top of page

Tomasz Dalasiński – Kiedyś w naszej wsi



Kiedyś w naszej wsi

Kiedyś w naszej wsi, na długo przed tym, zanim w każdym domu na cały głos zaczęły grać kolorowe telewizory, zanim TIR-y przywiozły do gminy pierwsze plastikowe torby z logami zachodnich firm, zanim disco polo wdarło się na wesela i festyny, ludzie ubierali się tylko w jednym sklepie odzieżowym i wszyscy wyglądali tak samo: chłopy w płóciennych, szarych spodniach na szelkach i lnianych koszulach, baby w poliestrowych, niebieskich fartuchach w kolorowe kwiaty i wzorzystych chustkach na głowie, i nieraz zdarzało się, że się przez to sobie nawzajem mylili. Szedłeś drogą, widziałeś kogoś z daleka – „No dzień dobry, panie Gienku!”, krzyczałeś do niego, a potem spostrzegałeś, że to nie Gienek z Kolonii, tylko Staszek z Hubów, i było ci głupio, żeś go nie poznał. Stałaś w geesie w kolejce za inną klientką, byłaś na sto procent pewna, że to Jadźka spod kościoła, nachylałaś się więc nad nią konfidencjonalnie i szeptałaś do ucha: „Pani Jadziu, a słyszała pani, co też ta Krysia od Michała nawywijała z listonoszem?”, a wtedy Jadźka odwracała się i nagle okazywała Krysią, i musiałaś w sekundę uciekać ze sklepu, nie zrobiwszy sprawunków. Szłaś zimą do szkoły po syna, łapałaś opatulonego kurtką po ojcu huncwota za rękę i ciągnęłaś za sobą, i dopiero w domu orientowałaś się, że to nie twój Leoś, tylko Witek spod lasu i teraz musisz go odprowadzić, a potem szukać po wsi swojego, bo pewnie wziął go przez przypadek ktoś inny. Tych pomyłek było tak dużo, że w końcu w ogóle przestano się im dziwić i na nowo zdziwiono się dopiero, kiedy doszło do tego, że jeden facet pomylił żonę ze szwagierką i z tego pomylenia po kilku miesiącach urodziło się coś, z czym trzeba było sobie później z niemałym trudem radzić. Na szczęście każdy zainteresowany, z księdzem proboszczem włącznie, przymknął na sprawę oko i wszystko rozeszło się po kościach.
À propos kości – naprzeciwko sklepu z odzieżą był cmentarz. Ludzie zawsze śmiali się, że najpierw idziesz kupić w sklepie ciuchy na doczesność, a potem nie wiadomo kiedy ładują cię w ciuch ostatni, drewniany, i w tym drewnianym ciuchu na cmentarzu spędzasz sobie wieczność. Cmentarz był mały, ciasny, jakby wymyślony przez kogoś, kto nie wierzył, że martwych będzie tu o wiele więcej niż żywych. Każdy grób stał zaraz obok drugiego, chyba po to, żeby ludzie po śmierci mogli leżeć tak blisko siebie, jak za życia mieszkali: płot w płot, ściana w ścianę. W najstarszej części pomniki były tak ściśnięte, że babki na Wszystkich Świętych narzekały, że nie ma jak między nimi przechodzić, żeby postawić znicze. Ale zawsze znalazł się jakiś sprytny, co mówił: „Człowiek za życia w jednym pokoju się mieścił, to po śmierci dwóch metrów mu wystarczy”.
Na samym końcu cmentarza, w rogu, w lewo od głównej alejki, był grób bez tabliczki, całkiem zapadnięty, wyglądający, jakby go ktoś porzucił, a ziemia już dawno zdążyła wyssać z niego wszystko, co w nim było. „To ponoć ten grabarz”, mówiła raz sąsiadka, „co się po pijaku sam do dołu wsadził, jeszcze przed wojną”. „A to czasem nie ten handlarz”, gadała inna, „co jednemu we wsi ukradł, a drugiemu sprzedał, a potem go ludzie rozliczyli po swojemu?”. Nikt nie wiedział, kto tam naprawdę leżał, i czy w ogóle ktoś. Ja sądziłem, że to miejsce dla tych, co nie zdążyli dostać swojego ostatniego ciucha. Dla tych, którzy przechodzili z rękoma w kieszeniach przez tę naszą wieś i nagle znikali w mroku jakiejś niezałatwionej sprawy. Może to i głupie, ale zawsze wydawało mi się, że ten bezimienny, zapadnięty grób był najuczciwszy ze wszystkich. A może to był po prostu grób nas wszystkich?
Ten cmentarz okoliczni kojarzyli z tego, że od niepamiętnych czasów na nim straszyło. Nikt nie wiedział, co straszy – jedni powiadali, że to duch wisielca, inni, że pobita na śmierć żona, którą zazdrosny mąż przydybał w łóżku z kochankiem, jeszcze inni, że to zmarłe przed chrztem niemowlę, a niektórzy, że facet, który zginął tragicznie, potrącony przez ciężarówkę, gdy szedł pijany skrajem jezdni. Te strachy były jak pogoda – zmienne, zależne od pór roku i nastroju wsi. Zimą, kiedy noce były długie, a światło księżyca kładło się na śniegu jak mleko wylane z garnka, ludzie przysięgali, że widzieli ducha kobiety w białej sukni. Szedł między grobami, jakby kogoś szukał, a potem znikał w cieniach drzew. Wiosną, gdy ziemia się budziła, a wiatr przynosił zapach wilgotnych liści, opowiadali, że z cmentarza słychać płacz i głos dziecka wołający matkę. Ale każdy najbardziej bał się letnich nocy, kiedy powietrze było duszne i gdzieś w oddali grzmiało. Wtedy na drodze wiodącej na cmentarz ukazywał się podobno ten nieszczęsny pijak. Stał w rozkroku, w ciemnej marynarce, której połę rwał wiatr, jakby bez końca próbował przejść na drugą stronę, tej drogi i tego świata. Krzyczał coś niewyraźnie, a gdy ktoś odważył się podejść bliżej, okazywało się, że nikogo tam nie ma, tylko pusta droga i trawa kołyszące się w takt cichego śmiechu świerszczy.
Straszyło tak noc w noc za wyjątkiem dnia Wszystkich Świętych, bo wtedy, jak wiadomo, wszyscy święci schodzą na ziemię i przeganiają złe moce, więc nie ma się czego bać nawet na cmentarzu. Straszyło tak noc w noc i mało kto z miejscowych decydował się chodzić na cmentarz po zmroku, a kiedy wybrał się tam ktoś z przyjezdnych, więcej nie wracał – nie tylko na cmentarz, ale i w ogóle do wsi.
