów lata w hrabstwie Monaghan, gdzie wszystko jest szmaragdowe, w kolorze limonki i jabłek, ubranym w rojsty, mchy i paprocie. Drzewo-krzyż wyraźnie góruje nad tymi dwoma, wciąż zielonymi, przypomina postawnego ojca z dwójką małych dzieci po obu stronach. Co stało się staremu, że soki nie chcą dłużej płynąć w jego żyłkowanych kanałach, co zatrzymało pracę tej misternej maszynerii zamieniającej światło w cukier? Czy musi biedaczysko na oczach potomstwa trwać w tej agonii, gdy ślepy świat kręci się wokół niego niczym koło tortur? Na przykład dziś, gdy miękkie białe fale przetaczają się radośnie po jeziorze jego drętwy korpus nie reaguje na wietrzne zaczepki, poszarzałe gałęzie kościstymi palcami wskazują śmietankowe niebo. Czy nikt go nie zetnie? Czy jego kruche kości nie przydadzą się nawet na opał, nawet jeśli on cały nie kiwa się w rytm pojękiwań wiatru, i nigdy więcej nie zrzuci kolczastego kasztana na przechodzące gąsienice? Persefona Dzień Św. Brygidy przyszedł i poszedł, a ja tkwię w nieskończoności swego grobu, błąkam się po komnatach podziemia nasłuchując odgłosów – rutynowych bijatyk driad w liściach, nagłych spazmów roślinnych pędów wysuszonych na wiór, kropel lodowatej wody kapiącej z kamieni Ponad moją głową, na powierzchni ziemi, nadal żadnego poruszenia. Czuję ten sam martwy ciężar drzew niemych więźniów na wzgórzu, ścinanych, żeby mogły wzrastać kolejne. Smutna maszyneria Wiosny jeszcze nie zaczęła powolnego otwierania kolejnych zasklepionych kryjówek i pozwala kwiatowym konchom szlochać, gdy paraliżuje je mróz sunący od łodyg Patrzę z grobu na organiczną plątaninę – kłącza sykomoru na tle mysioszarego nieba, grube kulasy poranionego piaskowca, rozwarte szczęki popiołu jakby zamarzłe w powietrzu. Wszystko, co tu czeka, żywi się martwotą. Czy jest nadzieja dla nas stłoczonych w Hadesie, gnijących i pokurczonych z dłońmi niezmiennie otwartymi na ulotny dotyk Demeter, tej upragnionej matki, niezdolnej nas ocalić, jak nie ocaliła nas wtedy, gdy jeszcze wędrowaliśmy przez kwietne pola? przełożył Mirosław Drabczyk Mary Noonan – irlandzka pisarka, wykładowczyni literatury francuskiej na uniwersytecie w Cork, tłumaczka poezji Nervala i Baudelaire'a. Jej pierwszy tom Fado house (2012) zdobył uznanie krytyki i przyniósł poetce kilka nagród. Tam drugi nosi tytuł Stone girl (2019). Fascynacja twórczością francuskich symbolistów znajduje odbicie w niektórych wierszach Mary Noonan nasyconych melodyjnością i malarską ozdobnością. Motywem przewodnim wielu jej utworów są impresje podróżne, wspomnienia z dzieciństwa, nawiązania do mitologii i obserwacje przyrody. Nagromadzone obrazy, delikatna ironia, ufność wobec czytelnika i dystans do własnego osądu pozwalają określić wiersze Mary Noonan mianem "czułej narracji".
- Maciej Melecki – cztery wiersze
Ubycia Kursowanie między przedziałami, kiedy wzrost jest zgiętą tuleją. Stokrotne Opadanie bez żadnej trakcji, na skraju wyradzania się przepadku. Wznoszenie galwanizuje przechył. Dławisz się coraz bardziej puściejącym, Obrazkowym komunikowaniem. Lodownie w każdej łyżce ciepła. Ogołacanie z kory, podciąganie bez haka, na zawietrznej rojenia Innych zasupłanych przejść, gdy odmęt tężeje jak śniedź w wodnym Ujściu. Zza kręgiem, i poza nim, delta rozpleniania ugoru w raźnym Korycie biegnącym przez sążnie cienia. Wystrzelany kram chłamu. Tam, W szybie serca, skłębiony swąd, bez kratki wywietrznika, w zaduchu, Przeszytym ścinającym przymrozkiem, mieszczą się same ubytki, niestrawione Piędzi, odpadki z wcześniejszych zakratowań. Skawalone ślady chybionych Połączeń, bezpowrotne wychynięcia zatrzymane w odbiciu skracającym przepaść. Przewyższenia spodu Prędkie przepadanie w sinicy zastanego ciągu niewyodrębnionych nigdy Części minionego zagęszcza wszelkie tutejsze podłoża, aż do usztywnienia Ruchliwej spadzistości poszczególnego krańca kolejnego chybienia, gdyż Dookolność rośnie tylko perzyną takiego właśnie zapętlenia, codziennego Kupczenia z nachalnością niczego, w osmolonej luce chromego podglądu, Przez którą przeciska się chciwe jarzmo