top of page

Znaleziono 558 wyników za pomocą pustego wyszukiwania

  • Dominika Rzepka – cztery wiersze

    Droga szukałam cię całe życie, a teraz co robisz boję się ciebie, siebie, boję za nas posłuchaj ciała, co zrobiłaś, popatrz na wskroś przekorna, zaprzeczasz sama sobie to robisz zabierz z ramion przesyt z kręgów szyjnych ciarki przytrzymaj ciało, rwę się zanadto, by znosić to piekło Kiedy nadchodzi koniec to pierwszy raz, kiedy leżymy obok, ja tyłem do ciebie, odbieram każdą twoją myśl i każdy pomysł, zbliża się godzina mojego lotu, słyszysz, dłonie włączone na umowny znak pośpiesznie zaczynają chwalić mój brzuch, moją szyję, uszy i piersi i ciało, a usta wypełniasz już modlitwą o piękny koniec, i w końcu słyszę, jak świerszcze, raz po raz, i raz jeszcze, i wciąż, i pięknie, i w rytm, i w śpiew, i w ciszę, i w myśl, i w wilgoć, i w stukot, i w chaos, i w pociąg, i w szept, i w płacz, i w koniec, i w ciągłość, oj, proszę, tak, błagam, tak słyszę, tak czuję, tak widzę, tak, wiem, wychodzę. słodki boże znowu przed tobą - niewygodna ławka różowa spódnica opada wokół bioder nagie kolana wciskają się w klęcznik, czerwienieją, pieką, kadzidło one rozumieją się ze wszystkimi przyciągają błysk czystych oczu, silne zdrowe włosy w świetle słońca zakochane w morzu, w płatkach śniegu, w spełnianiu pragnień – dlaczego, słodki boże, dlaczego stworzyłeś kurwy? krążenie krwi zaśpiewaj mi piosenkę, proszę – pragnę leżenia i jedzenia malin zaśpiewaj mi piosenkę, proszę – pragnę śniegu i pragnę cukru włóż dłonie do mojej głowy wyszarp drące się sowy poukładaj zwoje nerwowe rozmasuj napięte punkty nie dotknę Cię, nie dzisiaj. dziś Ty mnie karm – malinami, pierzyną, słodkościami z odpustu. wpompuj we mnie tlen, zabierz dwutlenek węgla, zaśpiewaj mi, proszę – śpiewaj a później niech spadnie śnieg Dominika Rzepka (ur. w 1996) – absolwentka studiów społecznych na Uniwersytecie Wrocławskim oraz kursu aktorskiego Lart StudiO w Krakowie. Wiersze publikowała na stronie Wydawnictwa J. i e-eleWatorze.

  • Marcin Redkowiak – cztery wiersze

    [niezatytułowane będę mówił przypowieścią] rolnik szuka roli żonę już ma i czwórkę dziatwy z czego dwoje ułomnych: jedno pochyłe drugie w ekstazie i syn mocno perspektywiczny i córka do ułożenia słyszysz rolnik szuka roli gdy piętrzą się nowe początki on chciałby rozorać koniec słyszysz? idzie w złą stronę ale coraz wolniej to rzekłszy wykasłał się czule a kot przydrożny odwzajemnił mu próbą odejścia od strachu na rzecz sentymentu kot dawniej był znakiem jednym z tych znaków szczególnych które wracają co raz kiedy ich wola znaczenia napotka opór powietrza. [o bezdechu] księżyc wyłazi do ludzi przedstawia się ale na próbę księżyc potrafi jeść z rąk jeżeli te kończą się wejściem  na morza księżyc ucieka przetrawić morza są koncentratem dobranoc [wnikliwy ale kataklizm rozciąga je aż do płuc] [bądź grzeczny] nie zabieram cię  do rotundy na śró chcę przepić to co wybiorę ani w rejs heweliuszem mam domek na fiordzie i dwie blond córeczki nawet nie proś gołębie wystraszysz i padną a małysz poleci poleci w rejs na gołębie do rotundy na śró nie zabieram cię  zostajesz sam tu [-] dzień przerwy hodowla kierunków ujść szybciej dziczej kolorem tym różnić się od przełyku który wprowadza cię w schizmę noc przerwy zasilać rzekę  odmierzać czaplom lipienie  odwołać jabłoń na miejsce  kwitnienia w głąb nauk o czyśćcach Marcin Redkowiak  (ur. 1998) – rysownik, fotograf, poeta, eseista. Absolwent kierunku Animacja kultury na UMCS. Swoje wiersze publikował, m.in . w „Stonerze Polskim” oraz „Magazynie Malkontenty”. Uprawia flanering na czas, a jego stałym dostarczycielem wrażeń estetycznych – jak dotąd – pozostaje Lublin.

  • Radosław Wiśniewski – Bany Ukraińskie (12)