Kawałek za cmentarzem w latach siedemdziesiątych pobudowano knajpę. Na parterze ulokowano pomieszczenia techniczne, a na piętrze część użytkową. Schody na zewnątrz w ogóle nie zapowiadały tego, co czekało człowieka w środku – były betonowe, wąskie, jakby zrobione w pośpiechu. Wieczorami chłopcy z okolicy malowali na nich chamskie graffiti, wypisywali imiona swoich obecnych i byłych (tych ostatnich z dopiskami typu „to kurwa” albo „każdemu ssie pałę”), pili wódkę, tłukąc butelki tak, że strach było chodzić, żeby się nie pokaleczyć, i palili szlugi, gasząc pety na barierkach zespawanych ze starych metalowych rur. Te barierki dawno pordzewiały od deszczu i wilgoci, przez co zawsze kleiły się do rąk, jakby sama knajpa chciała cię tu zatrzymać.
Schody prowadziły do drzwi, które bardziej przypominały wejście do zaplecza magazynu niż do miejsca, gdzie ludzie mieli pić i zapominać. Ale jak już je otworzyłeś – trafiałeś do innego świata.
W środku wszystko błyszczało. Sople zwisające z plastikowego żyrandola, który miał udawać kryształ, kręciły się od dymu papierosowego. Na ścianach przesadzona, bordowa tapeta w złote prążki wprowadzała atmosferę przedwojennego bistro. Stoliki z laminatu, który zdążył się powycierać na rogach, szerokie i wygodne, zachęcały, żeby przy nich usiąść. Te stoliki obsiadali wyłącznie miejscowi – chłopy w waciakach, które rzucali na oparcia krzeseł, i baby w kwiecistych sukienkach, co zawsze wydawały się za ciasne. Siedzieli tam, jakby czas się zatrzymał. Chłopy stukały się kuflami, a baby mieszały herbatę w szklankach z metalowymi koszyczkami, choć herbaty nikt naprawdę tam nie pił. Na blatach obok kufli stały talerzyki z zakąskami – śledź w oleju, kawałek kiełbasy, ogórek kiszony, noc w noc ten sam zestaw. Barmanka, Halinka, krążyła między stolikami jak duch – była młoda, ale jej twarz wyglądała tak, jakby zapamiętała więcej smutków niż powinna. Czasem przysiadała się na chwilę do któregoś stolika, opierając rękę o biodro, i śmiała się cicho takim śmiechem, o którym od razu wiedziałeś, że za chwilę się urwie.
Byłem kiedyś w tej pijalni z ojcem. Ojciec zamówił piwo i dwie pięćdziesiątki, a dla mnie wziął colę z lodem w takiej szklance, z jakich w Dynastii raczono się whisky. Jej smak pamiętam do dziś i mogę przysiąc, że już nigdy potem nie piłem tak pysznej coli z lodem.
W ogóle cola była wtedy napitkiem świątecznym. Na co dzień, jeśli chcieliśmy się z kolegami czegoś napić, kupowaliśmy w sklepie na górce oranżadę za pięćdziesiąt groszy. Oranżada miała pojemność jednej trzeciej litra – niby niedużo, ale była tak nagazowana dwutlenkiem węgla, że jako ośmio-, dziewięcioletni chłopak zawsze miałem problemy z wypiciem jej do końca, bo ulewało mi się nosem, przez co koledzy się ze mnie śmiali, że jestem miękka faja. Ale śmiali się tylko do czasu, bo każdy z nas miał swoją kolej na to, żeby oranżada zagrała na jego nosie. Jednemu wyskakiwało bąbelkowe beknięcie na całą wieś, innemu coś chlapnęło na koszulkę, co jeszcze wczoraj była czysta i wyprasowana przez matkę. Oranżada była naszym wspólnym sprawdzianem – kto wypije ją szybko, bez przerw, kto wytrzyma gaz, kto nie pęknie pod presją. Tylko że w tej grze zawsze ktoś pękał.
Sklep upadł w drugiej połowie pierwszej dekady trzeciego tysiąclecia, kiedy w mieście powiatowym otwarto Biedronkę i ludzie masowo zaczęli kupować w niej wszystko, co potrzebne, z lokalnych handelków korzystając tylko w sytuacjach awaryjnych. Wtedy przestaliśmy pić oranżadę, a zaraz potem zaczęliśmy pić piwo.
Bo piwo piło się już za małolata. Jedno, dwa, trzy, czasem więcej, zwłaszcza w wakacje. Pić chodziło się zwykle za szkołę – w tamtych czasach szkoła nie miała monitoringu, a poza tym nikogo nie obchodziło, co młodzież tam robi, dopóki nikomu nie działa się krzywda.
Zaraz za szkołą był stary sad, w którym drzewa rosły jak chciały, bez porządku i planu. W lecie pachniało tam jabłkami i trawą, w zimie było pusto i cicho, jakby cały świat zapomniał, że to miejsce istnieje. To tam, za tymi chaszczami i rozlatującym się płotem, rozgrywały się pierwsze dramaty dorastania. To tam smakowało się życie, które pachniało metalem kapsla i lekko kwaśnym aromatem taniego piwa.
Piwo kupował zawsze ten, kto wyglądał najdoroślej. Najczęściej Graboś, bo już w siódmej klasie wysypał mu się wąs. Ekspedientka nawet o dowód nie pytała, bo i po co? Na wsi każdy wiedział, że młodym lepiej sprzedać jedno piwo, niż żeby potem kombinowali i kupowali coś gorszego. Graboś wracał z triumfem, trzymając w ręku siatkę z butelkami albo puszkami, a reszta czekała za płotem, śmiejąc się i rzucając kamieniami do kałuż.
Pierwszy łyk zawsze był najgorszy. Zimne, gorzkie, jakby język nie wiedział, co z tym zrobić. Ale potem człowiek się przyzwyczajał. Przychodziło rozluźnienie, lekkie szumy w głowie, a razem z nimi odwaga, żeby powiedzieć coś więcej, żeby rzucić hasło, którego nie odważyłoby się rzucić na trzeźwo. I nagle rozmowy zaczynały płynąć, jakby tym otwarciem piwa otwierało się jakieś ukryte w sobie drzwi.
Jednego razu, kiedy wypiliśmy po kilka piw, przydarzył się incydent – dwaj kolesie pobili się o dziewczynę. Najpierw w ruch poszły pięści, a po chwili wszystko, co wpadło im w ręce: zamienione w tulipany butelki po browarach, połamana kostka brukowa, sztachety wyrwane z płotu, a nawet kosz na śmieci. Polała się krew, zbiegli się ludzie, przyjechała policja i pogotowie, jednemu trzeba było zszywać skroń – a dziewczyna tylko stała i się śmiała, jacy to oni głupi.
