top of page

Rafał Różewicz – Wiersze celowo zepsute. O „Przeciwwierszach” Juliusza Pielichowskiego



Książki z wierszami dzielę na zbiory wierszy i książki poetyckie. Bierze się to stąd, że w mojej opinii tym drugim bliżej jest do projektu, czyli pewnej zamkniętej i przemyślanej od początku do końca całości. Taką książkę charakteryzuje wyraźny motyw przewodni, jak choćby powracający w różnych konfiguracjach obraz lub figura-bohater, będąca pewną „stałą” wielu wierszy i jednocześnie ich siłą napędową. 
Zwolennikiem takiego spojrzenia na utwory, jako na coś, co warto nie tyle co napisać, ile właśnie „zaprojektować” w ramach pewnej, przyjętej struktury jest choćby Tomasz Różycki. Jego Kolonie (2006) czy Księga Obrotów (2010) są świetnymi przykładami projektów o nazwie „książka poetycka”. Oczywiście, pisanie pod raz przyjęte założenia ma swoje liczne wady i pułapki. Różyckiemu zdarzało się w nie również wpadać, zwłaszcza wtedy, kiedy wiersz stawał się koniecznością, czyli wymuszonym trybikiem w maszynie, jeszcze jednym utworem przybliżającym poetę do realizacji planu. 88 „ósemek” wykorzystujących te same motywy i rekwizyty? Proszę bardzo.
Zafascynowany projektowaniem i cyklicznością jest również Juliusz Pielichowski, poeta i tłumacz, autor Czarnego organizmu (Instytut Mikołowski, 2019) i laureat, jak dotąd, jedynej edycji Nagrody FEJM, przyznawanej za najlepszą debiutancką książkę poetycką roku. Jego najnowszy projekt Przeciwwiersze znacznie różni się od debiutu. Choć premierowe utwory są jakby bardziej przystępne, to jednocześnie nastręczają wiele trudności. Mimo że pozornie wszystko wydaje się tutaj prostsze. O ile w Czarnym organizmie Pielichowski bawił się przecinkiem, tworząc dzięki temu nowe komunikaty, których sens następnie podawał w wątpliwość, tak w Przeciwwierszach postawił na zwykłość, powszechność i dość typowe rekwizytorium. Zniknęła więc zabawa interpunkcją, wiersze przestały być aż tak poszatkowane, zaczęła u autora dominować płynność, trywialność i zwyczajność, również w opisie świata przedstawionego. W tym miejscu wnikliwy czytelnik, zarówno książki, jak również tej recenzji powinien zadać sobie pytanie: czy takie pisanie może być interesujące, skoro to wszystko już gdzieś czytałem i słyszałem? Kiedy poeta nie sili się na oryginalność, nie zamierza zadziwiać, lecz robi wszystko, żeby to, co pisze było dziwnie znajome? 
Przyznam, że i ja początkowało wpadłem w pułapkę banału zastawioną przez autora. Mojej lekturze towarzyszyło pewne rozczarowanie. O Przeciwwierszach początkowo myślałem, jako o kroku w tył. Jednak coś nie dawało mi spokoju i zmuszało do sięgania po tę książkę ponownie. Tym czymś była wspomniana trudność tkwiąca w pozornej prostocie formalnej tych wierszy. Czytałem te utwory i – choć wszystko wydawało mi się dość zwyczajne i oczywiste – to jednocześnie nie do końca rozumiałem, co autor chciał mi przekazać. Okazało się bowiem, że to nie poeta tkwi w pułapce drugiej książki, ile ja, jako czytelnik, tkwię w pułapce komunikatu.
