Znaleziono 494 wyniki za pomocą pustego wyszukiwania
- Grzegorz Wróblewski – asemic objects
Grzegorz Wróblewski (ur. 1962) – autor książek poetyckich, prozatorskich i dramatów; m. in Ciamkowatość życia (2002), Planety (1994), Dolina królów (1996), Prawo serii (2000), Pomieszczenia i ogrody (2005), Hologramy (2006), Noc w obozie Corteza (2007), Nowa kolonia (2007), Hotelowe koty (2010), Pomyłka Marcina Lutra (2010), Dwie kobiety nad Atlantykiem Dwie kobiety nad Atlantykiem (2011), Gender (2013) Kosmonauci (2005), Namiestnik (2015), Choroba Morgellonów (2018). Implanty (2018), Miejsca styku (2018), Pani Sześć Gier (2019), Runy lunarne (2019), Tora! Tora! Tora! (2020), Cukinie (2021), Letnie rytuały (2022), Niebo i jointy (2023), Ra (2023), Spartakus (2024). Tłumaczony na kilkanaście języków, m. in. na angielski, zbiory: Our Flying Objects – selected poems (2007), A Marzipan Factory – new and selected poems (2010), Kopenhaga – prose poems (2013), Let’s Go Back To The Mainland (2014), Zero Visibility (2017), Dear Beloved Humans (2023). W Bośni i Hercegowinie Pjesme (2002), w Czechach Hansenovic vana (2018). W Danii w ostatnich latach wybory wierszy: Digte (2015) oraz Cindys Vugge (2016), wraz z Wojtkiem Wilczykiem projekt Blue Pueblo (2021), krótkie prozy Androiden og anekdoten (2023). Wraz z Bobim Peru płyta Projekt1 (2005), autor tekstów w projekcie muzycznym Pawła Kelnera Rozwadowskiego i Krzysztofa Siwego Bentkowskiego, płyta Nie Cierpiące Zwłoki (2021). A rtysta wizualny mający za sobą u dział w wystawach zbiorowych i indywidualnych (malarstwo, mixed media, instalacje) w Polsce, Danii, UK i Niemczech. Książka asemic writing Shanty Town (Post-Asemic Press, USA, 2022), książka-obiekt z poezją wizualną Polowanie (Convivo, 2022). Mieszka w Kopenhadze.
- Edward T. Bolak – Ziemie rzadkie (niektóre)
kobieta która idzie i na ulicy pali to albo sprzątaczka albo sufrażystka wiedząc że ten to tok rozumowania nie wolny od uproszczeń spojrzałem przychylniej ale mylne oczy wciąż nic nie umieją przejrzeć i zrozumieć wgapiać się też nie trzeba bo po co bo ta wiedza daremna nie tajemna i złe oczy umieją dokuczyć a zatem to narzędzie parszywe fałszywe tok wątły rekonstrukcji i mylne są konkluzje wszelkie i dają się robić przechodnie i fałsz wszystkiego wyłazi i nawet refleksja w tej kwestii durna na manowce bo jedna kolejka do obu konfesjonałów * ktoś jeszcze chce tego słuchać że podglądałem sąsiadkę gdy zaplatała warkocze ktoś jeszcze czyta że padało że w sklepie małe sorty osłonki na ciemiączka i aorty pracują to trudna praca Mańka się obmywa a Maniek dostawia jak żywe kamienie kręcą się jelenie w gospodarce przyjęliśmy za pewnik - o żeby to tylko stosunki produkcji! myśląc że cały wic w tożsamości * są dwie strony nadziei jedna już skoziała druga poplątana ale niezależnie co kto myśli i czuje i co nam zgotowali od polityki chuje i kto dzierży buławę zdajmy sobie z tego sprawę jadąc busem przez Trzyciąż * neurodegradacja to poletko poezji neoawangardowej odsuwając wartości i przyjaźń skazując na wiadomości Bóg wie jakie czułe struny pękają i jak porażeni kwękają * marcowe koty niewarte tej strofy jak Medardy i Nepomuceny na Dolnym Śląsku wydzierają się wniebogłosy ofiary zaraz zaraz się dołączając * bzdury się Edku ciebie trzymają wisus i strzygoń wyłazi mama nieboszczka cię nazywała kiciusiem jednak nie urwipołciem Edward T. Bolak (ur. 1968) – opublikował zbiory miniatur: Marginalia (2018), Ważniejsze omyłki (2018), Sybilla wzięta (2021), Dawne rejestry (2022), Ruchy frakcyjne (2022), Minuty krótkie (2023), Rybny weterynarz (2024), Szpalta (ulotka literacka ) (2024), Najmniejszego znaku (2024), Pogodzenia i zwątpienia, westchnienia, gderania, nieład i tarapaty (druga ulotka literacka) (2024), Wyszykowana trzecia i ostatnia ulotka literacka (2024), Kądziel i tysiącletnia tuja (2024), Przyrodzenia pamiętne (2025), Przeoprawione nauczki (2025)
- Marcin Mielcarek – Skoczek (fragment)
Włóczyłem się bez celu podczas drugiej soboty sierpnia, po ulicach miasta o niepoważnej nazwie Budy. Żar lał się z nieba, samochody przelewały parującym asfaltem, a armie ludzi pełzały chodnikami, podobne do mrówek. Wszedłem do jakiegoś sklepu i kupiłem za gotówkę zapalniczkę i papierosy, bo wymyśliłem sobie rano, zaraz po przebudzeniu, że zacznę na poważnie palić. Po wyjściu na słońce wrzuciłem resztę z dwudziestki do puszki na pomoc samotnym starcom. Odszedłem na dwa metry i dopiero wtedy zapaliłem. Nie smakowało mi, ale dobrze wiedziałem, że wszystko jest kwestią przyzwyczajenia. Tego gościa od zbiórki, który wyglądał jak mnich bez habitu, też poczęstowałem po tym, jak mnie zaczepił. Mimo upału czułem się nieźle, czułem wolny. Nie było jeszcze dziewiętnastej. Trzy ulice dalej zachciało mi się napić zimnego piwa. Znalazłem jakiś bar i wszedłem do niego. Nigdy wcześniej nie byłem w żadnym barze i nie czułem się zbyt pewnie, ale wychowany na filmach z Hollywood wiedziałem, jak powinienem się zachowywać. Usiadłem przy kontuarze i czekałem. Nie wykonywałem niepotrzebnych ruchów i nie rozglądałem się na boki. Starałem wyglądać jak stały bywalec takich miejsc. W końcu pojawił się barman. – Co podać mistrzu? – zapytał. Miał sympatyczną twarz doczepioną do góry mięśni. Był jednym, wielkim mięśniemz twarzą kogoś, komu można zaufać, kogoś, komu pożyczyłbyś na przykład siano, własny samochód czy własną kobietę. Z marszu go polubiłem. – Piwo – powiedziałem. – W butelce czy z kija? – Z kija. Chwilę później postawił przede mną pełną, pieniącą się szklankę. Zapłaciłem i wypiłem ją bardzo szybko. Piwo było zimne jak wody Arktyki i przyjemnie gorzkie. Westchnąłem na koniec z ulgą, bo naprawdę chciało mi się pić. Potem pomyślałem, że to całkiem ciekawe. Że też człowieka może najść ochota na coś, czego nigdy zbytnio nie próbował, na coś, czego smaku do końca nie znał. Zastanawiałem się, czy to kwestia genów, pewnej skazy, czy mutacji, którą przekazał mi stary, a jemu wcześniej jego ojciec – obaj rzecz jasna alkoholicy. Comte pisał dawno temu o tym, że wszyscy jesteśmy w stanie pokonać genetyczny fatalizm. Ja na razie nie miałem jednak ochoty na walkę. Dopiero druga szklanka postała na kontuarze dłużej. Siedziałem i piłem powoli i rozglądałem się po ludziach. Oglądałem też jakiś mecz, który leciał w telewizorze, ale ani mnie, ani nikogo z zebranych on nie podniecał. Potem zszedłem do kibla urządzonego w piwnicy, odlałem się i kiedy wróciłem, ludzie śmiali się i krzyczeli. Ktoś celebrował, nie wiedziałem, co takiego się dzieje, ale wyraźnie powietrze wypełnił obłęd radości. Wróciłem na swoje miejsce i po chwili postawiono mi trzecie piwo, za darmo. Podziękowałem barmanowi. – To tamten facet ma urodziny – wskazał palcem. – Jemu podziękuj. Uniosłem szkło w kierunku łysego gościa, z brodą gęstą i czarną jak u Rumcajsa, ale raczej mnie nie zauważył. Do dziewiątej wypiłem jeszcze dwa piwa za darmo i dopiero wtedy poczułem się naprawdę rozluźniony. – Kto chce zagrać w darta?! – Wykrzyczał zapytanie solenizant. Kilka osób podniosło ręce. W tym ja. Facet obiecał dwie stówy dla wygranego, a potem postawił uczestnikom jeszcze po piwie. Zabraliśmy się do rzucania. Nie grałem nigdy, bo nie miałem ku temu okazji, ale po pierwszej kolejce załapałem, o co chodzi i rzucałem później równo. Kilka razy trafiłem w „oko byka” i kiedy ta sztuka mi się udawała, po całym barze przechodził szmer podniecenia. Ludzie gwizdali i dopingowali nas, czułem się jak zawodowiec na mistrzostwach. Nie miałem jednak godnych siebie rywali poza jedną dziewczyną, Tolą. – Masz ogromnego farta – powiedziałem do niej. – To ty masz farta – odparła. – Ja po prostu umiem grać. Tola była gdzieś pod trzydziechę, miała dużo tatuaży, tlenione włosy i kolczyk w nosie. Ciasne, czarne dżinsy przylegały do jej ud i tyłka jak druga skóra. – Dasz mi buziaka, jak pozwolę ci wygrać? – spytałem. – Nie. Ale jak wygram, to postawię ci piwo. – Może być. Wygrałem ostatecznie ja, buziaka nie dostałem, a za zgarnięte dwie stówy postawiłem wszystkim obecnym kolejkę. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ludzie przynajmniej nagrodzili mnie brawami. Potem pogadałem jeszcze chwilę z Tolą, ale przyszedł jej partner. Wyglądał jak gwiazda rocka w tych czarnych skórach i sygnetach na palcach. Wyszli pięć minut później, a ja zostałem przy barze. Piłem dalej, raz płaciłem, raz ktoś inny stawiał. Zwymiotowałem dwa razy, ale i tak niezrażony wracałem do picia. – To by było na tyle, kochani! – krzyknął nagle facet, ten solenizant. Stanął na samym środku lokalu i rozłożył ręce. Był niczym Mesjasz, zbawca, na którego nie zasługiwaliśmy. – Koniec forsy! Jestem spłukany! Dobranoc wszystkim! Dało się usłyszeć rozchodzący po sali jęk zawodu. Kilka osób go pożegnało, ciemnowłosa kobieta objęła czule i wyszedł w pełni chwały. Bohater. Najlepsi zawsze odchodzą za szybko – święta prawda. A na zewnątrz zrobiło się już całkiem czarno. Dochodziła północ, ale lokal zamiast się przerzedzać, to wydawał się być coraz bardziej pełny. W końcu przysiadł się do mnie jakiś mężczyzna w białej koszuli. Wyglądał na biznesmena albo chociaż ważnego managera. Piliśmy osobno, ale za każdym razem unosił w moim kierunku kieliszek wódki. Ja wtedy unosiłem szklankę z piwem. Wypił ich kilka, a potem zamówił jakiegoś drinka. Dla mnie też. Nie miałem pojęcia, co to takiego, ale podziękowałem mu za gest. – To jest Biały Rosjanin – oznajmił, widząc chyba moją konsternację na twarzy. – Jasne. – Jak z tego filmu, Big Lebowski. Oglądałeś? – Chyba tak. – W każdym razie tego drinka wcale nie wymyślili w Rosji. – A gdzie? – Ponoć w Belgii, w czasie zimnej wojny. Kiedy go wypił, zostawił stówę napiwku na kontuarze i wyszedł bez słowa pożegnania. Ja wytrwałem do zamknięcia, pijąc już bardzo niewiele, oglądając telewizję, słuchając ludzi, gadając z nimi i próbując poderwać dwie różne kobiety, które okazały się przyjaciółkami. – Dobra, mistrzu – powiedział szorstko barman. – Wychodzimy. Złapał mnie za ramię, a ja pokiwałem ciężko głową. Oprócz mnie wyszło jeszcze dwóch facetów. Jeden od razu poszedł w długą. Drugi zapytał mnie, czy poratuję go fajką. Gałki oczne miał czerwone jak Mars. – Pewnie stary. Staliśmy obok siebie i paliliśmy w milczeniu. – Dzięki – powiedział, kiedy skończył. – To na razie. – Na razie. Wschodzące powoli słońce wydawało mi się bardziej mordercze niż nadchodzący kac. Marcin Mielcarek (ur. 1996) – absolwent filologii polskiej na Uniwersytecie Zielonogórskim. Pełnoprawny debiut opowiadaniem Wszystkie nasze Boginie-Matki w numerze 05/2020 "Twórczości". Publikowany w wielu ogólnopolskich czasopismach. Autor zbioru opowiadań Parada myśli nocnych oraz dwóch powieści: Sztuka latania (2022) i Skoczek (2024), z którego pochodzi powyższy fragment. Mieszka w Zielonej Górze.
- Sonia Pohl – Krawiec
Gdy letarg dobiegł końca, Tuliusz poczuł, że skóra na nim nie leży. W każdy inny dzień prawdopodobnie zignorowałby naciągniętą fałdę, lecz tego wieczoru miał pojawić się na bankiecie jako gość honorowy. Zamierzał wykorzystać przeznaczony dla niego moment w harmonogramie przemówień, aby przedstawić dotychczasowy postęp w budowie drzew decyzyjnych, które aktualnie wprowadzał w obszarze spraw społecznych. Miało to zminimalizować koszty przesyłu danych w szeroko rozumianej biurokracji, co oznaczało rewolucję w sposobie jej działania i wiązało się ze znacznym ograniczeniem kadry. Z oczywistych względów nie wszystkim było to w smak, dlatego tym bardziej potrzebował dobrze się prezentować. Tymczasem wskaźniki pogodowe sugerowały niekorzystne warunki atmosferyczne i choć skóra wytrzymałaby jeszcze kilka dni, nie mógł ryzykować jej naderwania podczas zapowiadanej burzy. Wiatr słoneczny z każdą godziną przybierał na sile, a wraz z nim promieniowanie. Sprawa była pilna. Z niechęcią pomyślał o sprawunkach, niemniej wyszedł z domu bez zbędnego ociągania się. – Garderoba Parisinusa – dobiegł go dźwięk głośnika przy wejściu. Do systemu najwyraźniej dotarła już informacja o złożonej przez niego reklamacji, bo obleczony litem portal otworzył się przed nim natychmiast po weryfikacji. Tuliusz pokonał warstwę tkaniny ekranującej, która dodatkowo zabezpieczała wnętrze przed promieniowaniem i znalazł się w korytarzu, prowadzącym do okrągłego pomieszczenia. Pod ścianą tuż przy wejściu stała kanapa dla oczekujących. Usiadł. Pod łopatkami poczuł delikatne mrowienie. Już dawno nie robią takich gadżetów, ale Tuliusz uśmiechnął się delikatnie. Ze wszystkich sentymentów, ten wydawał mu się najmniej groźny – czasami musiał po prostu przyznać, że niektóre wczesne wynalazki były urocze w swojej prostocie, tak jak ten fotel z funkcją masażu rodem z zamierzchłej ery indywidualizmu. W drzwiach stanął krawiec i zaczął bez przywitania: – Wizyty przed upływem okresu gwarancyjnego przysparzają pracy. Trzeba zdać raport jakości – zauważył chłodno i wskazał miejsce przeznaczone do przymiarek – Proszę łaskawie wejść na podest. Muszę to najpierw obejrzeć. Tuliusz wstał z kanapy i stanął w wyznaczonym miejscu na środku pokoju, w pełnym świetle ultrafioletowym, które ujawniło szwy jego naciągniętej powłoki. Krawiec mlasnął na widok obwisłej pachwiny. Nici w tym miejscu były poluzowane. Wystarczy czymś zahaczyć, żeby doszło do naderwania. – Rozumiem. To oczywiście zasadna reklamacja… Zaraz to rozbierzemy. Proszę się przez chwilę nie ruszać. Uruchamiam laser. Może delikatnie szczypać. Krótka, czerwona wiązka precyzyjnie przepaliła ujawnione linie cięcia po obu stronach tułowia. Płaty zużytej skóry opadły na podłogę. Tuliusz stał teraz zupełnie nagi i niemal z obrzydzeniem patrzył na swoje nadwrażliwe, miejscami przepalone od słońca tkanki – blizny po ostatniej gwałtownej depolaryzacji pola magnetycznego. Ze ścian podestu wyłoniły się otwory zasysające pozostałości po jego dotychczasowym odzieniu. – To pilne – zaznaczył Tuliusz. – Rozumiem, ale musi pan zrozumieć, że zazwyczaj szyjemy na zamówienie. Od ręki dostępne są wyłącznie gotowe kombinezony – odparł krawiec – Jeśli nie ma na to czasu, będziemy musieli wybrać coś z dostępnych modeli. Nie gwarantuję jednak, że posiadam wszystkie rozmiary. Tuliusz skinął głową i podążył za nim do sali wystawowej. Egzemplarze znajdowały się w osobnych gablotach. Parisinus przechadzał się między witrynami, starając się zareklamować po kolei każdy z wystawionych modeli, lecz Tulisz pospiesznie minął te, które od razu nie przypadły mu do gustu. Jasne tony podbite żółcią lub oliwką uznał za pospolite, a te z domieszką różu wydały mu się gogusiowate. Różani mężczyźni kojarzyli mu się z czymś prymitywnym, choć to pewnie kwestia historycznych uprzedzeń. Krawiec zalecił wobec tego odmianę śródziemnomorską. – Charakteryzuje się przyzwoitą żywotnością i jest bardzo sprężysta. Ten tutaj pochodzi z hodowli biologicznej, sprowadzamy je bezpośrednio z Italii. – Zależy mi na odpowiednim chłodzeniu – uciął Tuliusz. Był praktyczny. – W takim razie polecam najciemniejsze odcienie. Wysoka odporność na elektrosmog, silne odprowadzanie ciepła dzięki dużej porowatości – zachwalał krawiec. – Jedynie szorstkość zdaje się dla niektórych problematyczna. – A ten? – Tuliusz wskazał na Odcień 161 . Przyjrzał mu się dokładnie. Tkanki wyglądały na zadbane. Głowę podtrzymywały nano-węglowe nity, których przeciwległe końce przylutowane były do ścianek gabloty. Musiała być wyposażona w system bezdotykowej stymulacji mięśni, bo te wydawały się nieustannie napięte. Brak tlenu oraz filtracja drobnoustrojów nie pozwalały na rozkład tkanek, dzięki czemu ciało pozostawało w znakomitej kondycji przez dłuższy czas. Lecz coś innego przyciągnęło jego uwagę. Tęczówki manekina były przejmująco błękitne. Tuliusz na chwilę zamyślił się, przypatrując się temu nieoczywistemu zestawieniu genów. Momentami uderzało go piękno bioinżynierii. Podziwiał subtelność, z jaką dokonano zmian w estetyce, doprowadzając ją niemal do perfekcji, efektu, którego nie udało się osiągnąć na drodze ewolucji naturalnej. Ludzkie osiągnięcia w zakresie projektowania organizmów były tak spektakularne, że Tuliusz dziwił się tym, na szczęście nielicznym już heretykom, którzy uznawali wyższość prymitywnego bytu ponad zdobycze cyfrolizacji. – To wspaniały model. Z wolnego wybiegu – zaczął krawiec. – Utrzymanie rezerwatu jest kosztowne, ale okazuje się, że warto. Ta metoda wciąż daje najlepsze rezultaty, zupełnie odwrotnie, niż zakładały Laboratoria. Przemysłowa produkcja pellis homo doznała przez to niejakiego uszczerbku wizerunkowego, ale to nie jest rozwiązanie na większą skalę. Nie dałoby się utrzymać takiej produkcji dla całego społeczeństwa, powiedzmy zatem, że to creme de la creme pośród skór. Ten tutaj jest całkiem świeży, przyjechał do nas raptem dwa dni temu – dodał, wskazując na gablotę. – Choć zdaje mi się, że to nieco mniejszy rozmiar. Musiałbym go nieco naciągnąć. Nie dostanie pan wtedy gwarancji… – W porządku. Zaryzykuję – stwierdził Tulisz – Długo to potrwa? – Nie, moment. Potrzebuję jednak kilku minut, żeby przygotować materiał do szycia. Jeśli jest pan zdecydowany, można prosić o kod? Tuliusz wyciągnął nadgarstek w celu zeskanowania infoportu. Parisinus na widok jego stanu konta speszył się wyraźnie. Tuliusz był jednym z najbardziej produktywnych konsuli polis – dostarczał do serwerów tak potężny zastrzyk danych, że gdyby nie odgórne restrykcje, mógłby z powodzeniem nabyć za to serwery niektórych pomniejszych państw, w razie gdyby te ogłosiły upadłość informacyjną. Przy stanie jego konta ceny towarów i usług wydawały się zaledwie kwantem w wiecznie rozciągającym się oceanie danych. Więc kiedy na czytniku krawca pojawiło się saldo wkładu społecznego, Parisinus ukłonił się nieznacznie w przepraszającym geście i pospiesznie wybrał odpowiednie polecenie z panelu kontrolnego. Strzykawka wbiła w bok manekina odpowiednią substancję zapobiegającą drgawkom. Wiązki światła precyzyjnie oddzieliły skórę od reszty ciała. Spod sukna wylała się czerwona maź, która niemal natychmiast zniknęła w otworach kanalizacyjnych. Zanim jednak skóra zsunęła się z modela, z zadaszenia gabloty wysunęły się szczypce i złapały ją w kilku miejscach po bokach i przy czubku głowy. Krawiec wybrał kolejne polecenie z panela, rozpoczynając suszenie. – Należy jeszcze wypalić krwinki, rozciągnąć na wymiar i naoliwić. To zajmie kilka minut. W poczekalni można przejrzeć wiadomości. – Poczekam tutaj – odparł Tuliusz. – Jak pan sobie życzy. Gdy drzwiczki gabloty uchyliły się, Tuliusz poczuł smród. Krawiec pospiesznie schował skórę do pojemnika, zamknął witrynę i uruchomił spalanie odpadów, a sam wyszedł do garbarni, by naciąć sukno w odpowiednich miejscach. Wnętrzności manekina skwierczały w ogniu. Tuliuszowi zrobiło się niedobrze. Żałował, że nie posłuchał krawca i nie skorzystał z masażu w poczekalni. Temperatura w gablocie doszła do takiej wysokości, że szyba zmieniła barwę. Chciał jej dotknąć, żeby sprawdzić, czy oddaje ciepło, ale nie chciał tego robić bez odzienia, by nie ryzykować nadwyrężenia nerwów dłoni. Wreszcie dym wypełnił całą gablotę, a to znaczyło zapewne, że ogień wgryzł się w kości. Zanim spalanie dobiegło końca, wrócił krawiec i znów kazał stanąć Tuliuszowi w wyznaczonym miejscu w okrągłym pokoju. Wyszli. Ten sam laser, choć o innej długości wiązki, zlepił naoliwione, nowiutkie sukno w przylegający do ciała kombinezon. – Gotowe – potwierdził krawiec. Tuliusz przejrzał się w lustrze. Czarna skóra pasowała jak ulał. – Byłbym zapomniał – dodał Parisinus, gdy Tuliusz skierował się do wyjścia. Krawiec wręczył mu do ręki niewielki pakunek, który wyglądał jak pokrowiec na biżuterię. Wcisnął go do kieszeni. Zrobiło się późno, a Tuliusz najbardziej na świecie nie lubił się spieszyć. W drodze powrotnej powtarzał w głowie swoją przemowę na wieczór. To była dobrze ułożona przemowa. Miał nadzieję, że zdąży jeszcze nagrać ją wraz z mimiką, żeby poćwiczyć. O puzderku przypomniał sobie dopiero tuż przed wyjściem. Otworzył je z ciekawości. W środku niczym szafiry błyszczały jego nowe, błękitne soczewki. Był gotowy do wyjścia. Sonia Pohl - absolwentka prawa. Współautorka książki Jutro nie mieści się w głowie. Dzienniki czasu pandemii . Debiutowała na łamach "Tygodnika Powszechnego" reportażem Lato bez domu . Publikowała m. in w "Odrze", "Kontencie" i "Stronie Czynnej". Wyróżniona w ramach Szkoły Pisania Powieści KMLU 2022/23. Członkini kolektywu pisarskiego Sfinga Girls. Mieszka w Krakowie. Regularnie bywa nad morzem.
- Michalina Cendrowska – Ludzie mówią, ludzie gadają
Nie można być wszędzie naraz i ze wszystkim na bieżąco, choćby telewizor w sypialni trzeszczał grubo po północy ciągle i wciąż te same wiadomości z różnych stron świata i z Polski, a głos spikerki przedzierał się przez gęstą membranę fazy rem i wwiercał się człowiekowi prosto w uszy, jak tłuste glisty, podczas gdy ten, niczego nieświadomy, pogrążony we śnie, próbuje poukładać sobie te bezkształtne puzzle w jakąś sensowną mozaikę, dowiedzieć się, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Tak działa noc i tak robią wszyscy ludzie. Może nie wszyscy na raz, bo u niektórych teraz jest dzień, ale to na innym kontynencie. A w tym momencie nad Płockiem wiszą księżyc i gwiazdy, otulone puszystą chmurką spalin. Szeregi bloków kąpią się w mroku, trzepaki opadają smukłym cieniem na śmietniki, okna od strony ulicy migają to na czerwono, to na niebiesko, jak diody dyndające przy noki 3310. W telewizji w kółko nadają reklamy turbo kosiarek z silnikiem spalinowym w ekstra cenie, sprzętów do ćwiczeń aerobowych dla leniwych z kompletem pościeli w gratisie i dokumenty o statkach UFO w starożytnym Egipcie. A w Płocku ludzie śpią spokojnym snem, jak śliczne, małe aniołki. Oddychają miarowo, swobodnie, równo, kołysani hipnotycznymi dźwiękami TV. Tylko gdzieniegdzie między blokami słychać jakieś piski dziewczyn, przedmutacyjny chichot wyrostków, paloną gumę na pętli i brzęk puszek pod podeszwą. Z tych kompulsywnych wrzaśnięć w oddali, ni to parujące się koty w krzakach ni towarzystwo na gazie, trudno cokolwiek zrozumieć, poza wystrzeliwanymi, co jakiś czas, jak z procy, wiązankami kurew. A kurwy trzeba tępić, jak mówią napisy pod wiaduktami, więc od czasu do czasu coś przejedzie wściekle na sygnale. Tak jest zawsze i płocczanie zdążyli już przywyknąć do nocnych rejwów za oknem, jak do pohukiwań sowy. Z resztą kompletna cisza bywa niepokojąca, człowiek zaczyna zwracać uwagę na rzeczy, których na co dzień nie słyszy. Tykanie zegara, kapanie wody z kranu, szmery w rurach, pierdy sąsiada, nerwowe uderzanie palcami po blacie. Myśli pączkują, narastają