Piwo piło się też w dni mroźne i śnieżne, to było najlepsze. Ziąb, pizgawa, my opatuleni jak ruskie cary, łapy w grubych rękawicach zaciśnięte na aluminiowych puszkach – i dalej, pijemy, nie czując żadnego smaku, tylko to, jak zimno rozchodzi nam się po językach i gardłach. Chcieliśmy już wtedy być dorośli, chcieliśmy, zamiast chować się po winklach, na legalu wpaść do knajpy i wypić na stojaka browca z pięćdziesiątką, tak jak robili to nasi ojcowie, ale zanim doszliśmy do wieku, który by nam na to pozwolił, knajpę zamknięto.
W tym okresie w ogóle zamknięto bardzo wiele miejsc. Bar, dwa sklepy, poczta, kiosk Ruchu – wszystko to padło, a w najlepszym razie podupadło, w latach dziewięćdziesiątych albo na początku dwutysięcznych. W pełni swojego blasku ostała się tylko szkoła, którą od likwidacji uratowały dobre stosunki (na różnych, jak mówiono, poziomach) dyrektorki z wójtem, i kościół parafialny. Kościół zresztą był nieśmiertelny. Zdawało się też, że był odwieczny, chociaż przecież każdy z nas znał historię wsi na tyle dobrze, że wiedział, że drewnianą świątynię wzniesiono w połowie osiemnastego wieku, a tam, gdzie stanęła, wcześniej nie było zupełnie nic, rosła trawa, pasły się krowy, tyle. Sam Kościół, tym razem wielką literą, również zdawał się czymś pozbawionym wyraźnego momentu wyjściowego, czymś, co trwało od początku świata i od początku świata dyktowało rytm dni, nocy, miesięcy i lat, rytm narodzin i śmierci, rytm pracy, posiłków, odpoczynku i miłości. Mimo że Kościół w pewnym momencie dziejów założył Chrystus, a przedtem go nie było i na świecie wierzono w różne inne rzeczy (u nas na przykład w drzewa, strumienie, płanetników, południce i dziwożony), to i tak, gdyby spytać kogokolwiek, od kiedy istnieje Kościół, usłyszałoby się: „od zawsze”.
Kościół był jak skała – nie do ruszenia, niezależnie od tego, co się działo we wsi. Burze przemian ustrojowych, odpływ młodych do miasta, zamykane sklepy – kościół trwał mimo tego wszystkiego. Jego drewniane ściany, pociemniałe od wilgoci i czasu, patrzyły na wieś z góry, jakby chciały powiedzieć: „Widziałyśmy więcej niż wy wszyscy razem wzięci”.
Ale ta skała powoli okazywała się naga, z każdym dniem mocniej wykorzeniała się z niej roślinność. Na msze przychodziło coraz mniej ludzi, a większość z nich wracała do domu z uczuciem, że nic już nie jest takie, jak kiedyś. Nawet procesje – kiedyś huczne i kolorowe – zaczęły przypominać marne resztki dawnej świetności. Kilka osób z feretronami, paru chłopców w komżach – a reszta wsi patrzyła zza firanek, jakby nie chciała brać udziału w czymś, co już dawno przestało do nich należeć i do czego oni już nie należeli inaczej niż z przyzwyczajenia.
Kościół trwał, bo musiał trwać. Ale jego blask – ten, który kiedyś przyciągał całą wieś jak magnes – pomału gasł, jakby ktoś stopniowo przykręcał światło w tej starej, niezniszczalnej lampie, która kiedyś rozświetlała każdą niedzielę i każdy dzień świąteczny.
Dwieście metrów w linii prostej od kościoła stał walący się dom z czerwonej cegły, zbudowany jeszcze za Niemca. W tym domu mieszkał Jędrek, stary kawaler, dziwak, wielbiciel zachodniej muzyki i znany w całej gminie elektronik-amator. Ludziska przynosili mu uszkodzone radia, telewizory, magnetowidy, ba, nawet odkurzacze i pralki, a on to wszystko naprawiał za symboliczne pieniądze i jeszcze się cieszył, że może pomóc. Jędrek był dobrym kolegą proboszcza, często wpadał na plebanię na obiad i kawę, ale do kościoła nie chodził, bo mówił, że Bóg nie jest mu do niczego potrzebny, a i on Bogu raczej też nie. Poza proboszczem z nikim nie utrzymywał kontaktów innych niż biznesowe, unikał przypadkowych spotkań z ludźmi i nie bywał nigdzie poza miejscami, w których bywać siłą rzeczy musiał, a gdy już zdarzyło się, że znalazł się z kimś sam na sam, lubił opowiadać niestworzone historie o silnikach jonowych, kwarkach, kwazarach, mikrograwitacji albo kolonizacji Księżyca i Marsa.
Jędrek był jak postać z innego świata – trochę jakby wyciągnięty z filmów science-fiction, których nikt wtedy w naszej wsi nie oglądał. Jego opowieści były równie fascynujące, co przerażające. Nie rozumieliśmy go, ale słuchaliśmy z otwartymi ustami. Było w nim coś, co przypominało nam, że jest większy świat, że nasza wieś, nasz kościół, nasza codzienność to tylko mały wycinek czegoś ogromnego. Słuchaliśmy go, a potem wracaliśmy do swoich zajęć – do pól, do szkoły, do sklepu – i próbowaliśmy zapomnieć o tym, co Jędrek mówił, bo ta jego wiedza była za ciężka, za wielka, za głęboka.
Dopiero po latach zrozumiałem, że Jędrek czytał namiętnie prenumerowane od lat osiemdziesiątych „Wiedzę i Życie” i „Młodego Technika”, a później, poznawszy świat, którego nikt poza nim tutaj nie znał, zapragnął być kimś więcej niż naprawdę był, i że on się w tej naszej wsi dusił, że nie potrafił zmieścić się w tej ciasnocie, a mimo tego uparcie mieszkał w domu po matce, jakby sparaliżowała go dziwna siła niepozwalająca ruszyć się z miejsca – siła, która, jak zauważyłem dużo, dużo później, sparaliżowała tu niejednego.
Zaraz za domem Jędrka zaczynały się pola, w dawnych czasach folwarczne, w nowszych pegeerowskie, a w moim dzieciństwie pospiesznie, chaotycznie i za bezcen wyprzedawane okolicznym bambrom. Na tym polu lisy miały swoje jamy i strach się tam było zbliżać. Raz zobaczyłem, jak lisica wnosi do środka jednej z takich jam upolowanego gdzieś kurczaka, a z wnętrza nieśmiało wychylają się pyski jej młodych czekających na posiłek. Lisy namiętnie kradły wtedy gospodarzom kury, naszych z tego nie wyłączając. Przeganialiśmy je widłami, ale nie po to, żeby zrobić im krzywdę, tylko po to, żeby ocalić żywy inwentarz. Zawsze patrzyłem na to w jeden i, jak mi się zdawało, jedyny właściwy sposób: jeśli lisy porwą nam kury, nie będziemy mieli co jeść. Ale wtedy, gdy zobaczyłem lisicę karmiącą młode, dotarło do mnie, że z jej perspektywy świat wygląda zupełnie inaczej, to znaczy dokładnie tak samo jak mój: jeśli ona nie porwie nam kury, głodować będą jej dzieci. Wzruszyło mnie to i nawet powiedziałem o tym dziadkowi, on jednak momentalnie wybił mi wzruszenie z głowy gumiakiem z blaszanym podbiciem.