    Kwiecień 2022. To znowu Behemot, tylko on umie tak pięknie demaskować "Gdzie drwa rąbią - tam czajniki zwarcia mają" (przysłowie Neńców zanotowane przez Przemka Rojka w czasie sesji telepatycznej z syberyjskim szamanem, który idzie czwarty raz do Moskwy zabić Putina) Czytaliście o tych dziwnych sygnałach dotyczących Naddniestrza? No, że niby chcą sobie kacapy wyrąbać korytarz od Chersonia do Naddniestrza. Do tych przecieków doszły informacje o ostrzelaniu mostu kolejowego pod Odessą. Most jest uszkodzony i to raczej poważnie. I do tego jakieś dziwne zamachy w Naddniestrzu.  A co to jest Naddniestrze? No taki mały Ługańsk albo proto-Osetia. Nieuznawane przez nikogo mafijno-armijne państewko na terytorium innego państwa, ulubiona forma wywierania wpływu przez Moskwę. Naddniestrze dla tych co nie wiedzą – to część terytorium Mołdawii. I tam są wedle różnych wieści 3 batalionowe grupy bojowe prorosyjskie. I rosjanie tam siedzą od początku wojny cicho. Ukraińcy ich nie ruszają bo dla normalnych ludzi to jednak terytorium Mołdawii. Mołdawia ich nie rusza bo na co jej wojna z kacapią. No i tak siedzą na tym plasterku ziemi trzy kacapskie bataliony i czekają. Płonie Syberia i nie ma kto jej gasić. Po pożarach w Briańsku, które były dwa, a nie jeden jak myślałem, po pożarze w Twerze, willi gubernatora obwodu moskiewskiego, po pożarze Korolewa a wcześniej składu paliw i amunicji w Biełgorodzie - dzisiaj zapaliła się baza lotnicza w Ussuryjsku. W Noworosyjsku, na skraju rosji i Gruzji załadowano podobno kilka okrętów desantowych piechotą morską. No i trwają zakłady czy celem jest Bierdańsk (co by świadczyło, że jednak port w Mariupolu nie jest pod kontrolą sowietów), czy Sewastopol czy jednak od razu Odessa? Taki nagły desant na Odessę i rajd na Nadniestrze. To by było w sumie niezłe. Znowu by się rozciągnęli, rozrzedzili, bo widać wyraźnie, że tam gdzie kacapy zyskują tzw. gęstość to powoli i za cenę ciężkich strat, ale jednak prą do przodu jak walec. Tak nimi dowodzi ten cały Dwornikow, rzeźnik z Syrii. Wie, co to za wojsko i nie pcha ich to finezyjnych manewrów, wie że to kacapy, że łączność nie bardzo, że samodzielność też tak sobie, rozpoznanie to weź pan i tak ściśle ich pcha, nawała ogniowa, czołgi, piechota i znowu. I to wszystko pod przykryciem z powietrza. Jakby tak im się znudziło i by szarpnęli się na jakiś rajd to by była znowu okazja dla Oszczepników i pasterzy Bayraktarów. A może to tylko takie znowu typowe ruskie mataczenie i straszenie? Coś zademonstrują, coś pokażą, odstrzelą a nic z tego nie wyjdzie i powiedzą, że to maskirowka była. Tak jak z ta wywiadowczą podrzutką - mieli pokazać jakiś skład nazistowskich materiałów w Ukrainie, ale ktoś światły nie doczytał instrukcji wywiadowczej i zamiast trzech kart SIM, wrzucił trzy płyty z grą SIMS. No i w materiale propagandowym poszło, że o proszę co za degeneracja - Mein Kampf czytajo i w simsy grajo. Jedna płyta im nie wystarczy - trzy muszą perwersy se trzymać. W podobnych kategoriach - pijanej maskirowki - trzeba traktować zakręcenie kurka z rosyjskim gazem. Bo to można zrobić raz.  Ja tam uważam, że to dobrze, że w końcu ktoś na serio wprowadził jakieś sankcje.  Trochę mnie zdziwiło że to władmimir pizdowicz chujło sam na siebie nałożył te sankcje, ale kto głupiemu i bogatemu zabroni? Pewnie będzie ciężko przez chwilę. A może i nie, bo wiosna idzie, zużycie spadnie, zapasy są, gazport dzięki winie Tuska stoi, elementy zwrotne na granicy polsko-niemieckiej są, a jeszcze Wuj Sam pomoże, i dziadek Haakon jesienią czyli bałtycka pipa. A do tego te pożary. W Twerze, w instytucie badawczym gdzie pracowano nad "Iskanderami" jak się okazało to była wina czajnika elektrycznego. A ja mówię, że nie czajnika, tylko grzałek wrzutowych, które Krzysztof Latosiński  wylicytował ze składu skarbów Dipol Wrocław  i wysłał - jak sam mówi - jeszcze przed wojną w odpowiednie miejsca. Sam widziałem. Okej tyle Twer (jedna grzałka) i Korolewo (druga grzałka, ta mniejsza, 350W), ale co z resztą? Na przykład z płonącą Syberią? Przecież taki czajnik, to mógł być równie dobrze prymus, z którego przed chwila pił benzynę śmiertelnie ranny kot (Michał Bułhakow, "Mistrz i Małgorzata" strona 292 polskiego wydania z 2016 roku). Porozmawiajmy o kotach.  O tym, że z kotami Ukrainy lepiej nie zadzierać. Zbombardować Kijów? Tego się nie robi kotu. Kotu Behemotu. A Bułhakow urodził się tak w ogóle w Kijowie. Przypadek? Nie sądzę. Kwiecień 2022. Dzień 65. Ani kroku wstecz. Spróbuj zrozumieć  Pamiętam mój pierwszy wstrząs poznawczy jako obserwatora tej wojny, kiedy zobaczyłem na jakimś filmie w internecie porzuconą na drodze baterię armat, rosyjską. Stały jedna za drugą, podoczepiane do ciężarówek. Nieodprzodkowane, ze złożonymi posłusznie jeden obok drugiego ogonami. Jakby nikt nie bronił tej kolumny i dostała się w zasadzkę jadąc na defiladę.  To było gdzieś koło Sum, tak mówił opis filmu. Możliwe. Teraz mniej jest takich filmów a ściślej w ogóle ich nie ma.  Front w Donbasie na takie bezeceństwa nie pozwala.  Gęstość ugrupowania obu stron powoduje, że to przepychanie się, krwawe zapasy, może nawet klincz.  Ukraińcy nie chcą oddawać ziemi. Wiedzą, że co utracą, gdzie postoi noga kacapskiego żołdaka - będzie trudne do odzyskania. Tak jak Krym, a z doświadczeń innych bliskich sąsiadów chujowej rosji - Osetia, Abchazja, Naddniestrze. Także próbują trwać. A ruscy pod przewodem rzeźnika dwornikowa też nie próbują manewrów bo wiedzą, że nie umieją w manewry. Że tego żołnierza trzeba pchać w jednym kierunku, za plecami ustawić mu oddziały zaporowe albo siepaczy Kadyrowa i spychać ludzki wał jak bulożer. To mało widowiskowe operacyjnie, nie ma w tym finezji, wielu speców od wojskowości mówi że głupota, że trzeba manewrem, zwodem, zaskoczeniem, ale ja się trochę nie dziwię. Ukraińcy wiedzą, że gdzie postanie noga ruskiego żołdaka - tam gwałty, mordy i - coraz częściej się o tym mówi - wywózki na daleki wschód imperium - Sachalin i Władywostok. To porwania ukraińskich dzieci i ich przymusowe adopcje. Koniec końców zapewne to także przymusowe osiedlenia poddanych cara władimira wampirowicza ścierowjada putlera, żeby potem przeprowadzić referendum, w którym 117% poddanych wyrazi błaganie by prącie ich zespoliło z ciałem matuszki rosji. Dlatego Ukraińcy krwawią ale nie odstępują.  Pamiętacie te pierwsze raporty? Tu się działo, tam coś walnęło, tam kolumna wyszła i się zwinęła  - a front w Donbasie bez zmian, bez zmian, bez zmian.  Ale to ma swoją cenę, ten brak zmian. Nikt tam wojska nie luzował, nikt nie rotował, po prostu bronili się, walczyli i ginęli tam gdzie stali. I jeżeli teraz tam obrona, mimo wzmocnień trzeszczy to dlatego, że to była cena tamtego trwania - gdy ważyły się losy Kijowa, Czrenihowa, Sum, dwa miesiące kluczowe dla wojny. Dwa miesiące.  