jedna na drugiej i rozbryzgują się w powietrzu, jak bańki mydlane. Jawa miesza się ze snem, tak że na drugi dzień nie dałbyś sobie ręki uciąć, czy to się wydarzyło naprawdę czy to były tylko senne majaki. Cisza jest też podejrzana. Zapowiada burzę. Cisza to jest czas na orient, żółta kartka z offu, że zaraz trzeba będzie zejść z boiska i zawijać się z powrotem do bloku. Niby wszyscy mają tę wiedzę, ale nie każdy potrafi zrobić z niej użytek, poza nagłymi wypadkami meteorologicznymi. Na przykład, jak ktoś chce przed kimś coś zataić, coś przybajerować na boku, to prawdopodobnie będzie bezszelestnie, jak asasyn, przemykał przez klatkę, bezdźwięcznie odblokowywał zamek, z czułością włoskiego kochanka sunął dłońmi po futrynie, muskał rękojeść klamki. To przechodzi może i na filmach, ale nie w Płocku. Sąsiedzi są wyjątkowo wyczuleni na tę dziwaczną gimnastykę, ten niemy teatr gestów. Cisza wyrywa ich z nocnych rojeń o przestępczym rozboju, wykręca jak szot, stawia na nogi, jak strzał, jak pocisk. Cisza to jest czas na orient, żółta kartka z offu, żeby ostrożniej rozejrzeć się wokół, bo gdzieś nad blokami zaczynają kłębić się złowieszcze cumulonimbusy. *** Niebezpieczny front nadciągał zza zachodnich bloków. Gdzieś w tych właśnie okolicach na co dzień kręciła się Sylwia, córka tirowców. Blond marzenie. Nogi niczym szprychy obleczone poprzecieranymi biodrówkami ala cheroin chic 2001, a dwa metry wyżej potężne biodra, którymi kołysze od prawej do lewej, zagarniając łapczywie całą przestrzeń. To są takie sztuczki, takie triki, na przykład to, jak ona tak zgrabnie idzie, nóżka przy nóżce, stópka obciągnięta, lekko wykręcona do środka, taka sierotka, choć kocie oczka mówią coś przeciwnego, jakby nie do końca można było wierzyć na słowo temu zjawiskowemu stworzeniu. Piękna, tajemnicza, niezbadana. Istota tak doskonała, aż wydawać by się mogło, że nie z tego świata. Jak ona tak zgrabnie idzie, spowita papierosowym dymem, a to wszystko jej tak faluje, zatacza fantazyjne kształty. Ponad blokami rozbryzgują się nonszalanckie dźwięki Pitbulla, dolatujące z okolic najwyższych pięter. So forget about your boyfriend and meet me at the hotel room – ciągnie się za jej rytmicznym krokiem. To buja, tak że niejeden już myślami popłynął za Sylwią do słonecznego Miami, spijać tequiellę z jej opalonego pępka przebitego stalą nierdzewną w kształcie króliczka Playboya, wysadzonego różowymi brylantami, a potem łapczywie zwilżać palące gardło soczystymi limonkami. Te słodkie wakacje miały jednak swój gorzki finisz. Jeśli myślisz, że możesz liczyć na coś u Sylwii, to prędko się zdziwisz. Takich kolesi ma na pęczki, na pięcie się odwróci, włosami zarzuci, jak na wybiegu. Sylwia to najczęściej pojawiające się imię na murach, ławkach i chodniku. Chłopaki próbują jakieś cuda na kiju dla niej ukręcić, ale ona tak cicho zawsze przebiega na drugą stronę ulicy i wtapia się w krajobraz bloków. Wszyscy odprowadzają ją wzrokiem tak daleko, na ile tylko umożliwia anatomia karku. Bo to dziewczyna jak się patrzy. Tylko dziwna taka, cicha. I zaraz nad Płockiem zaczęło niebezpiecznie pohukiwać. No bo tak naprawdę ciężko o Sylwii powiedzieć coś więcej, poza tym, że jest huh… i teges… I nieźle się przy tym nastękać, napocić, kreśląc, jak cyrklem, obłe kształty jej kobiecości. Ostatecznie jednak nikt o niej nic nie wie, a niewiedza jakoś tak dziwnie uwiera, swędzi. Zaraz człowiek zachodzi w głowę, drąży, stawia niewygodne pytania o naturę rzeczy. Na przykład – dokąd ona tak chodzi. Dlaczego sama. I najważniejsze – czemu bez żadnego chłopaka. Takie pytania rodzą się najczęściej w nocy i utrudniają zaśnięcie. I zaraz korci, żeby te puste przestrzenie w wyobraźni, kiedy się czegoś nie wie, żeby je jakoś wypełnić, choćby samemu coś dopowiedzieć. Nie trzeba było długo czekać na pierwsze grzmoty. Pogłoska, że Sylwia jest boska, szybko przerodziła się w plotki, że rozkłada przed chłopakami nogi. A wszystko to miało odbywać się w jednym z bloków, w akompaniamencie kompletnej ciszy. Sprawa z Sylwią poruszyła mieszkańców i zaburzyła pewien zastany porządek w mieście. Ludzie stali się nieufni nawet wobec tych najbliżej siebie, zaczęli dawać telewizor ciszej. Zaraz wszyscy zrobili się wyczuleni na to, co mówią sąsiedzi i czy przypadkiem nie posługują się wobec nich jakimś szyfrem. Czy kiedy mówią, że idą do mieszkania niżej po cukier, to czy tak naprawdę nie idą po inną słodycz do Sylwii. Jednak trudno było znaleźć na te wszystkie pytania odpowiedź, a niewiedza jakoś tak dziwnie uwiera, piecze i swędzi. I choć nie można być wszędzie naraz i ze wszystkim na bieżąco, to już z samego rana można wpełznąć między garaże, będące swoistym centrum społeczno-kulturalnym w Płocku. A tam najświeższa prasówka, przeplatana pytaniem, co na śniadanie i dlaczego ja, kto z kim sztamę trzyma, a komu się już piątki nie przybija, a co to jest za roślina, co uśmierza każdy ból, a co ty tam trzymasz, pokaż, daj spróbować, ale buja, ale grzeje, spokój bratku, podaj dalej, nie kiś, to nie mikrofon. Temperatura rozsadza rtęć w termometrze, powietrze ni drgnie. Nad garażami unosi się zapach grillowanych kaszanek, ale coś ciągle psuje ten soczysty smaczek wakacji. Nic tak naprawdę ze sobą nie styka, nic nie wiadomo na pewno, a ta niewiedza nie pozwala w pełni człowiekowi odetchnąć. Wszyscy chcą już zmiany frontu, z odchylonymi głowami wypatrują choćby podmuchu, jakiegokolwiek drgnięcia, maciupciej chociażby kropelki deszczu. Aż któregoś dnia nad Płockiem pojawiły się pierwsze błyski. Chłopacy, jak stali, tak wyszli spomiędzy garaży, wybadać, co tam się tak piekli. Jeszcze chwilę zakręcili się między blokami, opluli chodniki, po których spłynęły dziecięce rysunki. Szli jak ławica, noga w nogę, ręka w rękę, łeb w łeb. A na łbach mieli kaptury. Szli unisono, zapakowani w bluzy kangury. Weszli do klatki, szli schodami do góry, pluli sobie pod nogi. Aż w końcu w kilkoro typka się zatrzymali i tak sobie chwilę postali pod Sylwii mieszkaniem, bo tam tak cicho zawsze. Tak sobie stali, kręcili fajki. I wtedy całe osiedle zaświeciło się na biało, jakby świętym u góry poprzepalały się główne styki. A potem wszystko się zatrzęsło, jakby po Płocku stąpało jakieś potężne, grube i owłosione Yeti. A potem zrobiło się zupełnie czarno, jakby jakiś magik okrył całe miasto płachtą, chwilę potrząsnął materiałem i sprawił, że Płock… zniknął. *** W tej kompletnej ciemności widać było tylko żarzące się ćmiki. Chłopaki naciągnęli kaptury na uszy, mocniej się skłębili. Nie była to jednak ani magia ani żadne potwory, a najzwyklejszy piorun, który złośliwie uderzył prosto w słup telegraficzny, wyłączając na raz w całym bloku wszystkie telewizory. A kiedy pogasły dźwięki i światła, i świat na chwilę zwolnił, jakby wszystko zaczęli kręcić w slow motion, to płocczanom wyostrzyły się inne zmysły. Już po chwili tę natrętną ciszę zaczęły zakłócać przeciskające się przez dziurkę od klucza damskie szepty i jęki, przeplatane wybuchami gorączkowych westchnień. Dźwięk dobiegał ewidentnie z cichego niegdyś mieszkania Sylwii. Wibrował coraz napastliwiej, podchodził bliżej i bliżej. Chłopacy czuli go już na własnej skórze, jak ich oplata wokół szyi, coś szepce, podjudza, pulsuje. Już mieli się mu poddać, jednak prawdę mówiąc zaczęło ich to lekko krępować. Już mieli tam wjeżdżać, przerywać to obsceniczne słuchowisko, kiedy doszło do nich, że ten malinowy głosik nie należy do jednej tylko dziewczyny, a co najmniej do dwóch. A może trzech, czterech, pięciu. Stracili