Jakiś czas później dziadek zabrał mnie na to pole, żebym pomagał mu w zarobkowym zbieraniu ogórków. Płacili wtedy trzy złote za kilogram i może nie szło się tam za bardzo obłowić, ale dorobić już jak najbardziej. Byłem kilkuletnim gówniarzem i nie chciało mi się pracować. Był środek wakacji, wołałem pograć w piłkę albo pobawić się zużytymi bezpiecznikami topikowymi w inwazję obcych na Ziemię, więc dziadek, żeby zachęcić mnie do roboty, przypiął mi do koszuli odznakę Zasłużony dla Łączności, którą kilka tygodni wcześniej otrzymała z rąk jakiejś szychy moja matka pracująca w centrali gminnej jako telefonistka, i powiedział, że to order dla tych, którzy wyrabiają dwieście procent normy, a on mi go daje „na zaś”, wierząc, że go nie zawiodę. Z tamtego dnia nie pamiętam za wiele, ale pamiętam dobrze, że tę odznakę bardzo szybko zgubiłem. Było mi głupio, strasznie głupio i długo jej szukałem, lecz przepadła jak kamień w wodę. Wiele razy potem myślałem, żeby tam wrócić i spróbować ją znaleźć. Matka co prawda ani razu się o nią nie upomniała, ale nie mogłem sobie wyobrazić, że strata tak cennej i pięknej rzeczy pozostawała dla niej bez znaczenia. Nigdy jednak nie odważyłem się tam pójść – raz, że bałem się lisów, a dwa, że pole należało do Wiśniewskiego, teraz już świętej pamięci, który był tak zazdrosny o to, czego się w pocie czoła dorobił, że do intruzów potrafił nawet strzelać z wiatrówki.
Odznaka jednak nie mogła się zdematerializować, byłem tego pewien, i dlatego dziś, prawie trzydzieści lat po jej utracie, stercząc pod kościołem na mszy z okazji pierwszej komunii syna kuzynki i strasznie się nudząc przeciągającą się w nieskończoność ceremonią, postanowiłem pójść na to pole i poszukać zguby. Poszedłem więc, podgiąłem rękawy marynarki i jeden po drugim przeczesywałem kiełkujące buraki cukrowe, którymi obsiany był zagon, a kiedy dostrzegłem coś, co ładnie błyszczało w majowym słońcu, klękałem, podnosiłem i sprawdzałem, czy to aby nie to. Jak śmiesznie musiało to wyglądać z boku: prawie czterdziestoletni facet w garniturze klęczący w polu i grzebiący palcami w ziemi, najpierw uśmiechający się do siebie, a po chwili spluwający w złości i kopiący grudkę ziemi wyglancowanym półbutem. Głupi człowiek, który, na moment zyskawszy nadzieję, naraz orientuje się, że, jak zwykle, nic mu w życiu nie wyszło.


Kiedyś w naszej wsi (2)

Kiedyś w naszej wsi było tak, jak było: chłopy lubiły popić i przylać swoim babom kułakiem, baby milczały i dalej za dnia gotowały im zupę, a nocami dawały wiadomo czego, dzieci słuchały matkoojców i księży, nic się nie odzywając nawet wtedy, kiedy to, czego słuchały, nijak miało się do ich oczekiwań względem życia (bo przecież dzieciom, tak jak rybom, nikt nigdy nie dał głosu), zwierzęta gospodarskie istniały po to, żeby robić na ludzi, a potem paść z wycieńczenia, natura była wciąż trochę dzika i nierozpoznana, przez co ludziska bali się leśnych ostępów, rzecznych den i burzy z gradobiciem, a Bóg patrzył z góry na ten mały świat okiem na pół przymkniętym, więc chyba łaskawym – a może nie patrzył wcale, bo miał ciekawsze sprawy, ale każdemu pasowało, żeby było, że patrzy, bo jak patrzy i nie grzmi, to znaczy, że aprobuje. No więc kiedyś w tej naszej wsi było tak, jak było, aż któregoś dnia jak coś nie huknęło, nie rąbnęło, jak się wszystko nie odmieniło, nie odwróciło, i teraz już nie jest tak, jak było, ale jest, jak jest.
Na niedługo przed tym huknięciem i przed tym odwróceniem zdarzyła się taka historia, którą sobie przypominam, stojąc po pas w krzaczorach nad kanałem łączącym Gopło z Wisłą, dawniej spławnym, dziś szerokim na ledwie półtora metra i głębokim na pół, nad który często przychodziliśmy z dziadkiem, szacując na podstawie ilości wody, czy latoś dotknie nas susza, a nad który ja dzisiaj przyszedłem sam, do końca nie wiedząc, po co. No ale przyszedłem, jestem, stoję nad tym kanałem, patrzę na gładką, nieruchomą powierzchnię, rozdrapuję świeże jak pierwsze poranne promienie słońca ukłucie komara na lewej łydce (rozdrapuję je, ale wcale nie jest mi po tym lepiej, bo żeby było lepiej, potrzeba czasu; w ogóle, żeby było lepiej, zwykle potrzeba czasu), i przypominam sobie o starym Raćce, małorolnym spod lasu, który w sumie wcale nie był stary, bo ledwie co przekroczył sześćdziesiątkę, a jednak, gdy mówiło się „Raćko”, zawsze przed nazwiskiem dodawało się przymiotnik „stary” – jakby ta starość była bardziej stanem jego ducha niż metryki. Może dlatego, że chodził powoli, jakby każdy jego krok odmierzał czas, który mu jeszcze został. A może dlatego, że miał w sobie coś, co przypominało ludziom dawnych dziadów – tę dziwaczną samotność, która nie umiała, a może wcale nie chciała, znaleźć sobie towarzystwa.