Powstanie Warszawskie trwało 63 dni. Zawsze, kiedy włączałem przycisk "czuwanie" - dziwiło mnie ile to czasu - 63 dni. Zaczyna się w sierpniu, urlopy, wyjazdy, wakacje, potem dzieci idą do szkoły, pierwsze klasówki, pierwsze piątki, dwóje, potem już chłody jesienne, zaczyna wszystko żółknąć na drzewach - a tam ciągle trwała walka. Przy ewakuacji Czerniakowa podobno woda w Wiśle miała już temperaturę ledwie kilku stopni, ludzie tonęli nie tylko z powodu ognia Niemców, świetnie wstrzelanych w lustro rzeki, ale z zimna. Zaraz północ, zacznie się 65 dzień walki Ukrainy. Dla wielu żołnierzy walczących w Donbasie to 65 dzień walki bez przerwy.  Nie widzicie ich tańczących w stepie po udanej akcji? Nie widzicie efektownych zasadzek?  Nie ma na to siły. I nie ma na to miejsca, zagęszczenie wojska jest za duże i z obu stron w zasadzie jest ono rozwinięte od ośmiu lat. I wszyscy znakomicie znają teren, są wstrzelani - jedni i drudzy. Nie ma mowy, żeby się gubiły w stepie całe bataliony, brygady tak jak to zdarzało się gdzieś między Konotopem a Browarami. Pod Kijowem stosunek strat był jak 1:4 dla Ukraińców. Podobno. Nie wiem jaki jest w Bitwie na Łuku Donbaskim, ale raczej niższy. Nie wiem jaki jest stosunek strat sprzętowych, szczególnie w artylerii. I to jest niepokojące. Nie widzicie też za wielu filmów z akcji bo prawdopodobnie obie strony nie mają się czym chwalić. To o czymś mówi, chociaż jest milczeniem. Krwawy kurz z obu stron.  Poza tym artyleria orków napierdala jak leci, robi walec ogniowy i rozpierdala wszystko (a potem czołgi puszczą po gruzowisku). To przewaga - nie mieć żadnych skrupułów i nie cackać się z cywilami. Ukraińska tak nie będzie strzelać bo przecież wie, że strzela także do swoich i po swojej ziemi. A jak strzela po ruskiej, to ostrożnie, żeby cywila nie trafić bo zaraz będzie hur-dur na pół świata.  Tak jakby nie było Buczy. Borodzianki. Teatru w Mariupolu. Szkół , szpitali, domów starców. I jakby nie było rakiety Buk wycelowanej w samolot Malasyan Airlines MH17 i 298 jego pasażerów. Zapomnieliście już, prawda?  Pierwszy zapis na liście kacapskich zbrodni. 298 osób. 17 lipca 2014 roku.  Pamiętam, weszliśmy właśnie do mieszkania na dziesiątymi piętrze bloku na zapleczu Mardżaniszwili z Tblisi w Gruzji. W telewizorze działało tylko kilka kanałów informacyjnych. I resztki samolotu spadające dziesiątki razy jednego wieczora.  Taki to ruski mir, nie mówcie mi że dowiedzieliście się wczoraj.  17 lipca 2014 roku. Dlatego krwawią, ale nie opuszczają miast, miasteczek. Bo nie mają złudzeń. Tylko, że najlepszym Javelinem nie sięgniesz baterii haubic, która łoi cię z odległości dwudziestu czy trzydziestu kilometrów. Odpalanym z ramienia "Piorunem" nie sięgniesz strategicznego bombowca wystrzeliwującego rakietę manewrującą czy chociażby zrzucającego zwykłą bombę ale z wysokości 12 kilometrów. Potrzebna jest ciężka broń i to od dawna. Wzruszające jest zatem wsparcie świata. Jak ta armato-haubica z Australii, która jest już w drodze do Ukrainy.  Jakoś mnie poruszyły te kangury z flagami Ukrainy.  Pewnie te kangury nie wiedziały jeszcze rok temu, że jest taki kraj jak Ukraina i nie jest rosją. Wzruszające, tylko pytanie czy nie za późno i nie do taktu. Nie wiem. Bo w ogóle niewiele wiadomo, a skoro niewiele wiadomo, to mimo złych myśli i czarnych przeczuć - nie wypada być małego serca i nie wierzyć w nich, którzy tam są.  Nie dlatego, że coś z tego wynika konkretnego, bo pewnie nic. Dlatego, że nie wypada.  Ja nie jestem zmęczony. Nikt z nas nie jest zmęczony. To nie jest kwestia samopoczucia, tylko decyzji. Rozkazem dziennym unieważniam co rano wszystkie złe przeczucia i mówie sobie pod nosem "idi nachuj". Pytam ostatnio Olafa, Olaf jak u Ciebie, a on mówi, że dobrze i pyta, on, gdzieś, skądś, nie pytam przecież gdzie dokładnie jest - a jak u Ciebie, jak u Was, dobrze? Odpisuję - wiesz, nie ma alarmów bombowych, dom stoi, na inne domy też bomby się nie sypią więc tak, dobrze, bardzo dobrze. (I myślę jak idiota znowu, że my tutaj cały Kiełczów to są domy bez piwnic a jesteśmy na lew od osi ewentualnego natarcia na Wrocław) 1 maja 2022 . Radosna pieśń artylerii Ukraińska arta godna jest własnej pieśni. Na niej leży teraz ciężar walki na Łuku Donbasu. Mówiłem wam - oszczepnicy z granatnikami, czy to N-Law czy nawet Javelin, któren nie jest granatnikiem, ale porządnym pociskiem przeciwpancernym fire and forget - to widowiskowo wygląda, ale artyleria niesie ciężar tej walki.  Oszczepnik ruskiej haubicy zza horyzontu nie sięgnie. Ale ukraińska haubica - ma szansę. Przewagę liczebną i jeżeli chodzi o zapasy amunicji mają kacapy. Ale przewagę informacyjną, łączności i - at last but not the least - morale, wiadomo kto. Skąd kozaki to wiedzą, to nikt nie wie, ale chyba trochę można się domyślać od początku. No i jak wiecie, po siedemnastym bombardowaniu artyleryjskim Czornobajewki ukraińska arta zrobiła eleganckie ześrodkowanie na sztab 49 armii putlerskiej. Dwóch generałów od razu do piachu, jeden w stanie krytycznym do szpitala. Nawet jak z niego wyjdzie w zawodach pływania synchronicznego ani gimnastyce artystycznej raczej nie wystąpi.  Mogli by się nauczyć, że w zasięgu arty lufowej przeciwnika, który może jest słabszy liczebnie, może nawet sprzętowo, ale nie jeżeli chodzi o rozpoznanie, łączność i ogólny brak pierdolenia się w biegu - narad sztabów się nie urządza. Ale oni chyba naprawdę wierzą w swoją własną propagandę.  Nie wiem dlaczego ci ze sztabu 49 Armii nie trafili na żadną listę. Bo teraz po wczorajszej artyleryjskiej napierdolce w sztab 2 Armii pod Izjum wszyscy mówią że zginąwszy dziewiąty generał, tym razem Andriej Simonow.  Ha. Podobno był tam też pan Walerij Gerasimow, sam zastępca sztabu generalnego i rzeźnika Dwornikowa. I podobno ranny. Nie jest znany jego stan, może wskoczy na dziesiąte miejsce? Czyli dwunaste albo trzynaste? Czy zagra jeszcze w kolejnej edycji gwiazd tańczących na lodzie?  I to w większości arta ukraińska. A dzisiaj dzień ludzi pracy. Pomyślcie o spracowanych ramionach ładowniczych. Taki pocisk 152mm to waży koło 40 kilo, plus ładunek prochowy, no jakbyście tak jeden z drugim pomachali, to byście zrozumieli braci Ukraińców jak mówią o wyjściu do walki jak wyjściu do roboty. Świętując zatem 1 maja, nie zapomnijmy o kacapskich generałach nucąc ukraińską pieśń arty. Nie zapomnijmy, bowiem tak szybko odchodzą. Radosław Wiśniewski  (ur. 1974) – animator i promotor literatury piszący wiersze i prozę. Wyżywa się publicystycznie, pracuje w hurtowni urządzeń niskoprądowych.