rachubę. Na pewno było ich tam więcej. I żadnego przy nich mężczyzny. Stali tam, jak wryci, z tlącymi się niedopałkami. A po drugiej stronie dziewczyny wiły się podniecone, ocierały o siebie. Zdejmowały te swoje pudrowe pończoszki, wyciągały z włosów te różowe wstążeczki. Pierdolone. W Płocku nie było wcześniej żadnych lesbijek. Ludzie pojęcia nie mieli, jakim sposobem te nietypowe praktyki dotarły na tak prawilne osiedle, czyste, równe, krótko przystrzyżone. Gdzie same dobre chłopaki pod trzepakami co dzień stoją na staży, a i często w nocy nie spuszczają warty. Gdzie się bujają same białasy. W bluzach kangurach, w kapturach na uszkach, elegancko, nie jak cieniasy bez klasy. Może nie mamy kasy, ale przyjaźnie, miłość, rodzina to wszystko, co mamy. To są nasze skarby. To są najszczersze rapsy prosto z serducha białasa, które trafiają teraz prosto do twojego ucha, słuchaj. Teraz to łapiesz, łapiesz ten stajl, ej. Czy chcesz czy nie. Trzymasz sztamę z nami, białasami albo rozliczymy się za blokami. Do kolejnego niecodziennego odkrycia doszło niedługo po feralnym wydarzeniu z Sylwią. Sprawą nietypowych praktyk seksualnych w Płocku zaczęła interesować się pewna grupa studentów badająca wpływ literatury tożsamościowej na tożsamość mieszkanek i mieszkańców małych miasteczek w ramach projektu YouthVoiceForEurope 2025. I w ten właśnie sposób młodzi adepci literatury powszechnej wpadli na tropy safickie w twórczości znanej płockiej poetki. I teraz dzieje się coś, czego mogłeś się wcale nie spodziewać, drogi czytelniku, droga czytelniczko. Zza skłębionych nad Płockiem chmur wyłania się potężna ręka, przy której piętrzące się na sobie bloki zaczynają przypominać ledwie widoczne klocki lego, a ludzie przy niej, to zwykłe, tycie mrówki, uciekające w przerażeniu przed nacierającą godzillą. Wielkie, tłuste łapsko dusi w pięści wszystkie galerie handlowe, żabki, przedszkola, żłobki i banki wraz z zawartością w postaci stłuszczonej masy ludzkiej i przestawia je za sobie tylko znane kulisy, odsłaniając przed nami wyciemnioną, industrialną przestrzeń lokalnej telewizji. Drodzy widzowie, drogie widzki, dzisiaj na antenie gościmy Michalinę, płocką autorkę, poetkę, której twórczość inspiruje mieszkanki i mieszkańców Płocka. [Tu młoda prezenterka wykrzywia twarz na ostatniej sylabie, łapie powietrze, ponieważ się zdyszała mówiąc to zdanie na jednym wdechu. Robi krótką pauzę i ciągnie dalej]. Michalino, z przyjemnością czytamy wszystkie twoje teksty i z niesłabnącą ciekawością czekamy na więcej. Czytają cię matki, córki, starsi, nastolatkowie, a nawet dzieci. I tutaj właśnie się zatrzymam, ponieważ ostatnio padłaś ofiarą głośnego skandalu, po opublikowaniu przez grupę studentów obscenicznych interpretacji twoich wierszy. Michalino, proszę, oddaję teraz głos tobie. Powiedz, co miałaś na myśli pisząc te wszystkie rzeczy? Jak dziś to wszystko możemy rozumieć? [Prezenterka zdejmuje okulary i robi wielkie oczy, jakby paradoksalnie miało jej to ułatwić widzenie]. No więc ekhem… To wszystko jest bardzo złożone i wymyka się jednoznacznej odpowiedzi. Żyjemy w czasach gwałtownych zmian, transgresji. Tracą na znaczeniu dawniej niepodważalne autorytety. Upadają przeżute morały, dekalogi. Jako społeczeństwo stopniowo przestajemy prowadzić swoje życie według skostniałych wartości. Dziewczyny masowo stawiają opór panującej hegemonii i zrywają z patriarchalnymi wzorcami miłości. Uniezależniają się od męskich spojrzeń i zaczynają polegać na wzajemnej pomocy. W swoim własnym towarzystwie czują się wystarczająco dobrze i nie próbują już nikogo zadowolić. W swoich własnych pokojach obgadują swoje dziewczyńskie sprawy: paznokcie, makijaże, zakupy, włosy, Sylwię Plath, Sophie Coppolę, Emily Dickinson, Ottessę Moshfegh. Ten bakcyl miłości krąży już od jakiegoś czasu, również nad Płockiem. To nieuniknione, nie próbujmy przed tym uciec. I tak dalej, i tak dalej… telewizor w sypialni trzeszczał grubo po północy ciągle i wciąż te niebywałe wiadomości z różnych stron świata i z Polski, a głos płockiej poetki przedzierał się przez gęstą membranę fazy rem i wwiercał się człowiekowi prosto w uszy, jak tłuste glisty, podczas gdy ten, niczego nieświadomy, pogrążony we śnie, próbował poukładać sobie te bezkształtne puzzle w jakąś sensowną mozaikę, dowiedzieć się, o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Następnego dnia mijający się z rana na klatce schodowej sąsiedzi zaczęli patrzeć po sobie z troską, czułością, współczuciem. Na niebie zrobiło się jakby jaśniej, łagodniej. Wszyscy powoli zaczęli uzmysławiać sobie, że ta cicha Sylwia i inne podobne jej dziewczyny, że one są wśród nich, i że być może jest ich więcej. I każda jednakowo obwieszona pękami kluczy, bynajmniej nie do otwierania nimi drzwi, a już na pewno nie swoich. I wszystkie pobrzękują tymi kluczami, jakby nawoływały się jakimś potajemnym szyfrem. I choć nie można być wszędzie naraz i ze wszystkim na bieżąco, to nikomu już nic do tego, co one sobie robią. Odgłosy rozkoszy dobiegające z mieszkania Sylwii wmiksowały się w miejskie syreny i inne szmery, i tym sposobem cisza na dobre przestała zadręczać sąsiadów zachodnich blokowisk. Michalina Cendrowska (ur. 1997) – absolwentka kulturoznawstwa i sztuki pisania na UAM w Poznaniu. Swoje teksty publikowała m.in . w “Odrze” i “Czasie Kultury”. Współzałożycielka Stowarzyszenia Slamka, zajmującego się promocją literatury kobiecej i queerowej oraz organizacją wydarzeń literackich w Poznaniu.
- Jacek Mączka – trzy wiersze
Słowo w kwestii ogólnej Po niebie jeździ motolotnia, niestosownie kanciasta. Może tym sposobem zdołamy trochę zboczyć z traktu. Nader wątpliwa materialna substancjalność słów ulega zatarciu. Na pożółkłej szybie kropla waha się w stanie nieważkości, nadciąga uskrzydlona groza. Na poły obudzony ustanawiasz odmienny niż ten życiowy porządek – olśniewający splendor narracji albo aberracji. Jednakże trochę zaskakuje, słowo, układając się z lekkim trzaskiem w łożysku znaczenia. Chwiejny chód mysikrólika wzdłuż żywopłotu jest jak celowo rozchybotany most – rodzi perspektywę obłapki. Zbyt mocna kawa powoduje migotanie przedsionków sensów. Szkopuł w tym, że akcja rozgrywa się w tle, a ty niekoniecznie sprawujesz patronat medialny. Dajmy spokój, albo nie, tonowi zbyt uroczystemu, nawet jeżeli jest stosownie monstrualny. Śniadanie podano do stołu, słychać szczęk sztućców albo oręża. Znaleźć upodobanie w swoim temperamencie – oto wyzwanie! ścięgna podchodzenie bliżej do twardych miejsc źle oświetlonych jest grudzień ścięgna z trudem nad głową odpryski gwiazd wiatr uderza w twarz chuda nornica – w poprzek drogi zawsze chodzi o ciało nadmiar albo brak oddechu patrz – jest noc ostre brzegi tną krawędź podajesz usta – siecze deszcz A guzik Jesień uroczo się pokłada, gdzieś na peryferiach skręcanie mebli. Docierasz do miejsc, w których wanty są luźne. Bo nie wszystko zawsze musi być w pionie. Marchewka, szczypior, kalarepa leżą na straganie – zły urok tak tkać i pruć, stężona trwoga, że coś poszkapisz, że a guzik, fluidem sobie pomazałam. Jacek Mączka (ur. 1965) – poeta, literaturoznawca. Autor dwunastu książek poetyckich oraz monografii Powidła dla Tejrezjasza . W 2022 ukazał się jego tom wierszy Czwarta mgła. Ruta . Publikował, między innymi, w "Gazecie Wyborczej", "Tygodniku Powszechnym", "Rzeczypospolitej", "Więzi", "Studium". Laureat Tyskiej Zimy Poetyckiej, nominowany do Orfeusza – Nagrody Poetyckiej im. Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Mieszka w Górach Słonnych.