O tym Raćce opowiadali, że raz ukłuł go komar. Niby nic nadzwyczajnego, tym bardziej że mieszkał tam, gdzie mieszkał – pod lasem przecież komary musiały żreć go na potęgę. Ale ten jeden raz był zupełnie inny od pozostałych i ostatecznie okazał się opłakany w skutkach, ponieważ w trzy dni po feralnym ukłuciu Raćko zawinął się z tego świata. Co prawda nikt nigdy nie udowodnił w sposób niezbity, że komar miał jakikolwiek wpływ na śmierć Raćki – Raćko od dawna mógł być na coś chory, ta jego choroba, nierozpoznana i nieleczona, mogła postępować, aż w końcu doprowadziła do zgonu – ale tutejsi lubili twierdzić, że tak właśnie było, bo dzięki temu mogli utrzymywać trochę dla nich chyba podniecający, a na pewno działający wybitnie dydaktycznie, pierwotny lęk przed przyrodą, z którą, jak widać, wcale nie było żartów. Przyroda jest dobra, ale czasem z nieznanych przyczyn potrafi człowiekowi zaszkodzić, a w skrajnych przypadkach nawet zabić go na amen. Jakby na moment zapominała, że człowiek to przecież też jej część, taka sama jak sosna, która pnie się w górę, jak rzeka, co płynie do morza, jak wróbel, co wydziobuje zboże spomiędzy ziaren piasku. A może wcale nie zapomina, może po prostu próbuje postawić nas do pionu, przypomina, kto tu rządzi, kto rozdaje karty? Byli tacy, co na wszelki wypadek po Raćkowej śmierci zaczęli palić świece w oknach i modlić się wieczorami nie tylko za dusze swoich bliskich, ale też za to, żeby natura im wybaczyła. Ci, którzy te świece palili i ci, którzy uważali, że to przesada, zgodnie twierdzili, i podobno twierdzą do dzisiaj, że do przyrody należy podchodzić z szacunkiem i daleko posuniętą ostrożnością – i taką właśnie lekcję można sobie, jeśli w ogóle ma się na takie rzeczy ochotę, wyciągnąć ze śmierci Raćki.
Z jeszcze dalej posuniętą ostrożnością, można powiedzieć: z ostrożnością do kwadratu, należy jednak podchodzić do ludzi. Jakieś pięć kilometrów na południe od Raćki mieszkał swego czasu Edward M., którego wszyscy we wsi znali, bo mimo siedemdziesiątki na karku był wiecznym kawalerem, jedynym w tym wieku bezżenkiem w okolicy, a poza tym, a może przede wszystkim, ocaleńcem z obozu w Gusen, gdzie przez dwa lata w skwarze lipca, w mrozie stycznia, niedoubrany i niedożywiony pracował przy wydobywaniu kamieni. Gadano, że obóz na zawsze zmienił mu głowę i że od powrotu z Gusen Edward nigdy już nie był taki jak dawniej. „Zamknięty człowiek, jakbyś go kluczem na cztery spusty przekręcił” – mówili o nim. Bo Edward wrócił nie tylko chudszy i z poszarzałą skórą, ale i z tą pustką w oczach, która nie raziła wprost, ale jakby ciągnęła cię za kark i zmuszała, żebyś odwrócił od niej wzrok. Z ludźmi rozmawiał mało, ale za to z ptakami – ciągle. Siadał pod dębem na miedzy, wyciągał suchą bułkę z kieszeni i rzucał kawałki pod nogi. Wrony go lubiły, szpaki jeszcze bardziej, a wróble to już w ogóle się nie bały, siadały mu na butach i czapkach. Raz nawet, jak wracał przez wieś z takim wróblem na ramieniu, jakiś dzieciak krzyknął: „Człowiek ptak!”. I tak już na niego wołano – nie Edward, nie M., tylko Człowiek ptak.
Żył w odosobnieniu. Żył w tym odosobnieniu tak sobie, ni to w biedzie, ni to w luksusach, gospodarując na trzech hektarach, hodując na własne potrzeby krowę żywicielkę i nikomu, absolutnie nikomu nie przeszkadzając. Edward miał tylko jedną, ale za to poważną, wadę: nie chodził do kościoła. Podobno w Gusen pogniewał się na Boga, i tak się przez kilka lat gniewał, aż w końcu przestał, bo uznał, że właściwie nie można gniewać się na kogoś, kogo nie ma. I kto wie, czy właśnie nie z powodu swojego niezwerbalizowanego nigdy ateizmu w niedzielę odpustową tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego czwartego roku został napadnięty na łące, kiedy przepalowywał krowę, przez sześciu pijanych w sztok chłopaków z Hubów, czyli przyrośliska głównej części wsi. Szturchali Edwarda, krzyczeli, że taki bezbożnik jak on nie powinien łazić po ziemi, że wszystko powinno mu się zabrać, poczynając od tej nieszczęsnej krowy. Jeden złapał za łańcuch i zacząć mućkę ciągnąć w swoją stronę. Edward zareagował i odepchnął chłopaka, a wtedy to już samo poleciało: któryś przewrócił Edwarda na trawę, któryś zadał pierwszy cios, któryś dał mu kopniaka w żebra. Edward próbował osłaniać twarz rękami, ale na próżno. Po kilku sekundach bicia najwyższy z bandy chwycił leżący nieopodal kamień i uderzył Edwarda w skroń. Poleciała krew, Edward zamknął oczy – jak miało się wkrótce okazać, na zawsze. Chłopcy otrzeźwieli i w ułamku sekundy zrozumieli, co zrobili. Dla zatarcia śladów puścili krowę wolno, zabrali ze sobą feralny kamień i uciekli. Złapano ich wkrótce, osądzono, wyrazili skruchę, dostali wyroki bardziej niż symboliczne, bo byli młodzi i żaden z nich nie był recydywistą, odsiedzieli swoje i wyszli na wolność. Edwarda pochowano w samym rogu cmentarza, zaraz obok miejsca, gdzie dwadzieścia lat później nowy ksiądz proboszcz postawi dwa toi toie. Podobno na jego grobie co dnia widywano jaskółki, czyżyki i czajki. Nikt natomiast do dzisiaj nie potrafi powiedzieć, co stało się z krową.
Ja, na szczęście, nie mam krowy i nie jestem ulubieńcem ptaków, więc tylko rozdrapuję ten pokomarzy bąbel i wiem, że w najgorszym wypadku zostały mi jeszcze trzy dni życia, a to wcale niemało, żeby wspomnieć o innych, którzy byli, a potem pomarli. I wcale nie muszę specjalnie długo szukać w pamięci – ot, dajmy na to, taki Buba. Buba to oczywiście ksywa, nie nazwisko, a tym bardziej nie imię. Buba był pijakiem. Nikt nie wie, skąd brał pieniądze na wódkę, ale zawsze miał przy sobie ładny pliczek papierów i dlatego uważał, że w każdej sytuacji stać go na to, czego potrzebuje najbardziej. Któregoś razu, krótko przed Bożym Narodzeniem, pojechał w jakiejś sprawie do miasta. Ubrał się jak panicz, na grzbiet wrzucił kożuch, cóż, że tu i tam nadpalony papierosami, tu i tam nadgryziony przez mole i myszy, tu i tam poplamiony piwem – ważne, że z prawdziwej skóry. Na łeb założył czapę, równie skórzaną i równie złachaną jak kożuch, na nogi wzuł odświętne buty, które przetarł szmatą do podłogi, żeby błyszczały jak nowe, do przypinanej w pas saszetki wsadził kilkanaście tysięcy ówczesnych złotych i wsiadł do pekaesu. W drodze zachciało mu się pić, przez okno jelcza zobaczył knajpę, banknotem z Wyspiańskim przekonał kierowcę do zatrzymania pekaesu poza miejscem do tego wyznaczonym, wyskoczył jak oparzony, wparował do wnętrza przybytku i na dzień dobry walnął dwie sety. Jacyś miejscowi przyuważyli, że można gagatka skroić, więc, gdy już się odpowiednio nawalił, wywlekli go za knajpę i kazali wyskakiwać z kasy – a wtedy Buba uśmiechnął się szeroko, pokazując wszystkie braki w uzębieniu, i otworzył saszetkę opróżnioną przy ladzie do zera. Wkurwieni miejscowi zbili go na kwaśne jabłko, a Buba, pijany, a przez to całkowicie znieczulony, wrócił do domu na piechotę. „Zobaczyli gospodarza”, opowiadał potem we wsi, „prawdziwego, bogatego, to chcieli go obrobić. Alem ja ich przechytrzył, wszystko wcześniej przepiłem, i takiego wała ode mnie dostali, o!”, dokrzykiwał, pokazując przy tym gest Kozakiewicza ze słynnej olimpiady.