  • Szymon Florczyk – sześć wierszy

    Inna muzyka Kiedy nadchodzi jest jak pogłos batuty odbitej tuż nad powierzchnią wody w głębokiej studni Nagle trwa od samego początku który w pozłocie herbaty płótnie nieba wydłużonym cieniu jabłonki nie przepowiada żadnego potem a przestrzeń zagięta w krąg dźwięczy podobnie do bransoletki zsuwającej się wolno z nadgarstka Wtedy rodzi się wiersz wyfruwa z dłoni nie wraca kluczenie trzeba mi jechać, patrzeć, chłonąć. a może jedynie wykonywać ruchy? niemniej rośnie ten głód kolorytu jaki się jeszcze mną nie odmieniał. i oto są kamienice, kościoły ciut starsze, wieże wznioślejsze, bruk nieco twardszy, cegła czerwieńsza, a mostki gościnniej ugięte nad żywszą falą. od samego początku jak rewers. prawdziwe nowe gdzieś jakby było, a umyka w zaułkach. rzuca za siebie gazety niby już czytane. więc widzę tylko przypisy do świata? licznych kuzynów widm za źrenicą? już pamiętam: kiedyś to ty nakłuwałaś palcem szarawe niebo. akty pływalne pozwoliłem sobie przeczytać wiersz tak, jak był napisany: nuty, zacieki, dziwne znaki, szumy za uszami, skądś bryza. coś z tego wciąż przepisuje się piaskiem. chrobocze łapkami, chybocze klateczką. pozwoliłem sobie napisać wiersz tak, jak wypuszcza się wstążkę przez palce; teraz wije się gdzieś w półmroku, toczy kółka, plecie smyczkę na przetaczane. blisko życia daleko piszesz na paskach słońca sukiennej kratce w musie owocowym na palcach w skwarze i pocałunku chłodnym kształcie chciałbym żeby te miękkie dłonie pływały pomiędzy wersami doskonale nie rozpuściły się jak powidok albo co gorsza przybrały dziwne kształty puchnąc czymś z dna nim zastygną bezpieczniej mi pisać o literach N.N. czasami znienacka mi gdzieś znikają niektóre palce albo zwyczajnie rzadziej przypominają o swoim istnieniu meldując się tylko w mgliste rocznice i z wczesnym zmierzchem kładą w chłodzie na parapetach czasem zadrapię się w tamtym miejscu na plecach i jakby brakowało blizny albo napisu czyjąś dłonią całej połaci skóry już tak nie czuję przychodzi też chęć by poszperać za uchem w poszukiwaniu głosu ale tam jakiś suchy świerszcz a z lustra spogląda na niego mój cichy wzrok Floreria Na parterze pałacu La Zecca w Watykanie wzrok ściągają dwuskrzydłowe wrota, jak czujny anioł, choć niemal zawsze lekko uchylone. Za nimi jest świat zebranych z wielu pokoi zabytkowych mebli, które mogą wypożyczać tymczasowi mieszkańcy. W zgęstniałym powietrzu drzemią tapicerowane fotele i krzesła, toaletki, komody i ciężkie, pojemne szafy, obrazy i wazony, zastawy i serwety. Unikatowe jak życia, do wypożyczenia od ręki. Jak zabytkowy stół, do końca zeszłego lata uświetniający dzienny pokój budyneczku w ogrodach watykańskich. Ma dwie płaskie, szerokie szuflady. W prawej szufladzie dłoń szukała w pośpiechu dokumentów, potem przez chwilę czuć było zapach olejku walerianowego, po czym mieszkanie zostało opróżnione przez pracowników magazynu meblowego i wreszcie kolejni lokatorzy mogą przebierać wśród przedmiotów. Nierealnie zadbane, lśniące jak nowe i niezmienne, oplecione głęboką i miękką niewiedzą, dlaczego złuszczają się z nich jedynie słowa. Tylko zgarbiony konserwator głaszcze politurę i czule przemawia niech ktoś udzieli eutanazji tym meblom, bo trwają i trwają, a to nieludzkie, takie nieludzkie. Szymon Florczyk (ur. 1986) – od zawsze mieszka i pracuje w Krakowie. Autor zbioru wierszy Ciało i zgłoska (2024) oraz ilustracji do zbioru haiku Doroty Czerwińskiej nieboziemia (2024). Publikował wiersze m.in. w "Toposie", "Odrze", "eleWatorze", "Migotaniach", "Akancie", "Helikopterze", "Obszarach Przepisanych", "Post Scriptum", "Wytrychu", na stronie "Wydawnictwa J". Wyróżniony w ogólnopolskich konkursach poetyckich „Struna Orficka” (edycja XIII) i „Erotyk na krechę” (edycja V). Jako amator próbuje sił również w muzyce z pogranicza rocka i klasyki.

