Radek Wiśniewski – Bany Ukraińskie (19)
- Mirek Drabczyk
- 27 cze
- 8 minut(y) czytania
Dzień 100. Tutaj, na zafronciu
Co to jest sto dni?
To jest o 37 dni więcej niż dni 63.
I o 64 dni więcej niż 36 dni.
W sto dni podniósł się i upadł Napoleon w 1815 roku.
Na przykład.
Sto dni to są trzy miesiące z hakiem.
Kiedy się zaczęło, niektórzy byli na nartach w górach, teraz planują letnie wycieczki. Nic w tym zdrożnego. Tutaj, na zafronciu, najważniejsze jest mierzyć siły na długi dystans, nie podpalać się zanadto, żeby zaś za szybko nie zagasnąć. Mieć siłę na to minimum. Jakiś jeden gest, ruch, działanie - dzień w dzień. Tak buduje się wytrwałość. Jeszcze jeden ruch, jeszcze jeden krok. Kiedy mówił mi ojciec w górach, kiedy byłem małym chłopcem
- Jak masz kłopot, kiedy patrzysz w górę na miejsce gdzie masz być, to o tym nie myśl, skup się na kolejnym kroku i tylko na tym kroku, żeby go zrobić.
Wczoraj wieczorem zaparkowałem pod domem samochód pełen kartonów. Sama poezja. Serio. Tym się zajmuję po godzinach. Literatura. Nie wypakowywałem tych kartonów do domu, bo ledwo odgruzowałem garaż, uporządkowałem kwestię egzemplarzy autorskich (żeby mieć coś zawsze pod ręką), a to, co w bagażniku wiózł osiołek-ford, jęcząc amortyzatorami na każdym garbie spowalniającym - to wysyłki dzisiaj, jutro, w poniedziałek w różne miejsca.
No i stanąłem na rogu naszej ulicy polnej, dziurawej, której od dziesięciu lat nie daje się zamienić w zwykłą, równą, chociażby i nadal polną. Zamykam samochód, zarzucam magiczny plecaczek na plecy i widzę somsiad w ogrodzie kwiatki podlewa, no to macham mu ręką:
- Cze!
- Czołem Radziu! Będę wiedział to dam znać – rzuca somsiad nie przerywając podlewania kwiatków. - ale ma być taki na hełm?
- No, monokular, albo binokular...
- Jasne, dam znaka
- A wiesz, jakby co, to z taką przeciwwagą na tył głowy, bo to dla kozaka co prowadzi samochody tą drogą z Bachmutu do tam gdzieś, gdzie ty wiesz a ja nie muszę mówić...
- Ooooo - podniósł brwi somsiad, podniósł wzrok znad rabatek a ja oparłem się o płot. - Z Bachmutu, mówisz, do...
- No. Tam. To sobie reflektorami nie poświeci.
- No, albo poświeci ale tylko raz...
- No, właśnie, to miłego podlewania.
- Cześć, dam znać dzisiaj albo jutro, dużo pytań, wiesz.
- Jasne, jasne.
I rozchodzimy się - ja do domu, a on podlać resztę kwiatków za rogiem domu. Kot prowadzi mnie z dumą do drzwi, bo wreszcie będzie ten moment kiedy stado w komplecie, dobry moment, także dla kota.
Sto dni temu nikt by nie pomyślał, że sobie tak z somsiadem będziemy w czerwcowym zmierzchu gaworzyć o goglach noktowizyjnych ze spokojem człowieka wracającego z pracy i człowieka podlewającego kwiatki. Z pełną świadomością o czym mówimy i że to nie są żarty, chociaż brzmi, wygląda to wszystko jak scena z filmu z lekkim odcieniem surrealizmu. Ale to nie jest film. Jakiś kozak czeka na te gogle. I my je skołujemy. Bo dla nas pogwarka wieczorna, dla kozaka - życie albo śmierć, albo kalectwo. Nawet nie próbuję policzyć tych wszystkich współudziałów, bo jak to policzyć? Tu trzeba było kogoś z kimś poznać, tam podać dalej informację, numer telefonu, odebrać towar, podpisać papier, albo napisać papier, albo wydobyć papier, wysłać skan, ponegocjować z dostawcą, powtórzyć osiemsetny raz w post scriptum do postu, że trwa zbiórka. Albo zagadać do somsiada. Bo często niepotrzebny ci cały świat, dobry sąsiad wystarczy.