Buba nie żyje ze trzydzieści lat, za to całkiem niedawno, bodaj dwa lata temu, zmarła stara Konieczna, która do końca życia musiała chodzić po świecie z łatką dziwki. Konieczna wyszła za mąż w wieku dwudziestu dwóch lat i zaraz po zamążpójściu, jak nakazywała nasza lokalna tradycja, zawiązała na głowie chustę. Na jakiejś zabawie na otwartym powietrzu w gorącą lipcową sobotę Konieczna postanowiła zatańczyć z sąsiadem do rzewnej piosenki wygrywanej i wyśpiewywanej przez harmonistę. Jej mąż, zazdrośnik, jakich mało, uznał, że za bardzo się w tym tańcu do sąsiada zbliżyła, podszedł więc do niej i przy ludziach zerwał jej chustę. Na moment zrobiło się tak cicho, jakby harmonista zapomniał, po co trzyma w rękach instrument, a ludzie – jak się oddycha. Konieczna, z rozpuszczonymi włosami, które spłynęły jej na ramiona jak czarny wodospad, nie powiedziała nic. Tylko spojrzała na męża – spojrzała tak, że ten, choć stał dumny i wyprostowany, nagle zaczął się kurczyć. A potem po prostu wyszła z zabawy i wróciła do domu. Pewnie wolałaby wtedy dostać kuksańca, bo o czymś takim wieś pohuczałaby miesiąc, najwyżej dwa, a potem zapomniała; ale o tym, że mąż ściągnął jej z głowy chustę, wieś nie zapomniała nigdy i jeszcze po kilku dekadach okoliczna dzieciarnia pokazywała ją sobie palcami, szepcząc: „Dziwka”, bo przecież tak mówiły o niej ich matki, które z kolei usłyszały to od swoich matek, i nie miało tu znaczenia, że żaden z tych dzieciaków nie wiedział ani tego, dlaczego Konieczna była dziwką, ani tego, co „być dziwką” naprawdę znaczy.
Wieś w ogóle była nadpamiętliwa, zwłaszcza gdy ktoś zrobił coś, za co w jej mniemaniu powinna spotkać go rychła kara boska (bo kiedy ktoś coś osiągnął albo komuś wyjątkowo się powiodło, ta sama wieś milczała jak zaklęta) – i jest taka do teraz. Nie dalej jak miesiąc temu, gdy byłem tu po raz ostatni, spotkałem znajomego, kolegę z podstawówki. Wspominaliśmy przy piwie stare czasy i w pewnej chwili on zagadnął mnie: „A pamiętasz to lato, jak żeście jeździli z Julką rowerami do lasu?”. Julka była moją przyjaciółką, taką pierwszą prawdziwą. Nic poza przyjaźnią nigdy nas nie łączyło, ale wieś, szukając taniej sensacji, bardzo chciała, żeby było inaczej. Mieliśmy w liceum epizod, że postanowiliśmy z Julką spędzić wakacje na sportowo i trzy razy w tygodniu wsiadaliśmy na rowery górskie, jeżdżąc po kilkanaście, czasem kilkadziesiąt kilometrów po polach i leśnych bezdrożach. Ludzie gadali, że my wcale nie jeździmy tam dla rekreacji, ale po to, żeby bezkarnie grzeszyć, czyli, mówiąc bez ogródek – uprawiać tam seks. Znałem wielu takich, którzy z uporem maniaka powtarzali, głównie zresztą za plecami, że zbrzuchaciłem wtedy Julkę, a gdy po dziewięciu miesiącach nie pojawiło się żadne dziecko, z jeszcze większym uporem twierdzili, że wyjechaliśmy na Słowację i zrobiliśmy skrobankę.
I choć na początku te plotki nas śmieszyły, to z czasem zaczęły doskwierać. Julka, dużo ode mnie wrażliwsza na to, co ludzie powiedzą, zaczęła jeździć na rowerze rzadziej, a potem wcale. A ja? Może jeszcze przez miesiąc kręciłem te swoje trasy, udając, że wcale mnie to nie rusza, ale prawda była taka, że ruszało, i to ruszało coraz bardziej z każdą kolejną mijaną na polnej drodze babą, która, widząc, że jadę, nagle milkła i wbijała wzrok w ziemię.
Lata płynęły, Julka wyjechała na studia, później za granicę, ja też opuściłem wieś. I gdy już wydawało mi się, że tamte dziwne historie to melodia dawno zapomnianej przeszłości, kolega, który mi je odświeżył, wypalił, kończąc trzeciego browara: „Ale powiedz mi, Tomek, uczciwie: tamtego lata Julka była z tobą w ciąży, co nie?”. I wtedy przypomniałem sobie, co powiedział mi kiedyś dziadek, siedząc, jak miał w zwyczaju, na drewnianej ławeczce przed domem: „Ludzie, Tomuś, będą gadać zawsze. Jak nie mają o czym, to se wymyślą. A ty się z nich śmiej. Śmiej się i żyj tak, żebyś na końcu mógł się z tego śmiechu przewrócić prosto do grobu”.


Kiedyś w naszej wsi (3)

Kiedyś w naszej wsi życie było jak ostra jazda na naprędce skręconym diabelskim młynie w obwoźnym wesołym miasteczku, który niby jest w porządku, bo zawsze wiadomo, w jakim kierunku będzie się obracał i jeśli dobrze przypniesz się pasami, nic złego ci się nie stanie, co najwyżej dostaniesz zawrotów głowy i zwymiotujesz, ale przecież w każdej chwili może się też zdarzyć tak, że wagonik, w którym akurat siedzisz, wypnie się, odczepi i rąbnie o ziemię z taką siłą, że zostanie z ciebie miazga.