kolejnego rozkluczenia, jakby powała Tej szerokątności była wiecznie lodowym nawisem nad wędrowną wydmą, Kiedy jesteśmy ściągani nieustannym przewyższaniem w ten marny spód Supłającego nas okrążenia. Mimowiednie przegłębiony, ostrością Ściekowego wyziewu przeniknięty, aż po rozchodzenie się kierunkowych Odejść w podglebia stwardniałych kwadr, gdzie uwidacznia się obopólny Trach każdego wiązadła, dzięki czemu martwiejemy między rowami A murem, jakie sprzęgają wszelkie azymuty w wahadłowy hak. Trawiony Szmatami splątanych tras, od krawędzi dachu do pierwszego nacieku Kominowych wyziewów, jesteś wciąż niezdjętym celem, kiedy przed nami Pleni się gorzka marszruta najlichszych zwidzeń grodząca każdy gest, Szatkująca poziom zatraty na nikłe już ścinki wzmożenia, które pozwoliłyby Prześcignąć cień o bławy milimetr wyprzedzenia ścieśniającego nas Spłachcia kolonizującej każdy powidok rdzy. Doczesne rozrywanie strun Przeradza się monotonnie w wysokopienny niż, który przetyka nam głowy Jak strzępiasty pomór na rozsianych wnykach, we wnętrzu chochli Wygrzebującej ze stale niedomkniętych ust resztki skawalonego prochu, Pośród knotów i pstrokatych zniczy, albowiem udeptujemy żwir między Krawędziami mogił wżerającymi się swymi łapczywymi pędami w trakty Chaotycznych śladów. Włókniejący spad rwącego ubabrania się pospólną Mierzwą dociska skronie do poręczy, wądół tego zniesienia zasilany jest Niczym prostopadły skręt solnym nawiewem, wyżarzają się przeto przeguby Serii zamaszystych ciosów, trzebiących zaciekle uschnięte peryferia, skryte W szczeliniastych fałdach każdego naprężenia mety. Iglaste zmory jawy, Zaludniające ziemiste wyrwy oraz betonowe wzniesienia, skażają niczym Płowiejący piołun, będąc przez to tężcem dni, jęczmieniem potasu na spojówce Zaniku. Zetlały sztorm. Wypłukany szpik. Węzłowy pat. Bury chów. Rozbieg Ucięty przed połową kończy się następną rundą migotu, jako odchylonej osi Kumulującej wielomiany awersji, kiedy drętwiejemy od przyrostu nabrzeżnych Delt cienistych wirów, wydaleń bełtliwych omamów, stęchłych niczym odór Zawilgoconej piwnicy porzuconego domu, w tym mrowiu ślepych zdzieleń. Przestępność zmian Kluczymy nieustannie w przęśle tego lądolodu, w jego mikrych rozprzęgnięciach, Pozostających płaskowyżem przesilenia każdego obrotu wokół swej zwichrowanej Osi. Oni nigdy nie byli w oku twej zatraty innym pierwiastkiem niż zwykłym Minerałem odpadu, rozmokłą grudą zamglonego szadzią wspomnienia o wiecznym Urywaniu się następnego ogniwa, a jednak zjawiali się ze swoistą nachalnością Rozkrawającego pomoru w kolejnych klepsydrach, choć rozświetlany był cały Kwartał wraz z paroma odnogami zejść, gdzie grupowało się dziesiątkowane Życie, wyrzucane poza burty tego przesyłu rozmigotanych wieści, nie mogli Więc przez to uchodzić za nic innego, co przesłaniał ich kramarski szwung. Dowodliwa flauta rozpryskuje się po rosnącym wzburzeniu w rogówce spalonej Mety, jaka nas przecinała za każdym razem, kiedy stawaliśmy się na krótko Konkretnym omamem w plazmie czyjegoś uroczyska, jakby podwaliny nie Były sypkim nawiewem cementu i piachu, wkopanym w przegub przeoczeniem Serii usterek, kierujących wyborami, co do dalszych losów tej jedynej ogniskowej, Która przepala nam niestabilny rdzeń. Wszelkie podwoje są tylko rozsypanką Ulicznych przepychanek, złożoną z akordów pospólnego harmidru, jaki wyjada Mózg aż po wnętrze piszczela czasu tak, że zostajemy z tym bagażem bezliku Spławieni w jeszcze większy dół zamroczenia, przechyłu jarzma, które dociskając Skronie, jest lekkie jak hel. Nadpobudliwość każdej ze zmian symuluje w nas Konieczność przenoszenia się w coraz odleglejsze strony tej, skądinąd frywolnie Zaprogramowanej, tułaczki, zuchwalsze wobec poskromienia choćby jednej z ich Stałych blokad, lecz jednak wciąż mocno przyszpilone szpicem cienia do tego Przymrozka podłoża, wędzidła nakładanego przez przenikające szpik podmuchy, Ciaśniejsze niż zimna obręcz, jakby brzemienność tego spotworniałego końca Roku była nieco butwiejącą już kupką trocin pod stołem zastawionym krzesłami Do