  • Cztery razy OuLiPo

    OuLiPo (Ouvroir de Littérature Potentielle, czyli „Warsztat Literatury Potencjalnej”) to międzynarodowa grupa literacka założona w 1960 roku przez francuskich pisarzy i matematyków, w tym Raymonda Queneau i François Le Lionnaisa. Jej członkowie eksperymentują z formą literacką, stosując ograniczenia formalne, matematyczne i lingwistyczne, aby pobudzić kreatywność. Celem grupy jest poszukiwanie nowych, niekonwencjonalnych sposobów tworzenia literatury poprzez rygorystyczne reguły, takie jak pisanie bez użycia określonych liter czy korzystanie z matematycznych struktur.  OuLiPo to jedna z najdłużej działających grup literackich. Jej członkowie porównują siebie do „szczurów konstruujących labirynt”, sami wybierając wyjście z niego. Przykłady ich dzieł to Sto tysięcy miliardów wierszy  Raymonda Queneau, powieść La disparition  Georges’a Pereca napisana bez litery „e”, oraz Kiedy zimową nocą podróżny  Italo Calvino – hiperpowieść.  Frédéric Forte Mężczyzna, król, dziewczyna rzeczy rozrzucone losowo po świecie troszeczkę na początku i pierwsza pieśń opowiadająca że: my nasze próbne galopy (nasze zamki w Hiszpanii) wszystko piękniejsze w nieładzie najwyraźniej / ale nikt nie jest pewien czym stanie się muzyka – na ulicy, którą idziesz w pobliżu zawsze pozytywny w słońcu (z, bez) "czy zamieszkałbyś w domku dla lalek? nawet antysejsmicznym?” – procesja utknęła w środku ulicznego ruchu: znaczenie ruchu staje się trudne do odczytania, pasmo przenoszenia głosy liturgiczne – „dobrze, pies, w gruncie rzeczy” pytam sam siebie jak zwolnić nocne obiekty / to pytanie o pustkę pomiędzy postaciami, zdaniami (o ile takie są) : w końcu, odległość czym ją wypełnić? – albo następnie poukładać zwierzęta, obrazy : bąbelki w kształcie króliczka, który pęka! wybuchają , nie służą niczemu / szukamy znajdujemy w tumulcie napompowanym helem powietrze, którego się nie spodziewaliśmy (nie do końca): dwie minuty zaledwie w stanie nieważkości (z wyjątkiem mikrograwitacji którą wywiera na nas pamięć) – tam wszystko jest szorstkie: każdy róg ulicy, rzeczywistości gra od nowa nasyceń „czy jesteśmy zgubieni, w sensie czy to poważne, doktorze?” – uczę się rozwiązywać węzły, to dość skomplikowane czasami jasne: dzień bez techniki niczym niedzielny poranek w idealnym wyczuciu czasu bezczynny / ciała na swoich miejscach w oczarowaniu ………………… ………………… Michelle Grangaud Jabłka i przypływ Samotna noc toczy we mnie niezwykłą i odległą przestrzeń. Jest zima. Jezioro tkwi pokryte szronem wspaniałego lodowca. Świetlistość róż na purpurę święta wylewa szczyptę nieba. Bibelot utrwala w lustrze w salonie swe błyski. Zimowy wieczór. Samotny cień przekracza kamienny próg.  Ten sens wypity w bloku słów w locie nagiej czerni ze swym głosem. Oddech wieczoru, w miastach, listowiu, dreszczach jego cienia. Gołąb grucha.  Strumień toczy z trawą blask. Już z jednej jeden więcej niż ku nim wszystkim jedno i to samo skrzydło. Paul Fournel Głód Nie wierzę w Boga Lecz wierzę w głód Gdyby Bóg istniał umieściłbym go W pustce którą głód Pustoszy nasze brzuchy Bóg pyszniutki Bóg okropny W zależności od tego czy pustka zostanie wypełniona czy nie zostanie wypełniona Bóg bezwzględny i bezbłędny Dompteur, szofer. Tylko miłość człowiecza Może zakłócić pustkę głodu I sprawić by Bóg powrócił Do swego brzucha W końcu kto nigdy nie marzył, Siedząc na wielkim łożu, O ssaniu jednej po drugiej Kości swej ukochanej? z francuskiego przełożył Adrian Krysiak Eduardo Berti Początek  Ojciec i syn idą w milczeniu do szkoły, niecałe piętnaście minut od domu. Ręka jednego, ta mniejsza, gubi się w ręce drugiego; dłoń poci się, a palce lekko drżą. To pierwszy dzień szkoły. Dwie sylwetki poruszają się na tle zachmurzonego nieba. Szkoła mieści się w bardzo starym budynku, niegdyś białym, obecnie szarawym, na wpół ukrytym za cienkimi, powykrzywianymi drzewami. Ze sposobu, w jaki poruszają głowami i rozglądają się na boki, widać, że jeśli nie jest to pierwszy, to co najwyżej drugi raz, kiedy odwiedzają to miejsce, być może po wizycie wstępnej lub zapisach. Ale ten raz liczy się inaczej, to chrzest, krok transcendentalny, dużo rozmawiali między sobą, a także z kobietami w domu: siostrą i matką. Jedna stwierdziła: „Sama bym cię nauczyła czytać i pisać, ale szkoła to co innego, to większe przeżycie”. Druga powiedziała, że jest dumna i pogratulowała mu. Im są bliżej, tym ruch staje się większy. Niektórzy wchodzą do szkoły, inni wychodzą: dzieci w wieku siedmiu, ośmiu, dziesięciu lat; dorośli z kilkoma książkami pod pachą. Uczniowie starszych klas bacznie lustrują pierwszorocznych bez najmniejszego skrępowania. Pierwszoroczni, z drugiej strony, mają rzadki instynkt rozpoznawania się nawzajem, ale brakuje im odwagi i jakiejś zachęty, aby się przywitać. W końcu cisza między nimi dwoma zostaje przerwana. Słychać: „Jestem szczęśliwy”. A także: „Kto by pomyślał?” Na koniec zaś: „Zabrałeś zeszyt i coś do pisania?”  Dłonie się rozdzieliły i teraz są bardziej spocone. Nowy uczeń pyta drugiego, tego doświadczonego, czy też tak się czuł pierwszego dnia szkoły. „Oczywiście” – pada odpowiedź. Nowy uczeń uśmiecha się. Potem przychodzi mu do głowy, żeby powiedzieć: „A co, jeśli inni uczniowie…”, ale podmuch wiatru rozwiewa koniec zdania. „Już o tym rozmawialiśmy, nie ma co myśleć o innych!” – słychać pośród przywróconej ciszy. Obaj idą dalej, nie trzymają się już jednak za ręce, ich kroki są tak równe, że jeden wydaje się młodym odbiciem drugiego, i jak niektóre zespoły muzyczne nagle milkną jak na zawołanie, w doskonałym zgraniu, bez najmniejszego znaku zapowiadającego manewr, w prawie identyczny sposób zatrzymują się w tym samym momencie, w całkowitej synchronizacji, i jeden delikatnie klepie lekko przygarbione plecy drugiego.  „Na rogu jest kawiarnia, widzisz?” – pyta ten, który klepał. „Tak, widzę, dlaczego?”„Będę tam na ciebie czekał, tato. Dobrze?” „Tak, dobrze” – drugi odpowiada nieco mechanicznie. Dopiero po kilku krokach (jest już w szkole, już to zrobił, a jego stopy stoją na patio) odwraca się i krzyczy w kierunku pleców syna: „To trzy godziny! Co będziesz robić tak długo?” Uśmiechając się z daleka, syn wyjmuje książkę, którą trzymał w kieszeni, i, otwarłszy ją, udaje, że czyta, gest, którego nigdy wcześniej nie odważył się uczynić ze względu na dawny dyskomfort, który nadal powstrzymuje zarówno jego, jak i kobiety w domu, przed czytaniem w obecności ojca magazynu, książki czy czego bądź.  Gest nie wyszedł źle, wręcz przeciwnie. I zbliża się do kawiarni, wymachując książką, dobrze widoczną, jak ktoś z dumą prezentujący trofeum, niczym ktoś niosący ostrożnie coś cennego. W tej książce, powiadają, znajdują się litery, które jego ojciec wkrótce wreszcie pozna.  Opowiadanie pochodzi z tomu „Lo inolvidable”. Z języka hiszpańskiego przełożył Adrian Krysiak. Frédéric Forte  (ur. 1973) – francuski poeta. Od 2005 członek OuLiPo. Prezentowany utwór pochodzi z tomu Dire ouf. Michelle Grangaud (1941–2022) – francuska poetka. Przyjęta do OuLiPo w 1995. Prezentowany utwór pochodzi z tomu Poèmes fondus. Paul Fournel  (ur. 1947) – francuski pisarz i poeta. Nagrodzony Prix Goncourt de la nouvelle. Przyjęty do OuLiPo w 1972. W latach 2003–2017 pełnił funkcję przewodniczącego grupy. Prezentowany wiersz pochodzi z tomu Le Bel Appétit. Eduardo Berti  (ur. 1964) — argentyński pisarz i tłumacz, od prawie trzydziestu lat mieszkający w Paryżu. Od dziesięciu członek OuLiPo.

  • Elizabeth Bishop – dwa wiersze

    Maniery Dla dziecka z 1918 roku Usiadłam wygodnie przy dziadku na wozie; od razu powiedział, co robić przystoi: „Jeżeli się mija człowieka na szosie, wypada zagadać, grzecznie się ukłonić.” Mijaliśmy kogoś zupełnie obcego, a dziadek w kapelusz leciutko go stuknął: „O, dzień dobry, panu. Ciepły dzień, wspaniały.” I, mówiąc to samo, powtórzyłam ukłon. Szedł znajomy chłopiec z oswojoną wroną, wbiła mu się w ramię i skrzydła podniosła. – Każdemu pieszemu proponuj podwózkę, nie zapomnij o tym, gdy będziesz dorosła – powiedział mi dziadek. Willy siadł na kozioł, ale wrona kracząc, wysoko się wzbiła. A ja się zmartwiłam: skąd miałaby wiedzieć, którędy polecieć, gdyby się zgubiła? A ptak niedaleko leciał po kolei od słupka do słupka, o włos nas wyprzedzał. Gdy Willy zagwizdał, wrona zakrakała.  – Ale jest wspaniała – dziadek mi powiedział – dobrze wychowana. I zobacz, jak ładnie odpowiada, kiedy przyzywa ją Willy. Ludziom i zwierzętom trzeba dobrych manier. Pamiętajcie zawsze, że warto być miłym. Mijały nas auta, rozpędzone koła  twarze pasażerów kurzem zasłaniały. A mimo to grzecznie i na całe gardło:  „O, dzień dobry! Jaki ciepły dzień! Wspaniały!”  A u stóp Hustler Hill dziadek nagle uznał, że klaczy brakuje rozpędu i siły, dlatego pod górę szliśmy koło wozu – do tego nas dobre maniery skłoniły. Sen pory letniej Ta przystań może przyjąć małą flotę, mimo że z roku na rok się zapada. Spotkasz na brzegu albo w głębi lądu dwóch wielkoludów, karła i idiotę, zetkniesz się w rynku z gładkim sklepikarzem, mocno śpi, dzwonek jest na kontuarze, i z naszą pełną ciepła gospodynią, sądząc po hafcie jej krawcem jest karzeł. Całkiem niedawno miejscowy idiota dał się złośliwej krawcowej skołować – zbierał jagody, znalazły się w rowie. Zadowolona zaczęła chichotać. A nasz pensjonat z widokiem na plażę był niebieski jak surowa makrela i ściany były pokryte pręgami, jak rozmazanym łzami makijażem. Te pelargonie były wyjątkowe, okna od frontu zalały kwiatami, a na podłodze lśniła wykładzina w różne desenie, wielokolorowe.  Z lokatorami co wieczór słuchałam na dużym ganku odgłosów puchacza. W płomieniu lampy z białego poroża mozaikowata tapeta błyszczała. Na górze mieszkał nadzwyczaj wysoki syn gospodyni, ponury jąkała; gdy z piętra schodził, ćwiczył zbitki, psioczył na trudne słowa z minionej epoki. Chodził markotny, biorąc się pod boki, a ona była rzutka i wesoła. Klął na swój pokój, że zimny bez kozy, choć pod pierzynę miał tylko dwa kroki. Jaskrawa smuga w nocy nas budziła, szła jak lunatyk coraz bliżej morza, latarnia święcąc, dając statkom sygnał, o przekroczeniu widnokręgu śniła. przełożył Jacek Świerk Elizabeth Bishop (1911-1979) – amerykańska poetka, tłumaczka i powieściopisarka, jedna z najważniejszych poetek anglojęzycznych XX w. W latach 1929-1934 studiowała w Vassar College. Po studiach zaprzyjaźniła się z Robertem Lowellem, który wywarł na nią wielki wpływ. W 1956 otrzymała Nagrodę Pulitzera za tom North & South - A Cold Spring . Mieszkała w Nowym Jorku, Paryżu, San Francisco, Meksyku, Brazylii. Przed śmiercią powróciła do Bostonu.