- Jacek Sadkowski – cztery wiersze
Przedśniadaniowy nieczas na erotyk Emilii oparty o cicho mruczącą lodówkę patrzę na ciebie odkrawającą (małe równe) plastry z kostki zmrożonego masła. nic nadzwyczajnego nic niezwykłego w tym nie ma jednak patrzę na ciebie odkrawającą (małe równe) plastry z kostki zmrożonego masła i wiem że ta chwila wypali się we mnie na zawsze i zawsze będę mógł przeżywać moment nadzachwytu nad skupionym wyrazem twojej twarzy w miękkich refleksach ostrej stali noża nad zielenią zielonych skupionych oczu nad spiętym uwagą łukiem linii ust. odtąd będę się stawać roztopioną kostką masła pokrojoną w małe równe plasterki. Tam gdzie ściana wrasta w ścianę Głowy napełnia nam słoma Nie znaczy nic nasza mowa "Wydrążeni ludzie", T.S. Eliot, tłum. Czesław Miłosz zza okna łakomie zerka na mnie nic ale nie wiem dokładnie bo nie - - wiele wiem w tej porze niednia. domyślam się tylko że za zimną szybą jest puste miasto. ostanie liście jaworu który jeszcze wczoraj rósł przy wejściu (jawor jawor jaworowi ludzie co wy tu robicie) płoną wypalają dziury w mroku szytym ostro deszczem i ślepym smutkiem (dwa podwórka dalej przytulony do kościoła baptystów drży tłusty salon tajskiego masażu). miasto jest puste i ja jestem pusty. miasto jest obce i ja jestem obcy. martwy w martwym mieście. mieście w sam raz do umierana ale nie każdy ma szczęście. wiem że mnie nie przytrafiają się dobre czy szczęśliwe rzeczy (od nagłej a niespodziewanej śmierci nie zachowuj mnie Panie). mam pewność niepewności ustabilizowanej niestabilności samotności nieżycia niemiłości mgły powstałej z morskiej wody którą mam wżartą solą w skórę i ptasi trupi śmiech który ma być odmianą na lepsze zakończenie i gdzie tu miejsce na niezakończenie Dungeon keeper małe i niepozorne a czego nie ma jest najczęściej większe ode mnie. przygniata do podłogi niczym piwniczny worek z tajemniczą wonią kartofli śniących o wilgotnych bruzdach ziemi. (no tak tak brakuje mi teraz i tych zapachów.) kilka lat temu postanowiłem zaprowadzić porządek w nieporządku zapuszczonej piwnicy. był cholerny bajzel - słoiki po domowych przetworach sterty czasopism książki ciche zapomniane trampki i przedwojenne walizki z choinkowymi skarbami. dwaj zapijaczeni sąsiedzi w przedalkoholowym szale obiecanej żubrówki mieli mi to uprzątnąć. pomimo tylko na litość boską nie dotykajcie tych walizek bo łapy pourywam wypieprzyli na śmietnik walizki z wołkowyska a z nimi toporne ale śliczne elektryczne lampki choinkowe z epoki schodzącego towarzysza gomułki tyle samo lat liczące wyszczerbione szpice anielskie włosy o miękkości i barwie kolczastego drutu złote i srebrne orzeszki starsze ode mnie popękane bombki o niespotykanych barwach maleńkie sarenki jelenie i bałwanki kupione przez którąś z ciotek na wycieczce do enerde. i całą masę pięćdziesięcioletniego wielobarwnego szkła potłuczonych szkiełek. i stare gazety do owijania nawijania w tym młody technik z roku siedemdziesiątego piątego. nie wiedziałem że tak mi tego zabraknie bo nigdy do tej pory nie brakło. zawsze mogłem zejść do piwnicy gdzie kiedyś ojciec układał jesienne worki z zapachem tęsknoty ziemniaków za ziemią i gdzie leżały walizki z bombkami i poczuć się zwyczajnie dobrze nieopisanie szczęśliwie. myśleć nawet w środku lata o wigilijnych nocach gdy wszyscy już śpią. w całym domu pachnie kutią sianem i grzybami śledziami a ja leżę pod choinką i tonę w złoto złotym i czerwonym błękitnym nadświetle lampek bombek i czytam oglądam coś co dostałem od mikołaja a za oknem jest mróz i śnieg i wszystko co powinno być stąd aż po kraniec kosmosu. od tamtej pory już nie schodzę do piwnicy bo i po co. w tym roku pierwszy raz ubrałem choinkę której nie ma. w niezapach walizek z wołkowyska w feerię niekolorów enerdowskich choinkowych ozdób. nie wyciągnąłem też biedronkowych tandetnych dupereli z szafy. leżę w nieprawdopodobnym wygibasie pod kaloryferem. nic nie pachnie zimą ziemią nie tęsknię razem z kartoflami do wiosny. jest nijako i niespokojnie Insomnia Emilii w tym domu zamieszkała noc a w nocy siedzi szara mysz o imieniu zmęczone nic. snuje się po kątach i straszy. pusto tu. pusta jest noc. pusta jak ta przed pogrzebem. ostatnia. odkąd pamiętam mamy tu ostatnią noc - mówię do siebie i dotykam go zimnym żartem. na siłę wybuchamy śmiechem. a potem kładę się. wstaję. kręcę wokół. zamykam otwieram oczy. wszystko. nic. wszystko. nic. przyklejony do okna szeroko patrzę w mglistą noc monotonną deszczem i wymyślam na chwilę zaśnieżoną polanę. daleko na granicy wzroku czarne drzewa w białych czapkach. wielkie niebo gwiazdozbiorów gwiazd. kwadrantydy leonidy normidy tną powietrze. ostra stalowa kosmiczna stal. znów kładę się. wstaję. śnię i przechodzę przez ściany mieszkania. niczego nie omijam przenikam przez stary stół zasypany kipiącymi książkami. gdy zjem je do ostatniej litery zdobędę władzę wiedzę i będę miał ciemność w garści. słyszałem że archeolodzy z jerozolimy wykopali spod piasku oliwną lampę zdobioną menorą i gałązką lulawu. lampa jest piękna i starsza niż świat. podobno ma tysiąc siedemset lat. pojadę tam jeszcze tej nocy i ukradnę ją przywiozę tu i niech mi świeci w ciemności. - a światłość wiekuista niechaj mi świeci na wieki - śpiewam by rozbawić siebie ale on nie daje się wciągnąć w zabawę. kładę się. wstaję. poprzedniej nocy zasnąłem na chwilę i przyśniło mi się że umarłem. leżałem na kanapie przed telewizorem i nie żyłem. przyszli skądś rodzice i oglądali mnie dokładnie. ojciec szturchał próbował siłą stawiać do pionu ale tradycyjnie nic z tego nie wyszło. znów wstaję. kładę się. idę do kuchni. na niebie niemrawo błyszczy rozmyty sierp. wreszcie trochę światła którego nie muszę wymyślać. ruski budzik na szafce pokazuje niezmiennie ósmą dziesięć. szlag trafił baterie. noc w noc dzień w dzień mam zamiar je wymienić ale nie wymieniam i dlatego jest jak jest. wszystko stoi na ósmej dziesięć i będzie stać dopóty dopóki nie obudzę się. z kąta za kuchenką błyszczą oczy myszy zmęczonej nic. wstaję. kładę się. jeśli będziesz do mnie szła proszę nie zapomnij kupić baterii i zapałek. zapalimy oliwną lampę. Jacek Sadkowski (ur. 1965) – od ponad dwudziestu lat redaktor Portalu Literackiego Fabrica Librorum.
- Maciej Melecki – pięć wierszy
Dobór Przecinające się krzywizny prostopadłych zbłądzeń narzynają kolejne Przeguby tego potracenia w meandrach danych wykroczeń poza ten Zabagniony chciejstwem stugębny czas. Spod flamy ciepłego odoru Rozkrawa się ciężkolita część i wypełnia siniejący dopust, ażebyś mógł W samozwrotnym rozchwianiu przestępować powałę tego szczękokraju. Widzimy bowiem schodzące z flank wklęsłego nieba gradowe wiry, Zapowiedzi ciernistych plam na każdym wgłębieniu zostawionym przez Pierzchły cień, wyblakłą spłonkę celu zaniechanego przez bezwiedny wybór Sekundnika tchu, na tym apelowym placu, gdzie dobrowolnie schodzą się Wszyscy inni, bliscy sobie w potrzebie wzajemnego holowania aż po Pierwsze piargi ołowianych wydm, które przetoczy w ich zlasowane mózgi Leukemia rozproszonych gwiazd. Coraz obfitsze datki będą kneblować Nadgarstki ust. Kłody pochopnych dróg są nieustannie przeszywane drgawkami Kolejnych omamów, w których wyraźnieli od dawana jako ogniwa łańcucha, Bez którego nie mogli wszak nigdy żyć, w przytroczeniu stałym taką grawitacją, Kohorta ziszczająca wolę swego karła, igrającego nimi jak hakami, by mógł Karniej zawiadywać pojedynczymi gardłami. Dwubiegunowa mara, oplot Sięgający końca każdego korzenia, w jałowej glebie pobywania w najprostszym Akordzie zapędzania do koryta swego funkcjonowania, by wybrakom nie Było końca. Użyteczność jako wyparowanie najmniejszego rozstaju. Wszędzie Tak blisko, bo krawędź przepaści przystawiona jest do skroni. Turbulencje Przynoszą tylko odrętwienie. Kawałkowane sekwencje na porcje chudych Doznań są zgniotkami, gdzie tłoczą się odłogi nigdy nie wezbranych prądów Odmiennych postaci obecnego zmarnienia. Wiotki dym jest echosondą idącej Skądinąd ku nam czerstwej mgły, którą będziemy musieli do ostatka jeść, Niewidzialni dla coraz bardziej grążących się w swym grożeniu. Brodzenie to nie Przechodzenie niczego wpław. Sankcje zawężają twój barłóg do paru ścierpłych Ruchów, poziomujących dal do obwodu koła, jako dobór zniesień tego pionu. Osie zejść Nigdy nie dojdą inne oznajmienia niż jednobrzmiące wyroki, gęstsze od opadowych Plam tej jasnej pomroczności, będące kierunkującym dalsze poczynania bezdennym Wykrotem, gdzie stłaczać się zacznie świat pustych rac, zdwojonych postaci jednego Końca, pospieszanego zawartą w nich krechą mety. Znikądinąd nie wyłoni się Bardziej wypiętrzony strzęp swobodniejszych możliwości, gdyż obnażanie poziomu Sufitu danego momentu wyboru stało się nieodzowną śluzą dla wszelkiej płynności Naszego umiejscowienia, przykrótkich już fragmentów, w których jeszcze kłębi Się zestrój ogniskujących wychynięć, energicznych ruchów zmagających się z Szybkością górnych szprych, przyciąganiem płaskością dna. Prądnice takich stanów Zacinają się, poprzez zwarcia w nadgniłych zwojach, coraz częściej i stają się Agregatami kumulującymi naszą czczość, choć zasupłane azymuty momentalnych Rozstrzygnięć falują, jak papierowy po cemencie worek na zawietrznej wczesnego Popołudnia, kiedy słońce traci ostrość, przechodząc w