Kwestia tego, jak możemy komunikować się ze światem zewnętrznym i jakie zagrożenia płyną z takiego, a nie innego zastosowania języka, od początku znajdowała się w orbicie zainteresowań Pielichowskiego. Autor drwił ze środków interpunkcji i naszych, wyniesionych ze szkoły przyzwyczajeń i schematów. W Czarnym organizmie mieliśmy do czynienia z uwolnieniem komunikatu od dyktatu przecinka poprzez jego... nagromadzenie. Tymczasem w Przeciwwierszach mamy do czynienia z sytuacją zgoła odwrotną. Czyli ze schowaniem komunikatu pod warstwą pozornie trywialnych obrazów i dobrze znanych nam rekwizytów, które mają uśpić naszą, czytelniczą czujność.
Dlatego wydaje mi się, że rozumiem dość prowokacyjny tytuł książki. Pielichowski jest nie tyle, co przeciw wierszom, przeciw tzw. „polish school”, którą w licznych utworach wyśmiewa choćby Grzegorz Wróblewski, mając na myśli zbytnie przywiązanie do języka metafor obecne w poezji polskiej, ile jest przeciw naszym przyzwyczajeniom, jeśli chodzi o odbieranie tego, co jest nam przedstawiane. To stąd tzw. „przeciwwiersze” celowo są wierszami pozbawionymi energii, wierszami, zaryzykuję stwierdzenie, zepsutymi. Są po to, żeby po raz kolejny zdemaskować nasze schematyczne myślenie o świecie zewnętrznym i płynących z niego zagrożeniach. Nie po raz pierwszy mówienie do otoczenia jego językiem ma być impulsem do działania, reakcji. Co jednak w sytuacji, kiedy mówienie o czymś zamienia się w pozorne mówienie o niczym, bo w mówienie o uniwersaliach, czyli de facto o wszystkim? Czy odbiorcy nie przejdą nad takim postawieniem sprawy do porządku dziennego? Kiedy w świecie-nic chcemy powiedzieć również  „nic”, żeby uzyskać… coś?
I tutaj dochodzimy do wspomnianego świata przedstawionego w tych utworach. Jest to świat jakby „po wszystkim”, w którym to, co już miało się wydarzyć – się wydarzyło. Siwczykowe Centrum likwidacji szkód. Krajobraz księżycowy. Świat martwy. Czy można go ożywić, opisując to wszystko, co zamieniło się w pustkę, w „nic”? Czy działanie równa się ożywianiu, czy jedynie przypominaniu o tym, w jakim miejscu, jako ludzie się znaleźliśmy?
Bo te wiersze przecież raz jeszcze mają za zadanie przypomnieć nam takie tematy, jak miłość, śmierć, samotność czy sens pisania. Mamy tutaj do czynienia z zaplanowanym powrotem do podstawowych spraw determinujących nasze istnienie czy działanie. To jednak coś więcej niż odkrywanie tajemnicy zawartej w najprostszych, rzekłbym, pierwotnych rzeczach. To, co jednak łączy obie książki to przypomnienie roli instynktu w naszym życiu. W Czarnym organizmie samczy instynkt zdobywcy pchał podmiot liryczny ku władzy rozumianej dwojako: jako władzy nad organizmem kobiecym, czyli jej ciałem i jako władzy nad organizmem państwowym. W obu przypadkach chodziło o posiadanie, dominację.  W Przeciwwierszach dominuje natomiast instynkt przetrwania, chęć zapisania i nadpisania „pustki”. Przypomina się tytuł drugiej książki Waldemara Jochera Przetrwalnik. Zarówno u Pielichowskiego, jak i Jochera nasze życie stało się zmechanizowane, sztuczne, zależne od systemu, nowych technologii, które coraz bardziej stają się częścią nas samych, naszego „ja”. Konieczne więc stało się zatrzymanie, nawet chwilowe, wzięcie ożywczego (życiodajnego?) oddechu. O ile do wspomnianej „walki o oddech” Pielichowski zaprzągł w debiucie wspomniany przecinek, tak w drugiej książce zaprzągł już do tego cały wiersz. Przeciwwiersze składają się bowiem z cykli wierszy-wszywek. Można je potraktować, zarówno jako przerywnik i konieczną pauzę w poddanym dyktatowi cywilizacji śmierci…życiu albo (znów!) odwrotnie. Bo gdzie ten oddech, skoro wszywki