  • Barbara Sinica – Ona

    Było nam dobrze, prawie idealnie, to ona wszystko zepsuła. Kiedy się wprowadziłaś, mieszkanie od razu przestało byc moje i zrobiło się nasze. Było w sam raz dla dwóch osób, salon, sypialnia, kuchnia i łazienka. Bardzo szybko oswoiłaś przestrzeń, przestałaś liczyć kroki, wołać mnie, kiedy chciałaś pójść do toalety. Lubiłaś robić wszystko przodem do lustra a ja patrzyłam na ciebie, kiedy myłaś zęby oparta brzuchem o zlew. Wiem, że się gapisz - śmiałaś się wargami różowymi od pasty, robiłaś głupie miny, ja robiłam ci zdjęcia. Potem nasze ciała parowały, skraplałyśmy się na kafelkach, raz ugryzłaś mnie w środek dłoni. Wieczorami wsuwałam ręce pod twój sweter, jakbym wchodziła pod skórę. Opowiadałam ci filmy z Netflixa, szeptałam do ucha i palcami pisałam po plecach. Moje dłonie pasowały do twoich łopatek. Było nam dobrze, prawie idealnie. Wychodziłyśmy, ale nigdy na spacer, zabroniłaś używać tego słowa. Na spacer wyprowadza się psa. Wychodziłyśmy, a na zewnątrz byli ludzie, czasem pojedynczy, częściej pozrastani ze sobą, podwójni i grupowi. My też byłyśmy pozrastane, pozszywane, prawie nie było widać szwów. Pasowałyśmy do siebie nawzajem i razem do świata. Chodziłysmy na filmy z audiodeskrypcją, ale w trakcie zdejmowałaś słuchawki, żeby słuchać mojej wersji, aż stawała się twoją. Nocą oddychałaś w moje włosy a ja bałam się, że jak zasnę to przestaniesz. Budził nas ryk twojej playlisty, wyskakiwałam z łóżka, żeby zrobić ci tosty a potem biegłam do pracy, żeby cię oglądać na kamerce przez osiem godzin. Któregoś dnia przeoczyłam moment, kiedy się przewróciłaś, potknęłaś o moje rozrzucone klapki. Wpadłam do mieszkania, ale była już z tobą sąsiadka, przykleiła ci plaster, zrobiła herbatę. Patrzyła na mnie jak na złą matkę. To wtedy pierwszy raz pomyślałam, że  jestem niewystarczająca i trzeba mnie kimś uzupełnić.  Na początku w ogóle nie chciałaś o tym słyszeć. Mówiłaś, że przecież jest nam dobrze, prawie idealnie. Że powinnam bardziej ci ufać, pozwolić popełniać błędy. Popisywałaś się, tańczyłaś po mieszkaniu z talerzami w obu dłoniach.  W końcu udało mi się ciebie przekonać i zaczęłyśmy rozmawiać o niej. Chciałaś wiedzieć,  jak wygląda, czy będzie do ciebie pasować. Po pierwszym spotkaniu przestałaś się bać, zaczęłaś tęsknić. Cieszyłam się razem z tobą, chociaż wszystko działo się tak szybko. Patrzyłam na was, jak uczycie się siebie, ona ufnie, ty zachłannie. Wprowadziła się już po dwóch tygodniach, nie byłam  gotowa. Ty za to tak. Pamiętam ten dzień bardzo dobrze, cała byłaś oczekiwaniem, ściskałaś moją dłoń jakby nie była częścią mnie tylko terapeutycznym glutkiem. Pamiętam zapach, który przyniosła, do tej pory nie mogę wywabić go ze ścian, jest odporny na każdą chemię. I pamiętam jej spojrzenie - nikt tak nie patrzył w całej historii patrzenia, jak ona na ciebie.  Nie mogłam jej dotykać, tak było w instrukcjach i umowach, które sama ci przeczytałam. Rozumiałam, że potrzebujecie przestrzeni, że musicie ćwiczyć, że to wymaga pracy. Czyściłam blaty, przesuwałam przedmioty, dotykałam powietrze. Nagle nie miałaś czasu dla moich dłoni, porzuciłaś je, myślałam że tymczasowo. Były głodne, ja byłam głodna, zagryzałam to, co rosło we mnie, zajadałam czym popadło, zamieszkałam w lodówce, na półce z nabiałem. Najpierw wychodziłyśmy we trzy, ja trochę z tyłu, tak na wszelki wypadek. Potem udawało wam się mnie gubić, odpadałam od was jak rakieta wspomagająca od wahadłowca startującego w kosmos. Czekałam przy oknie i jadłam, obgryzałam skórki przy paznokciach. Wracałyście coraz później, zmęczone i szczęśliwe, nie mogłaś przestać gadać o tym, jak daleko doszłyście, z kim rozmawiałaś, o przygodach w tramwaju i w sklepie. Zabierała cię na filmy z audiodeskrypcją, i potem mówiłaś, że jednak były o czymś innym, niż ci opowiadałam. Słowo spacer wróciło do łask. Wyprowadzałyście siebie nawzajem. Nocą spałaś z ręką na jej głowie,  oddychałaś w przestrzeń. Kładłam dłonie na twoich łopatkach, unosiły się i opadały spokojnie. Bałam się, że jak zasnę to obudzę się na podłodze, a ona będzie leżeć obok ciebie. Wychodziłam sama, ale już nie pasowałam do świata, taka pojedyncza. Wszędzie było pełno ludzi pozrastanych ze sobą, porośniętych dziećmi na plecach, plecami na dłoniach. Przynosiłam do ciebie płacz opakowany w folię bąbelkową. Ona podnosiła głowę i celowała we mnie mokrym nosem - bąbelki pękały. Ty wychodziłaś do kuchni, do drugiego pokoju. Unikałaś mnie takiej. Patrzyłam na was z półki z nabiałem,  z rury odkurzacza, dławiłam się kłakami.  Chcę opowiadać ci tę historię, bo to jedyne, co mam. Mówię w ramę łóżka, w materac, poniżej twojego ciała, może zdążę jeszcze trochę, zanim się obudzisz. Odkąd zabroniłaś mi się odzywać, słowa rosną w ustach przez cały dzień, puchną w gardle, nie nadążam z przełykaniem. To jedyny pokarm, na jaki zasługuję. Psia karma. Najtrudniej było zrobić tę ranę. Miałam wprawę w gryzieniu, ale to musiało wyglądać naprawdę poważnie. Nie wystarczyły zęby, użyłam ostrych narzędzi. Po wszystkim pobiegłam po nią. Nie wiem, dlaczego poszła ze mną, nigdy wcześniej tego nie robiłyśmy. Nie próbowała cię budzić, pewnie myślała, że to jakieś podchody. Jej ufność mnie zatrzymała. Ale tylko przez chwilę. Szłyśmy do auta powoli, jakby na spacer, jej czerwone szelki odbijały się w kałużach. Wiem, bo patrzyłam tylko w dół. Stałyśmy chwilę w deszczu, ona delikatnie traciła objętość, a ja zwlekałam z otwarciem drzwi. Jakbym miała irracjonalną nadzieję, że skurczy się do bezpiecznego rozmiaru, tak, żebyśmy mogły jakoś zmieścić ją w naszym życiu.  W aucie zdjęłam jej szelki. Bez nich zrobiła się harda, patrzyła jak dziecko, które musiało przedwcześnie dorosnąć. Przekręciłam kluczyk. Kiedy dojechałyśmy na miejsce nie chciała wyjść z samochodu. Myślałam, że będzie wyć za tobą a ona tylko siedziała i patrzyła w ciemność. Powiedziałam im, że ugryzła mnie w środek dłoni, pokazałam ranę. Nikt mi nie uwierzył, ale i tak ją zabrali, ze względu na bezpieczeństwo. Jej, nie moje.  Wracałam powoli, wiozłam szelki na siedzeniu pasażera. Ostrożnie, jakby ona wciąż w nich była. Twój krzyk usłyszałam już na klatce schodowej. Ale to nie byłaś ty, po prostu dziecko sąsiadki miało zły sen. Kiedy weszłam, siedziałaś na łóżku. Od razu skręciłam do kuchni, ułożyłam się na podłodze.  Patrzę na plamkę światła na twojej brodzie, czekam aż przesunie się wyżej, wejdzie ci do ust. Zakładam się sama ze sobą, czy zdąży dotknąć twoich warg, zanim otworzysz oczy. Poprawiam szelki, węszę, nie wiem, w jakim nastroju się obudzisz.  Basia Sinica  – fotografka, nauczycielka, animatorka, mieszka w Poznaniu. Publikowała m.in . w „Zadrze”, „Tlenie Literackim”, „Stronie Czynnej”, „Helikopterze”. Finalistka połowu Biura Literackiego, laureatka konkursu Empik Go na scenariusz serialu audio.