styczniową szarówkę, jako Pierwsze odium tegorocznych strat. Puste przeludnienie. Skorodowany karb. Nit Dociska dwie warstwy, dzięki czemu zostaje ci tylko ta jedna. Szyna przebijająca mur To żeliwny tor zrujnowanego domu. Bezstopniowy zwrot. Między dwoma schodami Leży w poprzek gwóźdź, ostrzem celując w ich zatarty kąt. Zmniejszające się szanse Powiększają tylko okrążenie, przechodzimy przez kolejne kwartały ociemniałych Siedlisk, w środkach jarzeniowych blasków łowiąc szmery prostopadle padających cieni, Nieustannym natłoku pozornie istotnych przynęt, jakby każde z tych informacyjnych Zagięć było ostateczną fałdą skrywającą odpowiedź na pytania o sens tego poronienia. Niecka rozdrobnienia. Wypełnianie kolejnych form seriami upadków. Siekanina Najdrobniejszej połaci żywego jeszcze odruchu. Dawne czasy są wysuszoną szczęką. Doszczętnie skasowane stany, rozłóg tego, co było kiedyś lemieszem w tłustej bruździe Mniemań o wieloskrzydłych możliwościach panowania nad marą losu, przezwyciężeniu Obwałowań kręto prowadzących do bagiennych delt. Niczego więc nigdy nie było poza Tak samo spiorunowanym pniem danego rzutu, ciasnej sieci sunącej szeroko aż po rdzeń Coraz bliższego sygnału, wieńczącego ten zduszony etap. Zmrówczenie w diabelskim Młynie. Parowanie octu i gryzące wyziewy z kanalizacyjnych krat. Nasza dookolność Rozchodzi się śladami biegnącymi w koło swej osi zejść, tężejącej wklęsłości jako jedynego Dowodu chromego istnienia w sprężeniu wszystkich napięć, jakimi szatkował nas ślepy Przestwór nieustannie pracującego zaniku. Głuche grudy wybroczyn lepkiej jawy są Odważnikami kładzionymi na spękane progi, pozostałą nadwyżką po tym niczym innym, Stałym przemienianiu się drogi w lśniącą cyną kosę. Przetoki tych przebiegów są zapchane Pakułami chciwych roszczeń, osaczanie spłyca tylko oddech, rotując zarazem każdą kłodę, Która spada nie wiadomo skąd, ażeby ciągi tego jarzmienia nie były przerywane, miarowo I jednostajnie młócąc ugór tego trwania, bez żadnego już odniesienia do wibrujących Doznań na paletach nieustannych podmian, dzięki czemu wydarzeniowość każdego obrzynu Może uchodzić za ziszczenie woli nie tylko samego posiadania. Marnienie odbywa się We wnętrzu wąskiego kokonu. Nikt o tym nic za bardzo nie wie. Odpychania nie są skutkiem Przyciągań. Atmosferę tworzy tylko kwaśna mżystość. Preparaty to nasz stały prowiant. Wymiana kołuje nad ziarnistym przeciągiem, przekazując części strat jako zamienny Towar. Cisza niczego nie gładzi, wzmagając piszczenie w ścianach. Dwubiegunowość To jeden kieł. Stała wytracenia morzona jest zerem. Te rundy są ewidentnie po nic, W swym hipnotyzującym zwidzie suną w stronę coraz bardziej jaskrawiejących widm, Ażeby przeniknęły nimi nasze przepony tego niekończącego się odwrotu z wyrobiska Niepominiętych reszt, w położeniu dźganym nieustannie przez wyciągnięty w tłumie nóż. Wychwycenia Bezpowrotne wchodzenia w coraz to nowe zagony załomów przynoszą Kostniejącą mgłę. Zakrzywiony moment i jonizująca pneuma pustki w każdej Reakcji na cząstkę odmowy, gdyż spody zieją szczeliniastym brakiem, Stąd przyczepność wytraca się z dookolnej grawitacji. Dobyć dodatkowe Okrążenie i z takiego mętliku uczynić swój znikliwy totem, by potem Przeładować tę próżnię na jeszcze większe pole zbrużdżonego osmolenia, Rozpychając tę lukę aż po pełny obrót wrzeciona, które nas ściąga W ten osmotyczny wir. Proste wklęśnięcia. Przydrożny ugór znoszonych Cieni. Przekątne wypiętrzenia na spłachciu stężałej jawy. W takim Wtrąceniu przebywanie jedyne, mimo dostrzeganych końców danego Rozwidlenia, mimo ostrzy tnących na oślep każdego przywidzenia. Ostrokoły zamętu w każdej prowadnicy tego słupowego trwania rozdzielają W nas wakaty, jesteśmy bardziej biegli od wędrownych biegunów, na chwilę Przed odjęciem trakcji przeniesienia, jakby skwierczenie było tylko blokadą W gnieździe spodku. Wyryj jeszcze jeden szew na tym przedramieniu, Spadziście decentrując obrany za ciebie kierunek poniewierki, ów przydzielony Kosz skulonych mknień, zatarasowany pospólnym chlewem w osadniku Wciąż odradzających się usidleń. Pomroczny brezent opina nie tylko trzpień. Osypisko Przekątne wszelkich wznieceń dźgają spody przyszłych zwrotów, rozszerzając Momentalnie zakresy danych rozwiązań kumulujących się na poboczach spraw, Gdyż doznajemy z powrotem tego samego somnambulicznego stanu, żywej kłody Poleceń, z którą jest się zrośniętym, w tej wybrakowanej niecce posiekanego Na cząstki czasu, kiedy zostaje wyznaczony jego ścieg aż po finalne wydalenie. Nie ma mnie w innej ciemni obopólnego przejawienia żrącego duru, tego uskoku Zwichrowanego rombu spodniej matni, kłapiącego półrocznym już zawieszeniem Nad każdym sufitem, podrzucanej niczym parujący odorem próg. Jednostronność Wypełnia wszelką nawierzchnię, rozpady następują po każdym odwrocie, ciemiężenia Cieniami przedzierzgają się w ustalenia nowych obowiązków, które momentalnie Dławią tok dalszej rozmowy, kiedy kancerujące serie zwad nagle zaczynają łyskać Wymachiwanymi ostrzami nacinającymi nadgarstki odmów. Osypisko tego rozdzielenia Wrasta swymi zakosami aż po nabrzeże tego krańca, na którym hodujemy swój Wieloramienny ból, kwadraturę szpotawego zewu, przenośnego skowytu wykolejonych Gwiazd, ażeby, poprzez każde wstrzymanie bicia, puls mógł się zbrylić w błotną grudę Wobec parcia znoszących się po wierzchołek zatrzymania sił, biegunów wtrącających W mechaniczną posokę przenoszenia kresu o kolejny szczebel niżowego złogu. Potrojony przedziałami zewłok widm. Kryzy przestawiane z jednego odmętu w drugi Usztywniają krok aż do samobieżnej mety szczętu, w trakcie rozszczepiania poziomu Danego sparszywienia. Splecione w supeł tłocznie niegdysiejszych wyborów kierunkują Teraz to czołganie pod nisko zawieszonymi zasiekami, w coraz szybszych przebiegach Doznawanego zaniku ujść z tego rozrytego wygonu, już bez żadnej innej perspektywy, Kalejdoskopowych przeciążeń, sparciałych tarapatów, jakby nowy rzut miałby przynieść Odmienny niż ten wciąż pusty los. Rojny kompost w butwiejącym osadniku zniweczenia Przedostaje się do krwiobiegu mętniejącego bycia na rozchybotanej belce, taranującej Skawalony do cna ciąg chocholego wygrażania sankcjami, zacieśniającymi nam grdykę Stryczkami poślednich wdrożeń. Jałowienia wykwitają na obrzeżach rowu strzelistym Ostem. Skośne zwarcia w zerwanym więzadle rojeń. Nie wahają się tylko szpadle. Przerost zdławień Oszronione połacie najbliższych zapadlisk, ukośnie wydobyte ostrym słońcem, Domykają pustość ostatniego wirażu roku, niekończących się smagań porywistych Razów, gdy wydrążony biegun wyborów zaczyna wklęsać rdzawą plama w narożnik Oka i cała bujność zbutwiałych szmat staje się falistą orbitą dla tego przechodzenia W coraz niższe załomy zniweczenia. Nie możemy tedy już niczego innego brać Jako swoją żagiew. Niedoświetleni, szpachlowani szarymi zaprawami z bieżących Pomyj zwarć, buzujący odorami skłóceń, rozchodzimy się po tym szutrowym dnie, Kiedy gnilnie fluktuuje jeszcze żywy promień zwichniętego kierunku szpotawej Brei, jaka wypełnia tę rozłożystą kadź, w przęśle kroku trzymaną krótko przy Sobie, bez trybu już innego pędu w to zwaśnione osierdzie scalanych ustaleń w Jeden zamaszysty pręt. Byłem tylko śladem pracy jarzma, kołowaniem ścieśnionych Pasów nad zgnieceniami poszczególnych odmów, i w takiej przetoce rósł kolejny Niżowy mur, za którego nie wychynął żaden sygnał odmiennych spraw, gdyż niespiesznie Poruszamy się po obwodzie pętli, zrośnięci z nią szubienicznym ramieniem horyzontu, Wpychającym nam w gardła swój knebel dali. Dyferencje zaniku. Przeszycia tego Samego kroju zastanego nieładu. Wiązki cierni przechodzą przez poletka skurczonych Poczynań, zasupłują się w odłamkowe wizgi i stepowieją w odkrywanych na nowo Kątach naszego upadku, czyniąc zeń stałą wypadkową, szmuglowany worek trwań. Tkanki powidoków utwardzają się w jedną warstwę strat, wyraźnie widoczne pięści Wystają spod sztywnych powłok kilkunastu mar, osaczająco tworzących ten bezduszny Krąg, gdzie każdy z każdym gra w ziemne ognie, owe szybujące przesyły pustych Form, jakby było się rezerwuarem dla samych skłębionych szram, w tej wysuszającej Zawiei grążenia w wykrocie tego przepadania w spadzisty przesył glinu, chłonne strony Kresowych potknięć i obrotowych pęt. Ludzkie nornice rozszerzają powierzchnie Swoich jamistych umiejscowień i, paradując w przebraniach, stają się ogniwami Łańcucha dostaw cierpkich wrażeń oraz poronionych mniemań o tym zmierzchającym Świecie rozgrzebanych pogrzebaczem stanów odchodzenia w swój zetlały nów, Wijąc się w swych marnych dążnościach, nadziane na haczyk swego postradanego losu. Dociągnij pod tę krawędź spiralny włok, by erodował dalsze ciągi końca, otwierając Kolejne przepływy mazi na ten przetykany wirami zabagniony grunt potylicznej masy. Wiersze z przygotowywanego tomu Chłodnie , który ukaże się na jesieni 2025 w wydawnictwie AFRONT. fot. Paweł Dąbrowski Maciej Melecki (ur. 1969) – autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej – wybór wierszy 1995-2005 (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019), Trasa progu – wybór wierszy 1995-2020 (2020), Druzgi (2021), Przeciwujęcia (2024) oraz tomów prozy: Gdzieniegdzie (2017), Nigdzie indziej (2021), Żywe mumie (2023). Mieszka w Mikołowie.