Somsiad się zresztą czasem śmieje, że tak to się umawialiśmy na flaszkę trzy lata, w zasadzie czwarty rok leci, a tutaj proszę, wojna wybuchła i przegadaliśmy rzeczowo już kilka godzin, nawet kotem się zajmowaliśmy somsiada, jak somsiad wyjechał. Więcej tej bliskości niż przez te ostatnie kilka lat.
Albo to, wydawca niszowej poezji, niszowy krytyk literacki, muzyk-amator, psycholog z wykształcenia, sprzedawca anten z zawodu badający cechy celowników kolimatorowych, rozkminiający co to jest MOA w opisie tychże, przerabiający w przyspieszonym tempie standardy odporności kamizelek kuloodpornych, typów mocowania celowników do broni, uczący w lot innych na czym polega różnica między termo-, a noktowizją, i jeszcze czym się różni w opisie urządzenia detekcja a rozpoznanie.
Nie to, że jest śmiesznie, bo nie jest. Jest raczej absurdalne. Bywa, że w taki wieczór staniemy omawiając, a to hełm, a to termowizor a somsiadowi się wyrwie:
- Kurwa Radziu, kto by pomyślał, że tak rok temu powiedzmy, takie rozmowy będziemy prowadzić? Co będzie za rok, powiedz? Była pandemia, są rządy głupków, trwa wojna, co jeszcze?
- Może nic? Siekną w dwie strony atomówkami i w surwiwal będziemy się bawili, jakby co pamiętaj, zawsze Ciebie lubiłem.
I śmiejemy się, chociaż to taki śmiech kolesi, którym się nie chce śmiać. W domach za nami kolekcje przedmiotów wrażliwych na ostrzał artyleryjski, po dwójce dzieci, żona szykująca kolację.
Życie czasem naprawdę wygląda absurdalnie. Ściskam łapę, podążam za kotem, mijam brzózkę zasadzoną rok temu przed domem, żeby chłodziła trochę ściany, bo przecież jeszcze katastrofa klimatyczna za progiem i myślę o tym, że jeszcze niedawno Borys - dzisiaj z bronią w ręku w Lisiczańsku - też siedział w domu na wytchnieniowym i robił zdjęcia swoim kwiatkom, psom, zakwitłym krzewom, drzewom. Życie zatem, mimo wszystko życie. I życie ma swoje prawa i nie wolno ich odbierać życiu.
Tymczasem tam walka trwa. Kolega z kanału „Gdzie zaczyna się wojsk” policzył dokładnie, a ja podaję skrótowo, że różne państwa - od Kanady i Australii po Polskę, Estonię, Słowację, Czechy dostarczyły Ukrainie m.in. ponad 270 czołgów rodziny T72, 435 bojowych wozów piechoty, głównie rodziny M113 (amerykańskie) i BWP-1. A do tego nie mniej niż 80 wozów minoodpronych różnych typów klasy MRAP. Tak takie wielkie wozy na wielki kołach, raczej jednak do patrolowania zagrożonych rejonów niż do ataku czy obrony. Do tego 75 lekkich wozów gąsienicowych rozpoznania typu Spartan, a w zasadzie tej rodziny bo tam kilka różnych typów wyspecjalizowanych było - te ostatnie wszystkie z UK. No i nie mniej niż 284 sztuki różnych systemów artyleryjskich. Tutaj oprócz amerykańskich M777 głównie słowackie, czeskie Dany, Zuzany, posowieckie Goździki i Grady od nas i oczywiście najnowsze "Kraby".
To dla tych, którzy uważają, że zachód odmówił dostarczenia broni ciężkiej. Nie, nie odmówił. Nadal oczywiście w tym zestawieniu jest zawstydzająco mało sprzętu z Francji i Niemiec. Ileż to już były gadania? Szczególnie niemieckiego. A że wyślą "Leopardy 1", a to że zestawy p.lot "Gepard", a to, że zestawy p.lot IRIS-SL, ale potem się okazywało, że czołgi tak, ale w przyszłym roku, do "Gepardów" szwajcarski Oerlikon nie może sprzedać amunicji bo Szwajcaria ma neutralność wpisaną do konstytucji. No a IRIS-SL ma być ale w październiku. Do października więcej niż sto dni, losy się ważą. Zatem odnotujmy, że wśród tych setek jest 5 samobieżnych dział - bardzo dobrych Panzerhaubitze 2000 z Niemiec i 6 też dobrych samobieżnych haubic z Francji "Caesar". Na nie mniej 284 systemy artyleryjskie przekazane do tej pory. Wielka Francja i Wielkie Niemcy przekazały po 5 i 6 sztuk. Polska przekazała więcej "Krabów" 155mm niż Francja i Niemcy razem wzięte.