góry nogami, na tej zestruganej gałęzi tego czy tamtego tygodnia, kiedy Mechanika czynności szpuntuje wszelkie otwory, przez które mógłby sączyć się Krzepliwy kadr jakiegoś ustania, gdzie byłoby się wypuszczonym balonem, Dryfującym nad skośnymi dachami, wiatami przystanków, miejscem upragnionego Nieustalenia owego indziej, szerszego od pospólnej marskości, jaka przerzyna Stawy przepony i dźga skoblami natychmiastowych zwrotów na podziałce ledwo Znoszącej bańkę stęchłego powietrza, w tym parogodzinnym spuście kadzielnicy Zaćmienia. Rozkop coraz większych przepołowień. Dwudzielna antresola wciąż Nowych schodzeń tych samych podniet i nigdy nieprzedawnionych chciejstw, abyś Dokładnie, praktycznie z całą surowością kary, zdawał sobie sprawę tylko z najbliższych Węzłowisk, stale rosnących wokół głowy umocnień nikłych światłocieni, turbulentnych Grani bezwiednie przeszywających ten napowietrzny areał, śrubujących cię w biegnący Aż do środka wyrwy kant, płynniejszy niż wniosek z odbytej ad hoc rozmowy. Stałe Lądowania nie pochodzą z żadnych wzniesień. Nigdzie wszak nie będziesz już mógł Się wybrać, lasso dali pełza pod stopami, i za chwilę, za jednym szarpnięciem, skończysz Z głową w dół, dyndając już tak od zarania tych poronionych kwadr wyszarzania, nie Będących nigdy tylko tłem, w tej pylącej łunie przezroczystego wychylania się poza Gnojny rant. Przez watolinę parnej krzątaniny dobiega nikły dźwięk dzwonka, W wizjerze kluje się obła postać, której otwierasz drzwi, i ten ktoś prosi cię o klucze Do piwnicy, i na pytanie, po co mu one, mamrocze coś pod nosem. Okazuje się Wysypywaczem trutki. Wręczony mu klucz jednak nie pasuje, zamki wymieniły Szczury. Owe przywidzenia są jedną realną stratosferą, zestalającą cię dystrakcją W tym płaskim chomącie, ażebyś mógł niekiedy otrzeć się o więźbę innego horyzontu, Omijając gruzowisko tych małodusznych sprzęgnięć z jamistością tego ascendentu Płowienia. Taki odpływ, jaki włok. Zgubna piędź wyparć. Spiralna prowadnica. Pobór Kręty spad między skroniami. Widłowy próg. Kartonowe wiaty zamiast Rozwartych ścian. W oku cyklonu przebiega wytłumiona ciszą krzątanina, Jako codzienny przyrost lodowych nawisów, pod którymi grzybnią kolonizuje Się nie tylko przenośny jej placet. Ścierne zdejmowanie warstw aż poza Spękany garb, w który przerosło serce zagrody tej marszruty, trwale Już usztywniający chów dalszego pętania. Tylko w tym prześwicie nie Stępia zewnętrza krawędź, między kątowa cięciwa narzyna na supłach Chropawe rowki, ażeby twardniejąca już maź mogła jeszcze dopłynąć Do najbliższej delty braku, gdzie wytrzebienie będzie jedyną wypadkową Ze wszystkich miar docisku, rojnych kieratów tej naziemnej depresji, Po jakiej przechodzimy osuszeni ze wszystkich niestrawionych kierunków, Coraz bardziej karbowani zawiesiną z wyrwanych gwoździ, zmielonych pakuł I przerdzewiałych szprych, w wirniku tego rozkrawania na czterolistność Stron momentalnego przepadania w kuble echa, płaskiej niczym poziomica Klepsydrze oniemienia, kiedy sunie się tylko zakosem po coraz częstszych Zagnieceniach. Taki jest tego ostęp. Wędzarnia aż po świt. Szeroki rozłóg. Dyfuzyjnie kostna szadź. Masz jeszcze mniejsze na to dowody, drobnoustroje Pobudzane wiązkami wieści o uwłaszczaniu się skarlałych mar, trzymających Lejce i bat w koszącym przelocie nad mogilną powłoką kanciastych poruszeń Mrowia zszarzałych trucheł, skonanych na długo przed nastaniem moru, Gdyż oset tej pląsawicy przepala ostatnią tamę i zewłok sczeźnięć rozgrabia Mieszczący cię jeszcze odprysk cienia. Odczyny przesiewów są piastą tej Kołującej plątaniny, postradaniem wahadłowych przepustów, nieustannym Przesuwem owej kadzi o strzęp szpiku. Piołunowy pobór kolejnych rozpruć. Maciej Melecki (ur. 1969) – autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej – wybór wierszy 1995-2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu – wybór wierszy 1995-2020 (2020), Druzgi (2021), Przeciwujęcia (2023) oraz tomów prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021), Żywe mumie (2023). Mieszka w Mikołowie.