- Genowefa Jakubowska-Fijałkowska – pięć wierszy
Przypływy lodowce Ziemi się cielą jak szwajcarskie krowy mleczne żądła cyklonów niebieskie góry lodowe tonie Titanic oceany zalewają Róg Afryki już nie ma suszy w Somalii tonie Manhattan 21 grudnia 2023 Łukasz filmowiec i trzech Biesów Mateusz radny miejski Tymoteusz pianista Marcin bibliotekarz dostawca książek i poeta rozmawiamy o polityce filmie literaturze o mirabelce wyciętej pod moim oknem i globalnym ociepleniu przynieśli po piwie (Tymoteusz nie pił prowadził) dostałam trzy róże poszli wynieśli puszki po piwie Żywoty świętych w rodzinie babka Rozalia spod Babiej Góry miała dwie córki każdą z innym nie była taka święta jak Rozalia z Palermo pustelnica dziewica i święta Józefa matka nie ma takiej świętej urodziła trzy córki: Genowefa patronka Paryża też dziewica Aniela święta włoska założycielka Sióstr Urszulanek Małgorzata jest tych świętych wiele jedna święta męczennica z Antiochii i moja siostra matka urodziła jeszcze syna Józefa cieślę z Nazaretu ojciec Franciszek biedaczyna z Asyżu stygmatyk święty patron kwiatów i ptaków dalej w rodzinie są tylko kobiety święta Joanna zwana dziewicą orleańską spaloną na stosie jest Anna sprawiedliwa babka Jezusa Chrystusa Alicja siostra dominikanka opiekunka trędowatych Emilia święta z Cezarei patronka matek święta Melania urodzona w 383 roku w Rzymie (i jest Melania Trump) Chwile godziny czas poranek a wygląda na zmierzch wiosenny chmury od Mokrego (w styczniu Celsjusz na plusie) umarły z marketu afrykańskie róże róże różowe w wazonie dzwony u Salwatorianów Anioł Pański wibracje echo we mnie gdzieś gaśnie Słońce (gwiazda) Ziemia jest trzecią planetą od Słońca na której istnieje życie a Księżyc się pełni jest i znika i nie ma tam życia Poranne czytanie muzyki zdjęłam nocną flanelową nakarmiłam kotkę sąsiadów ubrałam ciuchy codzienne getry T-shirt skarpety sąsiedzi wyprowadzają psy srają pod moim oknem (psy) w pokoju w tle muzyka klasyka słyszę rogi myśliwskie krwawy pokot zwierząt leży pod drzwiami zlizuję na progu ciepłą krew wdycham powietrze i smog Genowefa Jakubowska-Fijałkowska (ur. 1946) – opublikowała: Dożywocie (1994) , Pan Bóg wyjechał na Florydę (1997) , Pochylenie (2002), Czuły nóż (2006), Ostateczny smak truskawek (2009), Performance (2011), ze mnie robaka i z robaka wiersze/ of me a worm and the worm verses (2012) Paraliż przysenny (2016), Rośliny mięsożerne (2020), Wiwisekcja (2023), Publikowała również w antologiach. Dwukrotna stypendystka MKiDN. Nominowana do nagrody Śląski Wawrzyn Literacki (2012), finalistka nagrody Nike (2017), nominowana do nagrody literackiej m. st. Warszawy (2021) i laureatka nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2021).
- Luis García Montero – pięć wierszy
Miłość Słowa to statki, które gubią się, od ust do ust, od mgły do mgły. Niosą swój ładunek przez rozmowy, nie znajdując portu, a noc im ciąży jak kotwica. Muszą przywyknąć do starzenia się i żyć z cierpliwością drewna zużywanego przez fale, rozpadać się, niszczeć powoli, aż do rutyny ładowni wedrze się morze i je zatopi. Bo życie wchodzi w słowa niczym morze w statek, czasem przykrywa nazwy rzeczy i sprowadza do rdzenia przymiotnika niebo pewnej daty, balkon jakiegoś domu, światło miasta odbitego w rzece. Z tej przyczyny, mgła za mgłą, kiedy miłość wdziera się w słowa, uderza w ich ściany, odciska na nich piętno osobistej historii i pozostawia w przeszłości słowników odczucia zimna i ciepła, noce, które są tą nocą, morza, które są tym morzem, samotne spacery z frazą rozstrzeloną i zatrzymane pociągi i piosenki. Jeśli miłość, jak wszystko, jest kwestią słów, to zbliżenie się do twojego ciała było stworzeniem języka. Tajemna dyscyplina Dom jak statek na otwartym morzu czerwca. Ulice jak pociągi nocy spokojnej. Takie rzeczy nie zdarzają się na świecie. Skłonny jestem stwierdzić że obecnie żyję w tomiku wierszy. Ale kiedy patrzysz na mnie, zdecydowana istnieć z głębi ciepła twych oczu, istnieje też świat. I, bardzo prawdopodobnie, w końcu będę istnieć z tobą. W płomieniach Jonowi Juaristiemu Pieśni, których nie sposób zaśpiewać, sztandary, które plamią mi ręce krwią, książki, które przyćmił czas, place istniejące tylko na fotografiach. Niczym orzeł żyję w płonącym lesie. Blask moich oczu to dziwne płomienie. Ścigają mnie zgliszcza wrogiego światła.I lecę, lecę, bez azylu, bez ustanku. Gorzka pieśń Na twarzy nosi trzy stracone lata i chłód szóstej rano. Zaraz złamią ci serce. Nagle zgaszone światło, mroczne korytarze, drzwi, które wbijają ci hałas w plecy. Zaraz złamią jej serce. A ona wlecze ciemny łańcuch lodowatych namiętności, ten chłód, który mieści się jedynie za jednym słowem. I widzę, jak idzie, powoli, zatracając się w wędrówce, ulotna udręka, która chodzi tam i z powrotem z cienia do drzwi mego domu. Sztuczne światło pozostawia na ulicy ciche drżenie trzech zakotwiczonych łodzi. kiedy ona przechodzi obok, czuję jak gdyby uderzenie wioseł i szum wody. Nieobecność jest formą zimy Jak ciało człowieka pokonanego w śniegu, z tą samą zimą, która mrozi pieśni, kiedy wieczór zapada w radiu w samochodzie, jak telegramy, jak głos zraniony, który przecina nocne telefony, niczym latarnia morska przecina melancholię łodzi na brzegu, jak wątpliwości i pewniki, zarys mojej sylwetki w oknie, tak boli noc, z tą samą zimą, gdy mi cię brak, z tym samym śniegiem, który pozostawił mnie pustym, bo wszystko zapominam, gdy mam nauczyć się cię pamiętać. z hiszpańskiego przełożył Adrian Krysiak Luis García Montero (ur. 1958) – hiszpański poeta i krytyk literacki. Profesor literatury hiszpańskiej na Uniwersytecie w Grenadzie. Dyrektor Instytutu Cervantesa.