W tym naszym diabelskim młynie wagoniki wypinały się nadzwyczaj często. Pół biedy, jeśli wypinały się właśnie wtedy, kiedy powinny, to znaczy wtedy, gdy temu, który wagonikiem podróżował, zwyczajnie kończył się czas. Gorzej, kiedy wagonik wypinał się komuś, kto, jak się wydawało, powinien pokręcić się na tym diabelskim młynie odrobinę dłużej. Wówczas w wesołym miasteczku zaczynało robić się smutno.
Pamiętam, jak dwunastego marca tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego trzeciego wypiął się wagonik wujka Staszka, faceta, którego kojarzę z tego, że zawsze, ilekroć mnie widział, wyciągał z kieszeni zmiętolone irysy przechowywane tam po to, żeby zabijać nimi gorzki posmak wódki w ustach, i dawał mi jednego. Te irysy smakowały mlekiem i dziką, ostrą słodyczą. Nie lubiłem ich zbytnio, bo właziły między zęby i sklejały usta, ale raz, że matka nauczyła mnie, że nie wypada być niegrzecznym i nie brać od ludzi tego, co dają nam ot tak, z czystego serca, a dwa, że nie za bardzo miałem wtedy dostęp do innych cukierków, więc odwijałem te irysy z papierków, mieliłem je w gębie i połykałem z pewną dozą przyjemności.
Wagonik z wujkiem Staszkiem poleciał jak w filmach: nagle i niespodziewanie, chociaż, też tak jak w filmach, wykręcające się powoli śruby i z każdym dniem osłabiająca się konstrukcja od lat zwiastowały, że tak się stanie. Tyle że nikt z nas na takie zwiastuny nie zwracał najmniejszej uwagi.
Wujka znaleźli w rowie. Wydawało się, że śpi. Tylko że on spać tak po prostu nie potrafił – zawsze kręcił się na tapczanie, jakby szukał dla siebie miejsca, które wcale nie istniało. A tu leżał spokojnie, cicho, jak anioł. Zawsze dużo pił, ale poprzedniej nocy wypił o ten jeden kieliszek za dużo i wtedy przelała się dla niego jakaś czara.
Otwartą trumnę z wujkiem, jak to było w zwyczaju, przed pogrzebem wystawiono pośrodku pokoju, w którym spędził większość swojego życia. Poszliśmy go pożegnać całą rodziną. Leżał w otoczeniu wieńców i wiązanek z zamkniętymi oczami, blady, spokojny, w odświętnym garniturze, w którym za życia nie widziałem go ani razu. Być może był to garnitur pełniący funkcję giezła, taki, jakiego nie wolno zakładać, póki się żyje, bo można sobie nieopatrznie i niepotrzebnie przywołać śmierć. Patrzyłem na niego w tym garniturze i zastanawiałem się, czy w kieszeni spodni albo marynarki nie ukrył swoim zwyczajem jakichś irysów. Przez moment chciałem nawet to sprawdzić, ale ostatecznie dałem sobie spokój, bo jakby to wyglądało, gdyby nagle dzieciak zaczął grzebać trupowi po kieszeniach? Co mogliby sobie pomyśleć żałobnicy? Lepiej, żeby nie pomyśleli nic i lepiej, żebym to nie ja przez swoje głupie zachowanie stał się przypadkowo głównym bohaterem pożegnania wujka Staszka. Zbliżyłem się więc do niego, położyłem dłoń na jego martwej dłoni – i tyle. Nie wiem, czy tamtego dnia naprawdę rozumiałem, co to znaczy, że wujek Staszek nie żyje, czy zdawałem sobie sprawę, że on już nigdy nie wstanie z tej trumny, nie da mi cukierków i że nasze dzisiejsze pożegnanie tym różni się od wszystkich wcześniejszych, że jest nie tylko ostatnie, ale i ostateczne.
Na pewno zdawałem sobie z tego sprawę, bo byłem już sporo starszy, kiedy wypiął się wagonik pana Wojtka, naszego wiejskiego fryzjera. Zawsze bałem się fryzjerów, tak jak inni boją się dentystów, ciemności albo zamkniętych przestrzeni. Do fryzjera trzeba było mnie zaciągać siłą i było tak aż do dnia, w którym poznałem pana Wojtka. Pan Wojtek był gadułą, a do tego potrafił jak nikt inny porozumieć się z dzieciakami, i na fotelu w jego zakładzie czułem się bezpiecznie. Chodziłem do niego przez kilka lat, aż któregoś dnia, kiedy postanowiłem skrócić włosy przed jakimś świętem, zastałem zakład zamknięty.
W oknie wisiała kartka, na której ktoś nakreślił drżącą ręką, że „z przyczyn niezależnych zakład pozostaje nieczynny do odwołania”. Na początku myślałem, że to tylko przerwa, że pan Wojtek zachorował lub wyjechał do miasta, jak to czasem robił, kiedy chciał sobie kupić nową brzytwę albo degażówki. Ale wieczorem matka powiedziała, że pan Wojtek nie wróci. Umarł bez uprzedzenia na stanowisku pracy – podobno dostał ataku serca podczas strzyżenia jakiejś kobiety. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, ciężko odetchnął, zachwiał się i przewrócił, ale nawet wtedy, lądując bez czucia na posadzce z lastryka, nie pozwolił sobie, jak twierdzili oczekujący na swoją kolej klienci, na wypuszczenie z dłoni nożyczek.
Widząc tamten zamknięty zakład, tamtą kartkę w oknie naprawdę poczułem, że czas potrafi rąbnąć człowieka w plecy tak mocno, że człowiek nie ma czym oddychać. Potem takich sytuacji było więcej – więcej było zamkniętych drzwi, kartek i ludzi, którzy już nie wrócą. Był, a potem zniknął beznogi Jaćwierz – facet, któremu sieczkarnia do kukurydzy amputowała nogi aż po kolana, i który potem jeździł po wsi na wózku inwalidzkim. Był, a potem zniknął brodaty Leszek, o którym mówili, że woli chłopaków od dziewczyn. Był, a potem zniknął sołtys Mordka, puszący się swoim stanowiskiem tak bardzo, jakby pełnił funkcję co najmniej prezydenta kraju.