są gęste, celowo rozbuchane, pełne słów, tak jakby przecinek z debiutu rozrósł się i ewoluował? W epoce nadmiaru, nie tylko dóbr, ale i konfliktów, począwszy od katastrofy klimatycznej, przez pandemię koronawirusa, aż po wojnę, taka ewolucja wcale nie jest niemożliwa. I wydaje mi się, że te właśnie wszywki są tym, co może łączyć Przeciwwiersze z Czarnym organizmem. A zatem nie radykalna rewolucja, lecz przemyślana i powolna ewolucja. Mimo że i tak obie drogi prowadzą nas do nieuchronnej katastrofy.
Wspomniałem powyżej o uczuciu nadmiaru, które towarzyszyło lekturze drugiej książki Pielichowskiego. I nie jest to przypadek. Czytając najnowsze utwory poety miałem wrażenie potykania się o słowa, taplania się w błocie. Są gęste, lepkie i – przy całym doborze zwykłych rekwizytów – łatwo jest się w nich zgubić. Wspomniane wszywki również idealnie wpisują się w strategię spowalniania lektury i paradoksalnie mogłyby nigdy się nie kończyć. Tak jakby autorowi zależało na tym, żeby wiersz, jaki by on nie był, istniał po to, aby nas co jakiś czas zatrzymywać i przypominać nam o tym, o czym wolimy nie pamiętać, o czym nie chcemy mówić. A nie chcemy pamiętać o tym, że władzę nad nami sprawuje biologia, że jesteśmy – właśnie – organizmami śmiertelnymi i agresywnymi, które nie do końca jeszcze panują nad instynktami. Co jak co, ale Pielichowski wierzy w siłę słowa i pisanie traktuje bardzo poważnie. Antyświat chce więc zwalczać właśnie przeciwwierszami. Tylko czy ta ambitna próba wyciągnięcia nas z odrętwienia, które wzięło się z nadmiaru negatywnych wydarzeń i przytłoczenia odpowiedzialnością, może zakończyć się sukcesem? Cóż, w pisaniu chodzi chyba o podejmowanie wyzwań, w większości skazanych na porażkę. Tylko to nie wiersze Pielichowskiego są porażką, przeciwnie: są celnym komentarzem do ginącego świata. Bo jeśli jedynie słowa nam pozostały, może tak właśnie powinny wyglądać i wybrzmiewać te ostatnie? Zwyczajnie? 
Przeciwwiersze to ważna książka, choć skromna zarazem. Pielichowskiemu więcej niż dobrze udało się przejść test drugiej książki i udowodnić, że „projektowanie” nie musi polegać na usilnym dopisywaniu brakujących utworów, w ramach z góry narzuconego sobie konceptu. To wspomniane zapisywanie „pustki” przebiega naturalnie. Nie możemy więc tutaj mówić o jakichś powtórkach, czy o zbędnych utworach. Szkoda tylko, że WBPiCAK zmieniło format wydawania książek na kieszonkowy, przez co mam nieodparte wrażenie, że pozornie tak „zwyczajnym” wierszom, jak wierszom Pielichowskiego coś ten format jeszcze odbiera. I umniejsza, czyniąc z jego niepozornych wierszy jeszcze bardziej niepozorne „wierszyki”. Nawet jeśli chodzi w nich o tak kluczowe kwestie, jak losy świata, a zwłaszcza losy poezji.

Juliusz Pielichowski, Przeciwwiersze, WBPiCAK, Poznań 2023.








Rafał Różewicz (ur. 1990) - autor trzech książek poetyckich m.in. Po mrok (2019), Podwójna ciągła (2022) oraz powieści Land (2022). Nominowany do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej Silesius i dwukrotnie do Nagrody Kulturalnej „Gazety Wyborczej” wARTo. Jego wiersze były tłumaczone na język angielski, ukraiński i rosyjski. Mieszka i pracuje we Wrocławiu.

     Redakcja  Krzysztof Śliwka,  Mirosław Drabczyk
                        Ilustracje  Paweł Król 

  • Facebook
  • Instagram
bottom of page