wrzucony na globalną mapę miasta, doprowadzić może
na zamknięty po północy ale skatalogowany cmentarz
i już nie znam albo znam ostateczną współrzędną ale
zamykam oczy aby niczego sobie nie ułatwiać
nawet jeśli i tak każde położenie jest nieokreślone
zależne od chwili nieustannie zmieniającej się w czasie
masochizm racjonalnego wyboru natrafia na złą konstelację
albo co gorsza na cały niekorzystny horoskop i nic
nawet nie do ruszenia polarna gwiazda nie pomaga uniknąć
rozczłonkowania się o wierzchołek śmiertelnej góry oczekiwań
naturalnie chcę dotrzeć na miejsce tak po prostu
bez bólu czy problemu bez sensu nawet
byle w skrócie i nie na niby ale wskrzeszany
od wiosny kret buduje wewnętrzny kopiec
zakrywający słońce, gwiazdy i systemy gps
próbuję się więc przechytrzyć nie poruszając wcale
zdając jedynie na pragnienie, w którym każdy cel sam
wybiera drogę w moim kierunku, a ja
staję się jądrem przyciągającym wszystko. Nawet siebie
zamiast wybierać spośród tysiąca nieprzejezdnych dróg
stać się końcem każdego nieprzetartego szlaku
bez błędnie odczytanych znaków okołodrogowych
i pandemicznych skrzyżowań, który weźmie na swoje barki
potencjalną trasę stosując zewnętrzną, kosmiczną,
a może nawet boską nawigację nie uwzględniającą obaw,
braków w pamięci ani żadnego niekorzystnego wariantu
prześwietlenie
skóra ślepnie
gdy horyzont jest trudny
tak naprawdę do wyobrażenia
jest bardzo ciasno i szorstko
a długi zakręt uwiera coraz mocniej
gdy twarde pokryte solą sutki
dręczy nasączona potem koszulka
poranne powtórki
odpowiedzią
na wczorajsze seanse
w oczekiwaniu na brakujące obrazy
znowu po omacku wybieram kadr
z nieodległej i niedotykalnej przestrzeni
aby posiadać i nie mieć skrupułów
aby nie posiadając nic śnić pozorne gry
ceregiele
nie zarzucę na plecy worka ceregieli
ciężkich odłamków niechcianych wizji
wierzę w zwykły pech gdy potykam się
na polnej drodze o własne nogi
zdzieram stopy idąc instynktownie
ścieżką impulsywnych dźwięków
wierzę w wino, które wlokę polaną
w zmarznięte dłonie i rozpalone czoło
ławkę pomiędzy drzewami i kilka gwiazd,
które przyszywam sobie jak własne dzieci
dopóki żyjemy
1.
muszę otrząsnąć się z brudu
lepkiego syfu przytwierdzającego się do skóry
jak grzech, którego nie chcę, ale który jest
nie dającą się oddzielić częścią naszego i mojego ja
czasami na przekór bez przekonania
ale z pełną świadomością o nieskuteczności
działań obliczonych na pozorny spokój wewnętrzny
próbuję uwolnić się od przypadłości,
które kiełkują na mojej skórze
jak chore bąble, wulgarne i zaropiałe
byłoby łatwiej gdyby każdego roku pozbywać się
zadymionych swetrów, przetrawionych myśli,
zgwałconych ideałów, skóry jak wąż
pozbywa się grzechów pierworodnych
potem jak larwa rocznej gąsienicy wdrapać się
na nowe, żywe jeszcze i soczyste drzewo
zanurzyć spragnione wargi w słodkim nektarze,
który mnie kusi i zwodzi po to tylko
abym się stał bezwolny. Łakomy na każdy gest
2.
dopóki żyjemy i zanim umrzemy
z głodu do życia, nie mogąc włożyć
nic do ust, nic na język
dopóki żyjemy powtarzać ten cykl,
początków, otrząsania się i ponurych zakończeń,
rozrachunków dających złudną nadzieję
wyrwania się z tego okrążenia
Rafał Muszer (ur. 1977) – mikołowianin, po drodze trochę prażanin, a ostatecznie łaziszczanin z wyboru. Autor trzech tomów poetyckich: O tym, jak wymykać się i nazywać (2002), Laboratorium (2009), Wakacje w Avignon (2012). Programista, fotograf, muzykoholik.
Comments