Zapisuję.
Nie wiem co robią w tym czasie zwłoki Napoleona Bonaparte, ale jakby podłączyć go do prądy to z tego jego obracania się w grobie pewnie można by zasilić kilka dzielnic Paryża.
Ostatniej doby ukraińska arta zatopiła kolejne dwa kutry typu "raptor" w delcie Dniestru-Bohu. Palił się skład paliw w Witebsku na Białorusi, podobno ważny dla wysiłku zbrojnego Rosji, podobno przyczyną pożaru spięcie w starym czajniku. I pali się coś znowu w Moskwie – mówią, że od niedopałka. I w Bierdańsku coś wybuchło wczoraj, podobno przypadkowe zaprószenie ognia.
A z kolei minister federacji mówi, że nie podają strat do wiadomości publicznej bo ich nie ponoszą, w ogóle, żadnych. Nie ma ciał, nie ma sprawy.
Zapisuję.
Acha, Nasze eks-polskie, sowieckiej konstrukcji, polskiej produkcji T-72 z polskim systemem łącznnści kierowania walką (oby) i czeskim pancerzem reaktywnym w ukraińskich rękach pojawiły się koło Bachmutu. Tego Bachmutu. Tam gdzie nasz kozak pruje nocami z zaopatrzeniem, może rannymi, dla którego musimy skołować noktowizor taki na hełm z somsiadem.
Tak myślę kiedy naciskam klamkę i wchodzę do mojego domu, który jest ciągle cały, chociaż nie mogę się opędzić od myśli, że poddasze pełne książek tak dobrze by się paliło. Tak myślę o poranku, kiedy wychodzę do pracy, która cięgle jest, a z której witryna wychodzi na elektrociepłownię, która jakby co, byłaby pewnie jednym z pierwszych celów dla rakiet kierowanych, których zapasy wyczerpują się w Ukrainie.
Dlatego siadam do komputera, piszę ten post i zaraz potem będę znowu dzwonił pisał, szukał tych gogli, kolimatorów, szyn, będę robił swoje, zwykły dzień szarego ogniwa czwartej cienkiej linii zaopatrywania. Zwykły dzień na zafronciu.
Noc 101. Sen wojenny
Jak to się stało, że w tym śnie znaleźliśmy się tylko we dwóch w Gruzji, nie mam pojęcia, sen tego nie wyjaśnia. Może coś się wydarzyło wcześniej, ale przecież to, co się pamięta ze snu to są strzępy tego, co naprawdę się we snach dzieje. I nikt nie wie dlaczego te akurat fragmenty się zachowuje, łączy z nimi w jakieś przeczucia, znaczenia.
Zatem byliśmy we dwóch w marszrutce jadącej do Batumi. Chociaż dziwne, bo jechaliśmy skrajem piaszczystej plaży, a plaże Batumi są kamieniste. I jechaliśmy wyraźnie na północ tą plażą, bo morze mieliśmy po lewej, a nie po prawej, a przecież jadąc skrajem morza do Batumi, mielibyśmy je po prawej stronie. Chyba że jechalibyśmy z Turcji, ale wtedy nie jechalibyśmy gruzińską marszrutką.
Miałem świadomość, że Małgosia i Wiktoria zostały w Lagodekhi, bezpieczne. Nie wiem dlaczego wydawało mi się, że Lagodekhi było bezpieczne, skoro to zaraz nad granicą z Azerbejdżanem z jednej i niedaleko przez góry do granicy z Federacją. I dlaczego pomyślałem o bezpieczeństwie? Już wiem, bo zaraz prosto z tego morza w tumanie pyłu wodnego widzę – wyjeżdżają! Desant!