  • Władysław Edelman – proza

    Świder Wpadłem na to przy goleniu. Stłukłem goleń o jakiś występ i oglądałem ją z bliska zastanawiając się, czy nie zrobiłem sobie krzywdy. No bo jak to bez golenia. Bez sprawnego golenia. Ale nie, wszystko było dobrze, tylko że wtedy to się stało, wtedy na to wpadłem. I się przewróciło.  Podniosłem to i obejrzałem dokładnie. Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra. Miękkie toto, rozlazłe, pokręcone. To do czego taki świder? Do niczego. Do Nietzschego? Tego Nietzschego? Fryderyka? A co on może mieć z tym wspólnego? Nie, ten trop do niczego nie prowadzi. To błędny trop.  Trop, trop... - myślałem intensywnie. Na śniegu czasem są tropy, a tu śniegu jak na lekarstwo. Zresztą, kto słyszał żeby robić lekarstwo ze śniegu? Chyba jakiś bałwan. Może więc tu jest jakiś błąd, językowy na przykład. Jest, a raczej był, bo wszystko już było. W czasie przeszłym. Może zatem to błędny trop, może to... trop trup? Albo trupa jakaś. Cyrkowa.  No dobrze, ale co cyrkowcy mają do Nietzschego? Jeśli są do niczego, to nikt nie przyjdzie na ich występ, to jasne. Chyba, że będzie to występ na występie. Skalnym. To wtedy tak, bo to niebezpieczne i publiczność będzie chciała zobaczyć. Zobaczyć Neapol i umrzeć - przebiegła mi przez głowę przebiegła myśl. Ale zaraz, zaraz - co ma z tym wspólnego Neapol? Może ma, może tam jest ten występ, na którym będzie występ. I czy Nietzsche na ten występ przyjdzie? Strasznie to się zagmatwało, zostawmy ten trop, bo nie dość, że cyrkowa trupa, to jeszcze mogą być z tego jakieś trupy. I w dodatku wszystko przez goleń. Dobrze, że przez jedną. Bo jakby to były dwie golenie to byłoby to przez golenie. A ja się przecież nie golę. Bo golenie jest do niczego. Nie do Nietzschego, tylko do niczego nie jest potrzebne. No, chyba, że nad Świdrem, ale to już zupełnie inna para kaloszy. W takich kaloszach to można stanąć na środku Świdra i nawet się ogolić. Czajnik I nagle z nieba spadł czajnik. Może nie dokładnie spadł, tylko zawisł jakieś dwa metry nad ziemią i tam pozostał. Spadały już u nas spodki, nic w tym niezwykłego, wiadomo, awaria zasilania, chłopcy z procy kamieniami celują, to i który czasem trafi. Gruchnie taki spodek na pole, potłucze się, porozłażą się te małe zielone po krzakach i tyle ich widać. Nikt już ich u nas nie szuka, bo szkody nie robią, zadomowiły się. Czasem tylko jajka wybiorą z kurnika, jak im promieniowania energetycznego zabraknie. Ogólnie dobre z nich stworki. A tu – czajnik. I nie rozbił się, tylko dynda nad ziemią, jakby na jakiejś poduszce magnetycznej lub na niewidocznej lince wisiał. I duży taki, ze cztery razy większy jak nasze, ludzkie. Co u licha, myślę. Zawołałem szwagra, wzięliśmy widły, latarki i idziemy na pole. Wieczór już był, ciemno choć oko wykol, a na polu widno jak w remizie na zabawie. Władek elektrykiem był w POM-ie za tamtego ustroju to się go pytam: co to? A on, że czajnik. Bezprzewodowy. Władek miał rękawice gumowe, to go wziął i niesiemy do proboszcza, żeby spytać, co z nim zrobić. Na plebanii ciemno, ale pukamy, zachodzimy, mówimy: czajnik mamy. Bezprzewodowy on jest, spadł dziś na moje pole, nie rozbił się i świeci, mówię. Proboszcz uczony człowiek był, na czajnik spojrzał i od razu rzecze: światłość wiekuista! Musicie go tu zostawić, do oświetlenia kościoła się nada. No i został on u księdza i teraz wisi bezprzewodowo w kościele i świeci dzień i noc. Baby przystroiły go wstążeczkami niebieskimi, żółtymi i białymi i nawet fajnie to wygląda. Nocami do kościoła schodzą się tylko te małe zielone, wskakują na niego, pod pokrywkę włażą, energię darmową pobierają. Ale nie przeganiamy ich, bo od tego czasu jajka ginąć przestały.  A światłości i tak wystarczy dla wszystkich. Władysław Edelman   (ur. 1952) – autor opowiadań, humoresek i wierszy nagradzanych na konkursach ogólnopolskich. Publikuje w Lubuskim Piśmie „Pro Libris”, czasopiśmie „Pasje Literackie” oraz w internecie. W 2022 roku wydał zbiór opowiadań i humoresek Anomalie . W 2024 roku ukazał się tom poezji Niepotrzebne skreślić . Jest członkiem Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów, Literackiego Kabaretu HALLO oraz grupy Minimalist Photography. Mieszka w Zielonej Górze.