Był, zniknął i nigdy nie miał już do nas wrócić jeden z dalszych sąsiadów, Pietia, którego wagonik wypiął się równie niespodziewanie, co wagonik fryzjera Wojtka. Pietia miał na imię Piotr, ale z pochodzenia był Białorusinem. Jego ojciec, który zresztą sam o sobie nigdy by nie powiedział, że jest z Białorusi („ja ruski cieławiek”, mówił, gdy ktoś go o to zapytał), przyjechał z Sowietów z jakimś drobnym handelkiem, kupił podupadłe gospodarstwo pod lasem i tak tu u nas został. Sam Piotr, choć z Białorusią nie miał już nic wspólnego, choć wychowany był na naszych polach i pod naszym niebem, to wciąż zachował w sobie resztki wschodniej duszy. W głosie miał szorstkość, która brzmiała jak echo długich zim, a w oczach coś, czego nikt z nas nie potrafił do końca zrozumieć – jakby patrzył dalej niż sięgały nasze drogi, dalej niż linia lasu, która dla nas była końcem świata. Mówiliśmy na niego Pietia, bo tak nazywał go ojciec, ale i dlatego, że lubowaliśmy się w wyciąganiu na wierzch bebechów przeszłości, nawet tej dotyczącej poprzednich pokoleń. Pietia dla nas był Białorusinem, a tym samym: był egzemplarzem obcym, a my aż zanadto dawaliśmy mu to odczuć.
Być może właśnie z tego powodu Pietia nie lubił ludzi. Lubił natomiast izolować się od nich i w ogóle: izolować się od świata. Z ludzi trzymał tylko z tymi, których, tak jak on, odsunięto od społeczności. Pamiętam, że raz w lutym, kiedy śnieg zasypał wszystko po kolana, Pietia przyniósł drewno starej, oszalałej Kaśce spod lasu. Nikt jej już wtedy nie odwiedzał, a Pietia pojawił się jak duch, w kożuchu, z toporem na ramieniu. „Żeby ci ciepło było” – powiedział, a potem odwrócił się i zniknął w wirujących płatkach śniegu.
Większość wolnego czasu spędzał tam, gdzie na co dzień nie musiał oglądać nikogo poza sobą – w kościele. Kościół to była dla niego przestrzeń wyłączenia, wyjścia z szarej, brudnej, nużącej codzienności w sferę jakiegoś tajemniczego, pochodzącego nie stąd spokoju i dobra. Nie chodził do kościoła, żeby znaleźć w nim Boga – Boga w ogóle nie szukał i, tak po prawdzie, zawsze uważał, że Bóg, jeżeli w ogóle istniał, również nie szukał jego, bo miał znacznie ciekawsze rzeczy do roboty. Kiedy tylko w kościele pojawiali się wierni, a wraz z nimi ksiądz zakładający te swoje staromodne, śmieszne, damskie fatałaszki i rozpoczynający mszę, Pietia natychmiast wychodził, bo wraz z rozpoczęciem mszy przebywanie w świątyni traciło dla niego rację bytu.
To przez ten kościół zresztą Pietii wypiął się wagonik. Było tak, że któregoś razu, zimą, Pietia wyszedł z kościoła i od razu wpadł w mroźny, styczniowy wiatr. Do domu miał cztery kilometry asfaltem albo niespełna dwa skrótem przez pola. Nie chcąc za długo marznąć, wybrał tę krótszą trasę. Mniej więcej w połowie drogi wypadał staw. Zwykle się go obchodziło, ale dziś, pomyślał Pietia, staw jest skuty lodem i można jeszcze bardziej przyspieszyć podróż, idąc jego środkiem. Pietia zrobił krok, drugi, trzeci i dziesiąty. Był już prawie na drugim brzegu, kiedy nagle pod butem zachrzęścił mu lód, a potem w ułamku sekundy tafla pękła przez całą długość stawu. Pietia momentalnie znalazł się pod powierzchnią. Próbował się ratować, ale kożuch nasiąknął wodą i stał się ciężki, zbyt ciężki. Wpadł w otchłań, budząc uśpione odmęty i strasząc tutejsze ryby. Poczuł, jak jego ciało drętwieje, jak robi mu się zimno. Po minucie czy dwóch stał się prawdziwy cud: Pietia przestał czuć chłód, zaczęło za to wypełniać go przyjemne ciepło. Postanowił oddać mu się w całości.
Na jego zwłoki natknięto się dwa dni później. Widocznie Bóg ukarał go za jakieś grzechy, szeptali potem po kątach ludzie w wesołym miasteczku. Szeptali tak aż do pogrzebu, podczas którego ksiądz proboszcz przytomnie zauważył, że Bóg wcale nie karze nas za grzechy, że to my sami się karzemy we własnych sumieniach, i że jeśli przypuszczamy, że Bóg kogoś pokarał, to znaczy, że sami nagrzeszyliśmy tak bardzo, że boimy się kary – a ten strach przed karą karze nas chyba najmocniej.
Pietia umarł, ale świat bez niego kręcił się dalej, Ziemia w swoim orbitalnym tańcu nie zatrzymała się w dniu jego śmierci nawet na sekundę. Umarł, ale wieś nadal żyła, mimo że ktoś właśnie poniósł w niej śmierć, bo tak to już jest z tą wsią, że nieważne, co się dzieje w jej wnętrzu, jaka powstaje w niej wyrwa, ona w pewnym sensie pozostaje jednolita, stała i niezmienna. Krowy pasły się na łąkach, kury gdakały jak dawniej, a w sklepie u Mazurków rozmawiano o wszystkim, tylko nie o Pietii. Śmierć w wiosce zawsze była czymś, co trzeba odnotować, ale nie rozgrzebywać – jak kamień, na który się natkniesz, idąc polem: podnosisz go na chwilę, obejrzysz, a potem odkładasz na miejsce albo w ogóle wyrzucasz.
Jednak śmierć Pietii, jak większość innych śmierci niezbyt istotna dla wsi i dla świata, okazała się niezwykle ważna dla mnie. To ona zwieńczyła w mojej głowie epokę wypinających się wózków. Epokę, która smakowała błotem i pachniała ziemistym smrodem śmierci. W której każdy kolejny dzień był jak pacierz poprzedzający nieuchronne zaśnięcie. W której właściwie nie robiłem niczego poza czekaniem, aż i mnie samego włożą do trumny, zasypią piachem, a potem na moim grobie posadzą kartofle. Epokę, w której, żyjąc tam, gdzie psy szczekają spod ogonów prosto w moją twarz, i nie mając pojęcia, że istnieje cokolwiek poza tym szczekaniem, właściwie czułem się dobrze.



Tomasz Dalasiński (ur. 1986) – poeta, prozaik, doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Autor książek z wierszami, m. in. Sztuka zbierania mgły (nominacja do nagrody „Orfeusz” za rok 2022), Wiersze dla żywych (finał nagrody „Orfeusz” za rok 2023) i Alte Liebe (2024) oraz książek prozatorskich, m.in. Przystanek kosmos i 29 innych pieśni o rzeczach i ludziach oraz Dzień na Ziemi i 29 nowych pieśni o rzeczach i ludziach. Stypendysta MKiDN, Miasta Torunia, Marszałka Województwa Kujawsko-Pomorskiego oraz ZAIKS w dziedzinie kultury.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page