Wyglądają trochę jak smokersi z "Waterworld", na skuterach w uniformach wojskowych, poobwieszani sprzętem, z oczami zasłoniętymi odblaskowymi okularami taktycznymi. Marszrutka pędzi plażą, a oni na tych skuterach prosto z wody wpadają z rozpędem na piach, gdzie już nie mogą jechać, ale wiadomo przecież, żen jak jeden czy dwa skutery dobrze wymierzą z rozpędu to uderzą w bok samochodu i zablokują nas, zatrzymają i co wtedy? No wiadomo, gdzieś gwiżdże kula, gdzieś słychać uderzenie pocisku w blachę, wszyscy chowają głowy między ramiona, chociaż to na nic bo w marszrutce jest jak zawsze tłok, jeden drugiemu siedzi na głowie, a facet pędzi jeszcze szybciej w stronę Batumi (chociaż jedzie na północ, a morze ma po lewej).
Myślę, co za bezsens, przecież ci kolesie z giwerami na skuterach to odprysk większego działania. To część desantu na Batumi, część pełnej napaści na Gruzję. Po co ten gość gna do tego Batumi? Chyba tylko dlatego, że plaża nie daje możliwości ucieczki, więc jedyne co mu zostaje to gaz do dechy i liczyć na to, że żaden skuter nie da rady przeciąć nam drogi, że nigdzie plaża nie będzie tak wąska. Więc pędzi, pędzi coraz szybciej.
Wreszcie centrum miasta, samochód staje koło wielkiego domu towarowego, kierowca każe wszystkim szybko wysiadać i się rozproszyć. Jeżeli tam widać było ruskich na plażach to zaraz będą tutaj. Nawet jeżeli jeszcze ich nie ma, to zaraz będą. Uciekać, kryć się, zakopać pod ziemię, wiadomo co oni robią z takimi jak my. Pytam się kolesia, co ja mam zrobić z dzieckiem, obaj mamy polskie paszporty, nie wiadomo czy to nie gorsze niż w ogóle nie mieć papierów, zwiozłeś mnie do centrum miasta, a ja tu nikogo nie znam, żona daleko w Kachetii. A on mówi - idź do granic miasta i za rogatkami łap stopa, może wam się uda, ale pamiętaj - unikaj ulic, podwórek, idź budynkami, korytarzami, piwnicami. Zobaczą, zadadzą dwa pytania i ubiją.
No to ruszamy. Domy, blokowiska tak się nam układają, że rzeczywiście idziemy kilometrami przez jakieś korytarze i nie wychodzimy na zewnątrz. Co wyjrzę przez okno to miga mi hełm i trójkolorowa flaga na rękawie munduru. Trzymam syna mocno za rękę, nic nie mówimy.
W jakimś momencie zaczynam widzieć postaci, które podążają za nami. Przypominają ludzi, a trochę upiory, nie są żołnierzami federacji. Idą za nami, krok w krok, patrzą wielkimi, podkrążonymi oczyma, szczerzą pożółkłe zęby. Ludzie, ale spotworniali. Są coraz bliżej, mimo że my prawie biegniemy a oni pełzną za nami. Już wyciągają swoje dziwnie, nienaturalnie długie ręce, a ja myślę gorączkowo, że nie mam ani noża, ani siekiery by te ręce wysunięte także po mojego chłopczyka jedną po drugiej odrąbać. I tak w przypływie złości, ale też chcąc chronić dziecko nagle odwracam się do tego tłumu dziwnych postaci, wyszczerzam swoje zęby i zaczynam warczeć, ale głośno, warkot na granicy ryku. Tamci zatrzymują się nagle jak wryci i jedna z postaci mówi:
- Dobra, zostawcie go, to Ukrainiec.
Tak jakby bycie Ukraińcem powodowało, że jest się ryzykownym łupem dla kogokolwiek. I jakby świadczyło o tym moje irracjonalne, a przez to zaskakujące zachowanie. Ma nóż, nie ma noża, widać, że będzie walczył, jak trzeba będzie gołymi rękami utłucze, własnymi zębami zagryzie. Nie podda się. Jak Ukrainiec.
Więcej nic nie zapamiętałem. Opowiedziałem ten sen synowi i bardzo mu się podobało zwłaszcza ostatnie zdanie. I jak teraz wyjaśnić pani w przedszkolu dlaczego to pięciolatek, który niebawem stanie się sześciolatkiem wita swojego tatę z szelmowskim uśmiechem i okrzykiem:
- Dobra, zostawcie go, to Ukrainiec!
(mina pani bezcenna)