  • Katarzyna Woydyło – Zapomnij

    Nie rok, nie dwa, a całe życie. Złote sygnety, pożółkłe świadectwa chrztu, mleczne zęby i czarne pukle dziecięcych włosów, to wszystko krążyło w naszej rodzinie przez pokolenia. Schowaj to dobrze, zaopiekuj się pamiątkami, to zdjęcie powieś nad łóżkiem, a te kolczyki ubierz w dniu ślubu. Koniecznie. Jeśli ci źle, otrzyj policzki chusteczką babci. Jeśli potrzebujesz zaś przychylności, twój pradziadek zasuszył trzy czterolistne koniczyny w zielniku. Poczęstuj się jedną. Spójrz w niebo, a twój los się nareszcie odmieni. Oni nad nami czuwają. A tutaj list dziadka do babci. Nieczytelny, ale nie szkodzi. To jego pismo, poznaję. Ten list przywiesimy w przedpokoju, będzie współgrał z wnętrzem. Nasze zdjęcia ze ślubu damy w pamiątce młodym. Niech służy im jako przykład, niech i oni będą do końca życia razem. Szczęśliwi? A kto by to spamiętał, lata złączyły się dla nas w jedno. Źle nam razem nie było, dotrwaliśmy razem do teraz. Dom udało nam się zbudować, zapełnić. Pusto nie było, samotnie też nie. To chyba dobrze. Dziewięć kartonów starych encyklopedii, książek medycznych dziadka, trzy kartony książek kucharskich i pamiętników babci. Cudowności śmierdzące wilgocią, z poszarpanymi stronami, albo takimi, co nigdy nie zostały muśnięte poślinionym opuszkiem. Wydania przeterminowane, których nie przyjmie już żadna biblioteka. Książki atrapy, tomy mądrości. Pęczniejące poczucie winy za zmarnowany czas, by wiedzę zdobyć. Tak rozumiem to ja, bo teraz można wszystko szybciej i łatwiej. Bez słów, bez zwierzeń, można coś nie tylko spisać, ale wystukać na klawiaturze, na ekranie telefonu i wyrzucić w próżnię, w oczekiwaniu na to, aż ktoś zareaguje lub nawet skomentuje. Stronami książek medycznych i notatek babci o wszystkich znanych jej zupach mogłabym wytapetować mieszkanie. Nie mogłam jednak nic na ich temat powiedzieć. Nie przeczytałam nawet strony. Karton po kartonie. Strona po stronie. Spaliłam wszystko. No bo odpowiedz mi: Czemu wciąż rościsz sobie prawo, by przywoływać praprzodków do naszego życia za pomocą cudzych wspomnień, lub co gorsza: pary zużytych skórzanych rękawic? Co jeśli kolczyki z perłą, te skradzione pospiesznie fałszywej przyjaciółce, za to że ta odbiła cudzego męża, zostałyby jednak pochowane wraz z samozwańczo ogłoszoną ich właścicielką, a tym samym naszą prababcią, która tak bardzo wtedy z powodu zdrady pradziadka cierpiała? Nie musiałyby wiedzieć o jej hańbie następne pokolenia, nie zakładałyby kolczyków także prawnuczki, jak na złość, w dniu ślubu. Historia sama wytyczyłaby swój koniec. Nie wiem, czy kiedykolwiek o tym myślałaś, ale własnej śmierci nie da się rozłożyć na pokolenia. Wypełnia zlęknione serce od momentu zauważenia jej zagrożenia, zostaje tylko z jednym człowiekiem zaś do samego końca i to wszystko nie trwa ani sekundy dłużej, niż trzeba. Nie trzeba się zatem z pewnością lękać o uczucie pustki w dniu ostatecznym. Już bardziej o to, co po nas w nadmiarze zostaje. A jednak dopiero po rozmowie z tobą, wróciłam do swojego mieszkania kipiąca pewnością tego, że nie chcę być zapamiętana. Jeśli pamięć bywa dziurawa, albo zwyczajnie krótka, to ja chciałam być tym, co niewarte jej zapełnienia lub kultywowania. Jak ciekawie byłoby żyć tylko przez chwilę, dajmy sobie łaskawie pół wieku, a potem skonać w pamięci wszystkich i ustąpić miejsca następnym historiom. Niech sprawiedliwości stanie się zadość, niech teraz popiszą się inni. Z pewnością istniały żywoty warte spisania, ludzie, których życie wyznaczało kierunek kolejnym. Nie chciałam być jednak dla nikogo wzorem. Wolałam zeskoczyć z konia w galopie, albo kopnąć w tyłek tego, co powiedział, że trzeba mierzyć wysoko. Co ze szczęściem? Takim głupim, cielesnym, lepkim jak roztopione na palcach lody. Beztroskim jak wakacje, po których nie zaczyna się szkoła. Słonym od potu, gorzkim od dymu papierosów, mokrym od łez, głośnym jak mój własny śmiech. Tym miksem zapełniłabym nam dni i pusto by wcale nie było. Samotnie też nie. To chyba dobrze. Katarzyna Woydyło (ur. 1992) – absolwentka filologii germańskiej na Uniwersytecie Śląskim i Kursu Pisania Powieści KMLU. Jej opowiadania opublikowane zostały w "Stronie Czynnej", "Tlenie Literackim" oraz w "Epei. Piśmie literackim." Mieszka w Zabrzu.

  • Jakub Ząbkiewicz – pięć wierszy

    z okazji urodzin rzeźnik przyjechał w samą porę wczesna zima śnieg do kostek niedługo moje urodziny ojciec ostrzy nóż osełką ostrzałką do siekiery lecą iskry jak salwa seria strzałów wiem co to strzał oglądałem westerny po których nosiło mnie nad staw gdzie pasła się siwa koza i stary kozioł przeżuwał mlecze i pozwalał trzymać się za rogi wkrótce dzień dobiegał końca wbito ostrze falą strumień krwi już wpływa do studzienki po urodzinach zostało trochę mleka i mięsa na przyrost kości szkielet z dwustu sześciu kości wydanych na pośmiewisko przyglądała się moim żebrom jedno z nich lewe wygięte wystaje niemalże przebija skórę pod którą jedna nerka gorzej pracuje otwierała moje usta paszczę zwierzęcą trzydzieści dwa zęby nieco żółtawe dla których śliniła się boże jak ona całuje zajrzała mi w czaszkę rozklekotaną odchodząc jak ona odeszła bez moich kości niepozbieranych *** będzie jej bardzo ciężko tobie też co pomyślisz o niej jutro kiedy wszystko jedno tylko nie dzwoń dzwonkiem do drzwi zostań na zewnątrz nawet nie czekaj nie odchodź nie ma dokąd wewnątrz nawet tu nie zawsze słuchaj siebie ale kiedy będzie lekko zadzwoń prędko aby odebrać resztę rzeczy żebyś ujrzał w drzwiach na własne oczy czym jest męskość *** płaczę bez łez w koronie drzewa na gałęzi wieszam się jak było mi dane i myślę czemu nie jestem taki jak inni i proszę boga panie boże i przepraszam proszę pana że łamię czyjąś gałąź czereśni czerwonych aż czarnych jak sińce na udach po upadku z wysokości i śmieję się do pani bo ja tylko pachtowałem i nie miałem zamiaru zabijać się w trawie we śnie kiedy śpię *** lżej nie będzie tego jestem pewien albowiem pan chłoszcze każdego kogo za syna przyjmuje nie przejmuj się moją stratą uszczypnij mnie i moją własność wszystko jest zmyślone przemija i przepada wyobraź sobie umierasz i rodzisz się na nowo od początku w nieskończoność bez końca chłostany za każde przewinienie tego nie jestem pewien akurat tego nie wiem czyim synem jestem Jakub Ząbkiewicz (ur. 1996) – publikował w formie papierowej w “Akancie” oraz “Epei”, a w formie internetowej w “E-elewatorze” oraz w “Odrze”. Sporadycznie zajmuje się produkcją filmową i organizacją festiwali filmowych. Mieszka w Katowicach.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page